nienasycenie.pdf

(1789 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Dziękujemy panu Jackowi J. Hoffmanowi za sfinansowanie opracowania
niniejszej publikacji.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ
Nienasycenie
Nienasycenie
ść
Autor prosi o przeczytanie przedmowy
CZĘŚĆ PIERWSZA. PRZEBUDZENIE
i c ne a i ci
a e s a ici s ie
a
y ie a c s
y ae s ae s
a e s
ici s i
W mroku gwiazd

Nie wchodząc w kwestię, czy powieść jest dziełem sztuki, czy nie — (dla mnie, nie) —
poruszyć chcę problemat stosunku powieściopisarza do jego życia i otoczenia. Powieść
jest dla mnie przede wszystkim opisaniem trwania pewnego wycinka rzeczywistości —
wymyślonego, czy prawdziwego — to obojętne — rzeczywistości w tym znaczeniu, że
główną rzeczą w niej jest treść, a nie forma. Nie wyklucza to oczywiście najdzikszej fan-
tastyczności tematu i psychologii występujących osób — chodzi tylko o to, aby czytający
był zmuszony wierzyć, że tak właśnie, a nie inaczej było lub być mogło. To wrażenie
zależne jest też od sposobu przedstawienia rzeczy, czyli od formy poszczególnych części
i zdań i od kompozycji ogólnej, ale elementy artystyczne nie stanowią w powieści całości
działającej formalnie bezpośrednio swoją konstrukcją; służą raczej do spotęgowania tre-
ści życiowej, do zasugestionowania czytelnikowi poczucia rzeczywistości opisanych ludzi
i wypadków. Jednak konstrukcja całości jest czymś według mnie w powieści drugorzęd-
nym, co powstaje jako produkt uboczny opisu życia, i co nie powinno z góry wpływać
deformująco na rzeczywistość według czysto formalnych wymagań. Lepiej oczywiście,
żeby była, ale brak jej nie stanowi zasadniczej wady powieści, w przeciwieństwie do dzieł
Sztuki Czystej, gdzie po prostu bez wartości formalnej całości nie może być mowy o arty-
stycznym wrażeniu, gdzie jeśli jej nie ma, nie ma dzieła sztuki w ogóle, a jest co najwyżej
w pewien sposób przetworzona rzeczywistość i chaos niezwiązanych ze sobą czysto for-
malnych elementów. Dlatego powieść może być wszystkim, w uniezależnieniu od praw
kompozycji, począwszy od a-psychologicznej awantury, przedstawionej od zewnątrz, do
czegoś, co może graniczyć z traktatem filozoficznym lub społecznym. Oczywiście jednak
musi się coś w niej dziać: idee i ich walka muszą być pokazane na ludziach żywych, a nie
porozwieszane na manekinach. Jeśli ma być tak, to lepiej napisać broszurę lub traktat.
Przekonanie, że powieść musi być koniecznie przedstawieniem ciasnego wycinka życia,
przy czym autor, z klapami koło oczu, jak strachliwy koń, unika wszelkich rzeczywistych
i
nyc
nawet dygresji, wydaje mi się niesłuszne — z wyjątkiem grafomanicznych
bzdur i niepotrzebnych nikomu płytkich naświetleń nieciekawych ludzi, wszystko jest
usprawiedliwione — nawet największe odstępstwa od „tematu”. Podlizywanie się naj-
niższym gustom przeciętnej publiczności i strach przed własnymi myślami lub niechęcią
danej kliki, czynią z naszej literatury (z małymi wyjątkami) tę letnią wodę, od której chce
się po prostu rzygać. Słusznie twierdzi Antoni Ambrożewicz, że u nas literatura była tylko
funkcją walki o niepodległość — z chwilą jej osiągnięcia zdaje się kończyć beznadziejnie.
Proszę nie posądzać mnie o megalomanię i chęć wmówienia publiczności, że moje po-
wieści są ideałem, a wszystko inne głupstwem. Daleki jestem (i to bardzo) od tego. Ale
twierdzę, że dzisiejsza krytyka, z powodu fałszywego poczucia społecznego obowiązku
i chęci nauczania małych cnótek małych ludzi, nie chce widzieć groźnych zagadnień i ich
możliwych rozwiązań i stanowczo wpływa hamująco na rozwój w wielkim stylu naszej
literatury. Co jest niewygodne, jest przemilczane lub programowo źle zrozumiane i zin-
terpretowane. Fałsz i tchórzostwo cechuje całe nasze życie literackie, a ci, którzy nawet
słusznie rzucają się na różne przykre objawy (np. Słonimski) są bezsilni z powodu bra-
ku podstaw pojęciowych i programowego antyintelektualizmu. Niedokształcenie umy-
słowe większości krytyków, brak u nich jakichkolwiek jednoznacznych systemów pojęć
dla wartościowania, brak intelektualnych szkieletów, w połączeniu z produkcją mierno-
ty i zalaniem rynku tłomaczeniami zagranicznej tandety, daje smutny obraz literackiego



Nienasycenie
upadku. Czegóż wymagać od publiczności, jeśli krytyka stoi poniżej jej przeciętnego po-
ziomu. Nie będę walczył tu o idee ogólne z poszczególnymi krytykami (polemika ukaże
się w oddzielnej książce pt.
s a nia i a a
) — chcę się ograniczyć do
jednego problemu: stosunku życia prywatnego autora do jego pracy. We wstępie do
e nania esieni
napisałem zdanie, które cytuję tu dosłownie: „To, co pisze drugi mój
bardzo przykry „wróg”, Karol Irzykowski, o stosunku krytyki do dzieł sztuki poprzez
autora, jest bardzo słuszne. Babranie się w autorze
s
jego utworu jest niedyskret-
ne, niestosowne, niedżentelmeńskie. Niestety, każdy może być narażony na tego rodzaju
świństwa. Jest to bardzo nieprzyjemne”. W odpowiedzi na to oświadczenie spotkałem
się z następującymi reakcjami na moją powieść. Pan Emil Breiter zatytułował swoją kry-
tykę „pseudo-powieść”, a następnie na końcu zaznaczył, objaśniając niedomyślnym cel
tego tytułu, że moja książka jest „spowiedzią”. Przezornie nie dodał słowa „ideowa”, aby
móc być dwuznacznie zrozumianym. A więc każdy przeciętny człowiek myśli sobie (i na
to liczy p. B., aby mi dokuczyć i zaszkodzić), że po prostu opisuję fakty z mego życia,
o którym on, p. B., ma jakieś tajemnicze informacje — a więc: że byłem zgwałcony przez
jakiegoś hrabiego „pod kokainą”, że byłem na utrzymaniu u pewnej bogatej Żydówki na
Cejlonie, że zakokainowałem niedźwiedzicę w Tatrach itp. Nie posądzą mnie o to, że
zostałem rozstrzelany przez komunistów, bo nie ma w Polsce Sowietów i ja niestety żyję
i na razie piszę dalej. Potem, na tle takich krytyk i plotek spotykają mnie tego rodzaju
powiedzenia: jakaś dama po skończonym portrecie mówi: „tak się pana bałam — my-
ślałam: jak ja wytrzymam godzinę z takim strasznym (!) człowiekiem, jak pan — a pan
jest zupełnie normalny i nawet dobrze wychowany”. Matki boją się zamawiać portrety
swoich córek w mojej firmie, nawet dorośli mężczyźni siadają z niewyraźnymi minami
„na aparat”, tak, jakby się spodziewali, że co najmniej, zamiast rysować, powyrywam
im znienacka zęby lub wykłuję oczy ołówkiem. Drugi fakt: Karol Irzykowski (z którego
a
e
załatwię się obszernie w wyżej wspomnianej broszurze) pisze krytykę naj-
widoczniej programowo dwuznaczną (używa pojęcia: genialny grafoman — to tak jakby
kwadratowe koło, a może gorzej), w której używa słowa „cynizm”, w dość nieokreślo-
nym dla przeciętnego człowieka znaczeniu, a następnie dodaje (on właśnie, o którym
napisałem wyżej przytoczone zdanie, na tle jego własnych enuncjacji), że zanadto opie-
ram moją powieść na tle osobistych przeżyć. Skąd ci panowie ośmielają się domyślać
takich rzeczy? Czy na podstawie ohydnych plotek, których jestem przedmiotem? Mogą
się domyślać — Bóg z nimi — ale pisanie tego w krytykach literackich jest szczytem
bezczelności. Mam wrażenie, że jestem w tym wypadku wyjątkiem — o nikim jeszcze
nic podobnego nie czytałem. Nie mogę cofnąć wyrażenia użytego poprzednio, ponieważ
panowie ci sami się pod nie, że tak powiem, „podstawiają”. Bo przecież realizm jakiegoś
opisu nie implikuje bynajmniej kopiowania bezpośrednio danej rzeczywistości — może
być dowodem np. talentu realistycznego autora. Ale jeśli chodzi o mnie, to nawet to,
co mogłoby być komplimentem, zostaje perfidnie odwrócone na zarzut, i to w dodat-
ku czysto osobisty i gołosłowny, a szkodliwy dla mnie życiowo. Jakże to inaczej nazwać,
niż ja to uczyniłem? Tym bardziej jest to dziwne, że ani jeden fakt w
e nani esie
ni
nie odpowiada rzeczywistości. Chyba panowie ci liczą na to, że autor, w ten sposób
oszkalowany przed publicznością, przestanie pisać lub co najmniej straci swobodę wy-
powiadania się, ze szkodą dla swej pracy. Do podobnych, ale mniej przykrych objawów,
należy robienie pasztetu z dowolnie wybranych cytat, przy czym wypowiedzenia „bo-
haterów” pomięszane są umiejętnie ze zdaniami autora, i przedstawianie sfałszowanego
w ten sposób tekstu uznane za jego ideologię. Nie chodzi o to, aby być chwalonym, tylko
uczciwie zwalczanym — ale nawet o to jest u nas bardzo trudno. „Cósta z głupim bees
gadał”, jak mówił Jan Marduła. Ale lepszy jest nawet głupi, niż świadomie nieuczciwy
krytyk. Chciałoby się wierzyć w dobrą wolę przynajmniej, ale i to czasem jest wprost
niemożliwe. Nie ma autora, który by nie zużywał introspekcji i obserwacji innych ludzi
dla celów powieściowych. Przecież zdolność wyobrażania sobie stanów urojonych osób
lub transpozycji danej rzeczywistości, przy czym niezmiernie mały fakt może wystarczyć
jako ośrodek dla krystalizacji całej koncepcji, musi być zasadniczą cechą powieściopisarza.
Trudno, żeby ktoś żyjący w pewnej atmosferze nie karmił się nią. Chodzi o to, w jaki
sposób zużytkowuje ten pokarm. Jest pewna granica wyraźności typów (jakieś szczególne
znamiona, jak w pasportach), poza którą daje się w przybliżeniu powiedzieć, że dany autor



Nienasycenie
przedstawia rzeczywiście danego realnego człowieka. Ale na to trzeba przede wszystkim
tego chcieć — dla celów jakichś tajemniczych: osobistej zemsty, czy reklamy, albo dla
polityki. Zaznaczam, że jest mi to obce w zupełności i że każdą interpretację tego rodza-
ju, tak w stosunku do mnie, jak i do aktualnej rzeczywistości społecznej, będę uważał za
programowe świństwo w stosunku do mnie, w celu szkodzenia mi osobiście. Szkoda, że
polemika między Kadenem-Bandrowskim, a Irzykowskim na ten właśnie temat, utknęła
w osobistych wymyślaniach, nie rozjaśniając mroków okrywających twórczość pisarską.
Jeśli tak dyskutują: największy nasz pisarz obecnie i ten, który uważany jest za największą
powagę krytyczną, to dowodzi, że źle się dzieje w naszych literackich sferach.
S. I. W. /XII .
 
Genezyp Kapen nie znosił niewoli w żadnej formie — od najwcześniejszego dzieciństwa
okazywał wstręt do niej nieprzewyciężony. (Mimo to, jakimś niepojętym cudem wytrzy-
mał -mioletnią tresurę ojca-despoty. Ale to było czymś w rodzaju nakręcania sprężyny
— wiedział, że kiedyś rozkręcić się musi i to go trzymało). Gdy miał zaledwie cztery lata
(już wtedy!), błagał matkę i guwernantki na letnich spacerach, aby pozwolono mu choćby
pogłaskać jakiegoś kundla, rzucającego się groźnie na łańcuchu lub małego, melancho-
lijnego pieseczka, podwywającego cicho na progu budy — pogłaskać tylko i dać mu coś
do zjedzenia, jeśli już nie mogło być mowy o spuszczeniu go z uwięzi na wolność.
Z początku pozwalano mu brać z domu jedzenie dla tych jego nieszczęśliwych przy-
jaciół. Ale wkrótce mania ta przeszła rozmiary wykonalne nawet w jego warunkach. Za-
broniono mu tej przyjemności, jedynej istotnej. Działo się to przeważnie u nich na wsi,
w podbeskidzko-tatrzańskim Ludzimierzu. Ale kiedyś, za bytności w regionalnej stolicy
K., zaprowadził go ojciec do menażerii. Po bezowocnych prośbach o wypuszczenie z kla-
tek jakichś małp „hamadria”¹, pierwszych zwierząt, które tam zobaczył, rzucił się na do-
zorcę i bił go długo po brzuchu małymi piąstkami, raniąc się o klamrę paska jego spodni.
Na zawsze zapamiętał Zypcio błękit nieba tego sierpniowego dnia, zimny i tak okrutnie
obojętny na cierpienia biednych zwierząt. I to rozkoszne słońce, kiedy im (i jemu) było
tak źle… A była w tym na dnie jakaś wstrętna przyjemność… Skończyło się spazmatycz-
nym płaczem i ciężkim nerwowym atakiem. Trzy doby prawie nie spał wtedy Genezyp.
Dręczyły go potworne koszmary. Widział siebie jako szarą małpę, ocierającą się o klatkę
i nie mogącą dostać się do innej podobnej małpy. Ta druga miała coś dziwnego: czer-
wone to było z niebieskim i okropne nad wyraz. Nie pamiętał, czy widział to naprawdę.
Zlanie się w jedno dławiącego bólu w piersiach z przeczuciem jakiejś zakazanej, wstrętnej
rozkoszy… Tą drugą małpą był również on sam, a jednocześnie patrzył na siebie z boku.
Jakim sposobem się to działo, nie pojął nigdy. A potem olbrzymie słonie, leniwe wielkie
koty, węże i smutne kondory — wszystkie stały się nim samym i jednocześnie wcale nim
nie były. [W rzeczywistości widział tylko przelotnie te stworzenia, kiedy wyprowadzano
go innym wyjściem, rzucającego się, w suchych łkaniach]. W jakimś dziwnym świe-
cie zabronionych mąk, bolesnego wstydu, ohydnej słodyczy i tajemniczego podniecenia
przebywał te trzy dni, leżąc przy tym najwyraźniej w swoim własnym łóżeczku. Kiedy się
ocknął po tym wszystkim, słaby był jak flaczek, ale za to nabrał słusznej pogardy do siebie
samego i wszelkiej słabości w ogóle. Coś się w nim zacięło przeciw niemu samemu —
był to zarodek świadomego tworzenia się siły samej w sobie. Marnotrawny stryj, zakała
rodziny, rezydent ludzimierski mówił: „Ludzie dobrzy dla zwierząt bywają potworami
w stosunku do bliźnich swoich. Zypka trzeba chować ostro — inaczej wyrośnie z nie-
go monstrum”. Tak też chował go później ojciec, nie wierząc zresztą zupełnie w dobre
wyniki tej metody — czynił to, z początku szczególniej, jedynie dla własnej satysfakcji.
„Znałem dwie panienki z t. zw. „dobrego domu”, wychowane w klasztorze — mawiał —
Jedna była k…, a druga zakonnica. A ojciec obu na pewno był ten sam”.
Kiedy Genezyp doszedł do lat siedmiu, objawy tego rodzaju ucichły pozornie zu-
pełnie. Wszystko cofnęło się w głąb. Sponurzał w tym czasie i między innymi oddał się
odmiennej od wszystkich zabawie. Chodził teraz na spacery sam lub ze swoim kuzynem
¹
a a
a a ia
— prawdopodobnie
a i
a a yas,
tj. pawian płaszczowy.



Nienasycenie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin