rodzina-polanieckich.pdf
(
1921 KB
)
Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
HENRYK SIENKIEWICZ
Rodzina Połanieckich
TOM I
Była godzina pierwsza po północy, gdy Połaniecki zbliżał się do dworu w Krzemieniu. Za
swoich dziecinnych lat był on dwukrotnie w tej wsi, dokąd jego matka, daleka krewna
pierwszej żony dzisiejszego właściciela Krzemienia, woziła go na wakacye. Połaniecki usi-
łował teraz przypomnieć sobie tę miejscowość, ale przychodziło mu to z trudnością. Po
nocy, przy księżycu, wszystko brało kształty odmienne. Nad zaroślami, łąkami i grudzią
leżał nizko biały tuman, zmieniając całą okolicę w bezbrzeżne jezioro, które to złudze-
nie powiększały jeszcze odzywające się w tumanie chóry żab. Noc była lipcowa, bardzo
pogodna i oświecona pełnią. Chwilami, gdy żaby milkły, słychać było derkacze, grające
po rosie, a czasem z daleka, od błotnistych stawów, ukrytych za olszynami, odzywał się,
jakby z pod ziemi, głos bąka.
Połaniecki nie mógł się oprzeć urokowi tej nocy. Była mu ona jakaś swoja i tę swoj-
skość odczuwał tem lepiej, że dawniej nieczęsto bywał w kraju, a dopiero przed dwoma
laty powrócił na stałe z za granicy, gdzie spędził pierwszą młodość, a później zajmował
się sprawami handlowemi. Teraz, gdy wjeżdżał do tej śpiącej wioski, przypomniało mu
się także własne dzieciństwo, pamiętne ze względu na matkę, która od pięciu lat nie
żyła, i dlatego, że przykrości i troski tego dzieciństwa, w porównaniu do dzisiejszych,
wydawały się zupełnie błahe.
Bryczka wtoczyła się nakoniec do wsi, którą poczynał krzyż, stojący na wydmie. Po-
chylił się on już bardzo i groził upadkiem. Połaniecki pamiętał go dlatego, że w swoim
czasie pochowano pod tą wydmą wisielca, którego znaleziono na gałęzi w poblizkim lesie,
a potem ludzie bali się tamtędy nocą przechodzić.
Za figurą poczynały się pierwsze chaty. Ale ludzie już spali. W żadnem oknie nie było
światła. Jak okiem sięgnąć, połyskiwały tylko na nocnem tle nieba oświecone księżycem
dachy chałup, które w tym blasku wydawały się srebrne i siwe. Niektóre chałupy były
umazane wapnem i świeciły jasno-zielono, inne, ukryte w sadkach wiśniowych, w gąszczu
słoneczników lub tyczkowej fasoli, zaledwie wychylały się z cienia. Po podwórkach szcze-
kały psy, ale jakby przez sen, dając wtór rzechotaniu żab, graniu derkaczy, bąków i tym
wszystkim wołaniom, któremi odzywa się letnia noc, a które potęgują jeszcze wrażenie
ciszy.
Bryczka, posuwając się zwolna sypką, piaszczystą drogą, wtoczyła się nakoniec w ciem-
ną aleję, popstrzoną tylko tu i owdzie światłem, wdzierającem się przez liście. Na końcu
tej alei poświstywali stróże nocni. Przy ujściu bielił się dwór, w którym kilka okien było
oświeconych. Gdy bryczka zaturkotała przed gankiem, z domu wybiegł służący chłopak,
który począł pomagać Połanieckiemu przy wysiadaniu, a oprócz tego zbliżył się stróż noc-
ny i dwa białe psy, widocznie bardzo młode i łagodne, gdyż, zamiast szczekać, jęły łasić
się, wspinać się na gościa i okazywać z jego przybycia radość tak wielką, iż stróż musiał
miarkować jej wylew za pomocą kija.
Chłopak zdjął z bryczki rzeczy Połanieckiego, on sam zaś znalazł się po chwili w jadal-
nym pokoju, gdzie czekała na niego herbata. Przy jednej ścianie stał orzechowy kredens,
obok zegar z wielkiemi wagami i kukułką, z drugiej strony dwa liche portrety kobie-
ce w strojach z ośmnastego wieku, na środku zaś stół, nakryty białą serwetą, otoczony
krzesłami o wysokich poręczach. Pokój ten, oświecony jasno, pełen pary, unoszącej się
z samowara, wyglądał dość gościnnie i wesoło.
Połaniecki począł przechadzać się wzdłuż stołu, ale skrzypienie własnych butów ra-
ziło go w tej ciszy, poszedł więc ku oknu i patrzał przez szyby na oświecone księżycem
podwórze, po którem te same dwa białe psy, które witały go z takiem wylaniem, goniły
się teraz ze sobą.
Po niejakim czasie drzwi przyległego pokoju otworzyły się i weszła młoda osoba,
w której Połaniecki domyślił się córki właściciela Krzemienia, urodzonej z drugiej jego
żony. Na jej widok wyszedł więc z amugi okna i, zbliżywszy się w swoich skrzypiących
butach do stołu, skłonił się i powiedział swoje nazwisko.
Panna wyciągnęła do niego rękę i rzekła:
Rodzina Połanieckich
— Wiedzieliśmy z depeszy o pańskim przyjeździe. Tatko trochę chory i musiał się
położyć, ale jutro rad będzie pana zobaczyć.
— Nie moja wina, żem przyjechał tak późno — odpowiedział Połaniecki — pociąg
przychodzi dopiero o jedenastej do Czerniowa.
— A z Czerniowa jeszcze dwie mile do Krzemienia. Mówił mi ojciec, że pan tu nie
pierwszy raz.
— Przyjeżdżałem tu z matką, gdy pani nie było jeszcze na świecie.
— Wiem. Pan jest krewny ojca.
— Ja jestem krewny pierwszej żony pana Pławickiego.
— Ojciec bardzo ceni związki rodzinne, choćby najdalsze — odrzekła panna.
I zaczęła nalewać herbatę, odganiając od czasu do czasu drugą ręką parę, która, pod-
nosząc się z samowaru, przesłaniała jej oczy. Gdy rozmowa się przerwała, słychać było
tylko tyk zegara. Połaniecki, którego interesowały młode kobiety, przypatrywał się pan-
nie Pławickiej. Była to osoba średniego wzrostu, dość wysmukła; włosy miała ciemne,
twarz łagodną, ale jakby zgaszoną, płeć nieco opaloną od słońca, oczy niebieskie i prze-
śliczne usta. Wogóle była to twarz kobiety spokojnej i delikatnej. Połaniecki, któremu
nie wydała się brzydka, ale też nie wydała się piękna, myślał jednak, że jest dość miła,
że może być dobra i że pod tą powierzchownością niezbyt świetną może posiadać mnó-
stwo tych rozmaitych przymiotów, które posiadają zwykle wiejskie panny. Jakkolwiek
był młody, życie nauczyło go jednej prawdy, że kobiety, przy bliższem poznaniu, wogóle
zyskują, mężczyźni wogóle tracą. Słyszał także o pannie Pławickiej, że całe gospodarstwo
w Krzemieniu, prawie zresztą zrujnowane, polega na jej głowie, i że to jest jedna z najbar-
dziej zapracowanych istot na świecie. Otóż w stosunku do tych kłopotów, które musiały
ją obarczać, wydała mu się spokojną i pogodną. Prócz tego pomyślał, że zapewne jej się
spać chce. Widać to było nawet po jej oczach, mrużących się mimowoli pod światłem
wiszącej lampy.
Egzamin byłby wypadł wogóle na jej korzyść, gdyby nie to, że rozmowa z nią szła tro-
chę trudno. Ale tłómaczyło się to tem, że się widzieli po raz pierwszy w życiu. Przyjmo-
wała go przytem sama, co dla młodej panny mogło być kłopotliwe. Nakoniec wiedziała,
że Połaniecki przyjechał do nich nie w odwiedziny, ale po pieniądze. Tak było w istocie.
Matka jego oddała przed bardzo dawnym czasem dwadzieścia kilka tysięcy rubli na hi-
potekę Krzemienia, które Połaniecki chciał teraz odebrać, raz dlatego, że zalegano bardzo
z procentami, a powtóre, że, będąc wspólnikiem domu handlowego w Warszawie, wszedł
w rozmaite interesa i potrzebował kapitału. Z góry też obiecał sobie nie czynić żadnych
ustępstw i swoje koniecznie odzyskać. W tego rodzaju sprawach chodziło mu zawsze o to,
by okazać się człowiekiem nieugiętym. Nie był on nim może z natury, ale uczynił sobie
z nieugiętości zasadę, a zarazem sprawę miłości własnej. Skutkiem tego często przesadzał,
jak czynią zawsze ludzie, którzy coś w siebie wmawiają.
I teraz więc, patrząc na tę pannę miłą, ale widocznie senną, powtarzał sobie wbrew
współczuciu, które się w nim budziło:
— Wszystko to dobrze, ale musicie zapłacić.
Po chwili rzekł:
— Słyszałem, że pani wszystkiem się tu zajmuje: czy pani lubi gospodarstwo?
— Lubię bardzo Krzemień — odpowiedziała.
— I ja lubiłem Krzemień, gdy byłem chłopcem. Ale gospodarzyćbym w nim nie
chciał… Takie trudne warunki…
— Trudne, trudne… Robimy też, co w naszej mocy.
— To jest, pani robi, co w pani mocy.
— Pomagam ojcu, który często jest cierpiący.
— Ja się na tych rzeczach nie znam, ale z tego, co widzę i słyszę, wnoszę, że większa
część rolników nie może liczyć na przyszłość.
— Liczymy na Opatrzność…
— To wolno, ale wierzycieli nie można do niej odsyłać.
Twarz panny Pławickiej pokryła się rumieńcem — i nastała chwila kłopotliwego mil-
czenia.
A Połaniecki powiedział sobie:
— Skoroś zaczął, to idź dalej.
Rodzina Połanieckich
I rzekł:
— Pani pozwoli sobie wyjaśnić cel mego przybycia.
Panna spojrzała na niego wzrokiem, w którym Połaniecki mógł wyczytać: „Dopieroś
przyjechał, godzina jest późna, ja ledwie żyję ze zmęczenia — że też najprostsza delikat-
ność nie wstrzymała cię od rozpoczęcia takiej rozmowy”.
Głośno zaś odrzekła:
— Ja wiem, dlaczego pan przyjechał, ale może będzie lepiej, gdy pan z ojcem o tem
pomówi.
— Dobrze; przepraszam panią — odrzekł Połaniecki.
— To ja przepraszam pana. Ludzie mają prawo dopominać się o swoje i ja jestem do
tego przyzwyczajona. Ale dziś jest sobota; w sobotę ma się tyle roboty. Zresztą w tego
rodzaju sprawach, pojmuje pan… Czasem, gdy przyjeżdżają żydzi, układam się sama… Ale
tym razem wolałabym, żeby pan mówił z papą. Będzie nam obojgu łatwiej.
— Więc do jutra — rzekł Połaniecki, któremu zabrakło odwagi do powiedzenia, że
w sprawach pieniężnych chce być traktowany, jak żyd.
— Może pan pozwoli jeszcze herbaty?
— Nie; dziękuję. Dobranoc pani.
I, wstawszy, wyciągnął rękę; panna zaś podała mu swoją daleko mniej serdecznie, niż
na powitanie, tak, że dotknął zaledwie końców jej palców.
Odchodząc, rzekła:
— Służący wskaże panu pokój…
I Połaniecki został sam. Czuł pewien niesmak i był niezadowolony z siebie, choć nie
chciał wewnętrznie tego przyznać. Począł nawet wmawiać w siebie, że dobrze zrobił, gdyż
przyjechał tu nie dla prawienia grzeczności, ale po pieniądze. Co mu panna Pławicka? Ani
go grzeje, ani ziębi. Jeśli go będzie miała za gbura, to tem lepiej, bo zwykle tak się dzieje,
że im wierzyciel jest bardziej przykry, tem się go starają spłacić prędzej.
Ale niesmak silniejszy był od tego rozumowania, albowiem jakiś głos szeptał Poła-
nieckiemu, że tym razem nie chodziło tylko o dobre wychowanie, ale trochę o litość
nad zmęczoną kobietą. Odczuwał przytem, że, postępując tak obcesowo, czyni zadość
swej pozie, nie swemu sercu, ani swym wrodzonym instynktom. Był zły także i na pannę
Pławicką, tem bardziej, że mu się podobała. Jak w tej uśpionej wiosce, jak w tej nocy
księżycowej, tak i w tej pannie znalazł coś swojskiego, czego napróżno szukał w kobie-
tach zagranicznych, a co wzruszało go więcej, niż się spodziewał. Ale ludzie wstydzą się
często uczuć bardzo dobrych. Połaniecki wstydził się często wzruszeń, więc postanowił
być nieubłaganym i przycisnąć nazajutrz starego Pławickiego z pominięciem wszelkich
względów.
Tymczasem chłopak zaprowadził go do sypialni. Połaniecki odprawił go zaraz i został
sam. Był to ten sam pokój, który mu dawano, gdy za życia pierwszej żony pana Pławickie-
go przyjeżdżał do nich z matką. Więc wspomnienia opadły go znowu. Okna wychodziły
na ogród, za którym był staw; w wodzie przeglądał się księżyc — i staw widać było le-
piej, niż za dawnych czasów, bo wówczas przesłaniał go wielki stary jesion, który musiała
złamać burza, gdyż w tem miejscu sterczał tylko pień ze świeżem odłamaniem na wierz-
chu. Światło księżyca zdawało się zbierać na tem odłamaniu, które też błyszczało bardzo
mocno. Wszystko to razem czyniło wrażenie ogromnego spokoju. Połaniecki, który żył
w mieście wśród zajęć handlowych, zatem w ustawicznem natężeniu władz umysłowych
i fizycznych, a zarazem w ustawicznym niepokoju, mimowoli odczuwał ten nastrój ota-
czającej go wsi, tak, jak się odczuwa ciepłą kąpiel po wielkim trudzie. Wnikała w niego
ulga. Próbował myśleć o swoich sprawach, o tem, jak się one obrócą, czy dadzą straty,
czy zyski, wreszcie o swoim wspólniku Bigielu, i o tem, jak on załatwi rozmaite interesa
podczas jego niebytności — ale nie mógł. Natomiast zaczął myśleć o pannie Pławickiej.
Osoba jej, jakkolwiek uczyniła na nim dobre wrażenie, była mu obojętną, choćby dlate-
go, że dopiero co ją poznał. Ale zajęła go, jako typ. Miał lat trzydzieści kilka, był zatem
w wieku, w którym instynkt z siłą niemal nieubłaganą popycha mężczyznę do założe-
nia ogniska domowego, pojęcia żony i stworzenia rodziny. Największy pesymizm jest
bezsilny wobec tego instynktu; nie broni od niego ani artyzm, ani żadne zadania życio-
we. Skutkiem tego żenią się mizantropi, pomimo swej filozofii, artyści, pomimo sztuki,
Rodzina Połanieckich
Plik z chomika:
mrolo
Inne pliki z tego folderu:
emancypantki.pdf
(2615 KB)
hrabina-cosel.pdf
(1107 KB)
chlopi.pdf
(3250 KB)
faraon.pdf
(2104 KB)
krytyka-czystego-rozumu.pdf
(2248 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 08.07.2024
!!!!!!!JAMENDO
ANDROID STUDIO
AUDIOBOOKI
Bracia Jezusa Cierpiącego
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin