2112 przekład 41.doc

(45 KB) Pobierz
Epizod 41

Epizod 41


Tej ostatniej nocy zasnęliśmy na krótko. A kiedy się obudziłem, poczułem, że położyłeś mi głowę na ramieniu. Obejmowałem cię jedną ręką. Druga spoczywała w twojej silnej, szczupłej dłoni. Płaszcz i kurtka, którymi byliśmy okryci, zsunęły się na podłogę.

Na razie jeszcze jesteś całkowicie mój. Jednak niebawem staniesz się innym człowiekiem. Nowym. Lepszym. Szkoda, że nigdy go nie poznam.

W pokoju jest ciemno i ciepło.

Ciepło…? To nienormalne.

Na ulicy z szumem płyną potoki wody, jakbym za oknem miał wodospad…

Ludzie krzyczą. Trąbiąc, jeżdżą samochody…

Co się tam dzieje?

Mam podświetlany zegarek. Patrzę na niego. Wczesne rano, ledwie świta.

Trzeba się zbierać i wychodzić.
Ostatnie minuty z tobą…

Nie mogę, nie chcę cię budzić. Nie jestem w stanie.

Głaszczę cię po włosach. Śpij, mój kochany. Możemy przecież jeszcze zmienić zdanie. Zamknąć się tutaj, przeczekać. Pobyć jeszcze razem jakiś czas. A potem zdechnąć – albo pozostać wśród żywych.
Ale…

Ale bez szacunku dla siebie my i nasza miłość niczego nie znaczymy. Tak więc zrobimy to co powinniśmy. I będziemy dumni, aż do końca.

- Sherlock! Sherlock! Obudź się!
Przez kilka chwil pewnie nie uświadamiasz sobie, jaki dziś dzień i co mamy robić. Jednak raptem mocno mnie ściskasz i wstrzymujesz oddech. Już wiesz. I ja wiem, że nie chcesz mnie puścić. Ja też… Mocno cię obejmuję. Oddycham głęboko. Wypełniam się twoim zapachem i ciepłem.

Mieliśmy czas. Dużo czasu. Nieważne, ile miesięcy, dni, godzin i minut. Tobą nie można się nasycić, Sherlock.
Serce wali jak młotem, gardło ściska panika. Siedzimy w milczeniu, bez ruchu, w ciemności, przytulając się po raz ostatni. Słyszymy odgłosy trwogi z zewnętrznego świata. Znów zawyły syreny. Gdzieś głucho grzmi kanonada… Niech ich wszystkich diabli! Wszystkich, którzy doprowadzili nasz świat do… Powinienem cię opuścić. Nie mogę… Zrób coś, Sherlock!
Rozwierasz objęcia i mówisz:

- Włącz latarkę.

Włączam. Patrzę. Czerń i biel. Jesteś ledwo żywy, ale się trzymasz. Nie rozczaruję cię.

Wstajemy. Zaczynam się przygotowywać. Stoisz z opuszczonymi ramionami i obserwujesz mnie. Myję się. Wkładam wyjściowy mundur. Paradny mundur, w taki dzień – to z pewnością głupie? Ale kogo to obchodzi? Ja tak chcę. Przecież dzisiaj święto. Boże Narodzenie.

Zostawiam klucze od mieszkania na półce kominka.
W salonie panuje półmrok, jednak światło słońca już przenika między deskami na oknach.
Czerń i biel…

To chyba wszystko. Jestem gotowy. Podchodzę do ciebie.
- Hej!

Odwracasz się. Unikasz mego wzroku. Drżą mi ręce. Cholera. Jak? Jak ja mam to zrobić? Jak mogę cię zostawić?

- Hej, Sherlock!
Biorę twoją twarz w dłonie. Zdecydowałeś się na mnie popatrzeć. Wpatrujesz się. Chcesz zapamiętać… Masz zaczerwienione oczy. Ja pewnie też. Trzeba się uśmiechać. Trzeba się uśmiechać. Cholera, jakie to trudne. Wręcz niemożliwe.

Całuję cię. Długo i głęboko.

Nigdy nie będziemy mieć dość…

Koniec. Przerywam pocałunek.

- Sherlock! Uważaj na siebie. Słyszysz, głupku? Jesteś ważny, Sherlock, słyszysz? Jesteś ważny! Uważaj na siebie! – Potrząsam tobą. Bezwolny, nie sprzeciwiasz się. – Ocknij się! Hej, Sherlock! No dalej! Masz mnie chronić, pamiętasz?
Mówisz ledwo słyszalnie, niewyraźnie, bezbarwnie i zacinając się:

- Tak… Tak, John, jestem. Jestem tutaj. Wszystko w porządku… Będę w porządku.

Obojętny ton. Nie widziałem cię jeszcze takim. Jesteś wstrząśnięty, rozbity i przygnębiony. Wyglądasz gorzej, niż wtedy, gdy koło naszego domu gnali ludzi do getta. Gorzej, niż kiedy powiedziałem ci o swoim postanowieniu. Śmiertelnie się o ciebie boję.
Wybacz mi.

Nienawidzę samego siebie. Nienawidzę się za to wszystko. Za to, co powinienem teraz powiedzieć.

- Żegnaj, Sherlock.

Milczysz. Znów odwracasz wzrok.

- Sherlock?

Podnosisz głowę. Oczy ci błyszczą. Szepczesz żarliwie:

- John… John! Będę na ciebie czekać… Wróć.
Kiwam głową. Puszczam cię.

Ostatnie sekundy…

Wkładam czapkę, salutuję…
Ostatnie spojrzenie na ciebie…

Stoisz sam pośrodku pustego pokoju, zagubiony i roztrzęsiony. Nie, Sherlock…! Nawet o tym nie myśl!

Ostatnia sekunda…
Odwracam się do drzwi… Idę…

Nagle za mymi plecami rozlega się głośno i bezczelnie:
- Ej, świrze! Jesteś okej. Nie peniaj! Wszystko będzie gites!

Oglądam się.

Mrugasz do mnie. Zawsze tak robisz, Sherlock…
Uśmiechasz się szeroko i siąkasz nosem. Poradzisz sobie.

Zanoszę się nerwowym śmiechem.

Popycham drzwi i wychodzę za próg. Zamykam drzwi.

Koniec.
Na zawsze.

Żegnaj, Sherlock.

Zostałeś tam sam, w półmroku… Nie rozpaczaj! Nie ty!
W oczy uderza mnie jaskrawe światło dnia.
Stoję i słucham. No dalej, Sherlock! Nie wahaj się!
Stuk młotka.

Zuch. Zabijasz drzwi deskami od środka. Czekam. Jakiś łoskot. Taszczysz kratę od łóżka, blokujesz wejście.
Dobrze. Jesteś bezpieczny.

Robię krok. Idę.

Jest mokro i gorąco.
Mój Boże! Na zewnątrz panuje bezlitosna odwilż! Ulicami rwą potoki wody. Palące słońce oślepia… Jak w Afganistanie. Ale dzisiaj nie boję się jaskrawego świata.

Z kolei na północy lśni purpurowa łuna. Jakby właśnie tam zachodziło słońce. Teraz toczy się tam walka. Odblaski ognia malują niebo i świat wokoło na kolor jadowicie żółty i purpurowy. Woda na chodniku wydaje się pomarańczowa, zmieszana z pustynnym piaskiem.

Łzy pieką mnie w oczy.

Nie wolno mi. To słabość…

Ludzie i samochody miotają się chaotycznie w różne strony. Dużo ludzi i samochodów. Szaleństwo, obłęd i panika. Dzisiaj pojawiła się możliwość, by uciec z miasta. Lecz ktoś rozbija policyjne bariery, włamuje się do punktów wydawania broni. Ktoś już zaczął strzelać, bić i podpalać. Ja nie mam broni. Mogę nie dotrzeć

To ostatnie godziny Londynu. Miasto dogorywa.

Nie!
Dalej, Sherlock! Ochroń mnie! Chroń nas wszystkich! Powinieneś zrobić to właśnie teraz!
Zwątpienie uderza mnie w pierś lodowatym pociskiem. A jeśli to nie zadziała? A jeśli wszystko pójdzie nie tak, jak przewidywał Richard? A jeśli się przeliczył i nastąpi zwarcie? Co się stanie z nami wszystkimi? Co się stanie z tobą…?
Wyprzedza mnie jakaś grupa. Biegną, potrącają, omal nie zwalają z nóg. Ludzie z bronią. Biali czy kolorowi – nie wiadomo. Banda? Patrol obywatelski? Gdzie biegną? Ratować czy zabijać?
Auta i wozy uciekinierów tkwią w wielkim korku. Okropne przekleństwa, wściekła bójka… Omijam to wszystko.

Idę. Nie ma drogi powrotnej.
Ta chwila, dokładnie teraz… Wyobrażam sobie ciebie. Pusty dom. Stoisz w naszym salonie. Zostały tam tylko urządzenia. O czym myślisz? Nie zawiedź mnie! Nie zawiedź nas wszystkich…!
Strzelanina gdzieś w sąsiednim kwartale. Wrzaski po angielsku i arabsku…
Niech cię diabli! No dalej, na co czekasz? Rób co masz robić! Dalej, Sher…
Ledwo zauważalne migotanie w powietrzu… Lodowe błyski i świecenie miriadów drobinek wody, cząstek elementarnych… Jego powolne przepływy są coraz silniejsze, szybsze, łączą się, promieniują, jaśnieją blaskiem polarnej zorzy… Eter rozjarza się, wybucha zimnym blaskiem…

Tak! To to! Zaczęło się.

To ty. Ty i Richard. Obaj.
Czuję słodycz w ustach. Moją zdolność kontroli i oporu, moją wolę powódź światła zmywa gdzieś i odrzuca. Bez sensu jest próbować się ratować. Wola zostaje sparaliżowana. Nie ma się za co uchwycić. To działa jak pole magnetyczne, jak grawitacja. Jak wstrząs elektryczny, którego siły nie da się określić. Rozbłyski wstrząsają mną raz za razem, coraz mocniej. Dygoczę… Wydaje mi się, że słyszę huczenie, jakby w przestrzeni rozlewało się napięcie milionów wolt. Moje zmysły są wyostrzone tak, że niemal tracę rozum.
Rozbłyski… Rozbłyski… Rozbłyski… Ogromne, na całe niebo, do samego horyzontu, rozbłyski…
Wypalające oczy i świadomość, spopielające śnieżnobiałe wybuchy. Gęste, lepkie, metaliczne migotanie i blask rozlewa się i pulsuje dokoła mnie i nade mną…

Okropność. Boli. Pamiętam to uczucie wejścia i wyjścia z REST-u. oto ono – pomnożone sto razy. Tobie jest na pewno nieporównywalnie gorzej. Milion razy gorzej. Trzymaj się, Sherlock! Nie waż się poddawać! Trzymaj się, sukinsynu! Walcz, mój kochany, mój najdroższy – ile by to cię nie kosztowało! Dla mnie, dla nas wszystkich, Sherlock!

W jednej chwili samochody na ulicy się zatrzymują. Dym spod masek, kwik hamulców. Ludzie wypadają z na zewnątrz, miotają się bezładnie, jak wyrzucone na brzeg ryby. Wpadają na ściany, latarnie i ogrodzenia. Kulą się, wrzeszczą ze strachu na całe gardło. Na ich śmiertelnie bladych twarzach maluje się wyraz najwyższego przerażenia. Ktoś wymiotuje. Jakaś kobieta wpadła w histerię. Ludzie zataczają się, szlochają, wyją i jęczą. Ktoś zaczyna ekstatycznie tańczyć, jak obłąkaniec albo dzikus. Ktoś runął na kolana i modli się, bije czołem o asfalt, raniąc się i drapiąc ziemię. Ktoś inny wlecze się chwiejnie, machając rękami jak pijany. Ktoś pada bezsilnie w wodę i błoto, zwija się w kłębek, nakrywa głową ramionami, ściska ją, jakby miała pęknąć. Ktoś koszmarnie krzyczy, unosząc ręce ku niebiosom. Ktoś w ataku szaleństwa rwie na sobie włosy i odzież, konwulsyjnie chwyta się za gardło, wytrzeszcza oczy, otwiera usta, próbując napełnić płuca powietrzem.

Syreny ucichły.

Rozbłyski… rozbłyski… rozbłyski…

Czysta energia światła… Cała ciemność i ciemnota, cała nieczystość i ohyda, wszystkie pokusy i grzechy, cały ból i strach, głupota i okrucieństwo, brud i beznadziejność naszego świata teraz wychodzi z ludzi. Oczyszczenie luminescencyjnym ogniem.
Rozbłyski… Rozbłyski… rozbłyski… rozbłyski… Światło nieziemskiej czystości, oślepiające, oszałamiające, srebrzystobiałe rozbłyski, jak rozżarzona cyna - są wszędzie, w niebie i na ziemi. Rozbłyski... Rozbłyski… rozbłyski… rozbłyski…

Miriadami kipiących świateł, roztopionym żywym srebrem, błyszczącą melasą wlewają się do uszu, do oczu i ust, wypełniają i rwą wnętrzności, pozbawiają zdolności wdychania i wydychania powietrza, otwierają serce i mózg.

Wiem, że to jest iluzja. Moment przeniknięcia. Wejście. Włamanie.

Zatrzymałem się. Przysiadłem. Odwróciłem. Mocno zacisnąłem powieki. Skoncentrowałem się. Pochyliłem głowę - misko, prawie do kolan. Kurczowo wczepiłem się w pręt jakiegoś żelaznego ogrodzenia.

Trzeba przeczekać. Przetrwać. Starać się oddychać równo i głęboko. Nie poddawać się przywidzeniom, szaleństwu, fałszywemu odczuciu duszności, dzikim zawrotom głowy i odruchom wymiotnym. Trzymać się. Mam stalowe nerwy. Wszystko niebawem się zakończy. Wiem to z listu Richarda Reichenbacha.

Listu, który otrzymaliśmy z niebytu… Znam go na pamięć. Tak długo nad tym wszystkim myślałem…
By oderwać się od tego, co dzieje się w tej chwili z moim ciałem, duchem i umysłem, by się skupić, nie złamać, nie stracić wiary, nie poddać się wściekłemu, oszalałemu, pustoszącemu uczuciu rozpaczy i lęku o ciebie, zaczynam szeptać słowa, napisane przez geniusza…

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin