lokator-poddasza.pdf

(387 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
BOLESŁAW PRUS
Lokator poddasza
Uczony Reb Lajzer Skowronek poprawił aksamitną krymkę¹ na siwiejącej już głowie,
wytrząsnął na ziemię i schował w tylną kieszeń prunelowego² chałata³ porcelanową fajkę
i, stojąc na środku brudnej sieni, głęboko rozmyślał nad tym: za którą też wyjrzeć ma
bramę?…
Jeżeli wyjrzy za zieloną, na ulicę, może zobaczyć tam rzeźnika, pędzącego woły, starą
babę z konewką, chlebem lub butelką w ręku, a w każdym razie brunatny drewniany dom,
którego parter zajmuje blacharz i waciarz, a facjatkę⁴… Pan Lajzer skrzywił się, odwrócił
i postąpił parę kroków ku bramie żółtej.
W tej stronie wszystko należy do niego. Ten stróż pokornie stojący z czapką w ręku,
i to kwadratowe podwórze z wielką szopą na środku, i te poduszki czerwone, pierzyny
w niebieskie kratki, suszące się na słońcu, i ta o dach szopy oparta drabina, gdzie na
trzecim szczeblu od ziemi dokonuje cudów zręczności pejsaty Dawidek, najmędrszy ze
Skowronków, jacy egzystowali na świecie — wszystko to należy do niego.
Czy tylko to?… A tenże za szopą dom drewniany, mający osiem okien na górze i pięć
na dole?… A tenże drugi, na prawo, z trojgiem drzwi i dachem blaszanym?… A ten
chodnik, po którym mały Josek ciągnie na sznurze przewrócony do góry nogami stołek?…
A ta na lewo zbutwiała parterowa rudera, pod którą na stosie desek gnijących igra troje
brudnych i obdartych dzieci, a goj⁵ bednarz z hałasem podbija wielką beczkę?
Smutna rudera. Żadna deska w jej ścianach nie przystaje do drugiej, żadne drzwi
nie domykają się, żadnego okna otworzyć nie można, żeby się nie rozleciało. Sczerniały,
mchem porosły dach tworzy tak zawikłaną powierzchnię wichrowatą, że najznakomit-
szy geometra nie podjąłby się jej badać, a przykrywa takich biedaków… Ach… Takich
biedaków, że miłosierny Reb Lajzer już piąty miesiąc ociąga się z wymówieniem im ko-
mornego.
Żółtawe oko Skowronka zatrzymało się na ostatnim oknie facjatki, skąd przez wybite
szyby od godziny już buchają kłęby pary. Tak wielka ilość pary zdradza wielki ogień, a zbyt
wielki ogień…
— Ach… Ach… — mruknął uczony Żyd — oni mi jeszcze domy spalą…
I zwolna postąpił ku bednarzowi.
— Niech będzie pochwalony, Marcinie…
— Na wieki wieków — odparł bednarz, składając narzędzia i dotykając ręką czapki.
— Co u tego Jakuba taki ogień w izbie?
— To ona… Gotuje wodę do prania.
— Ny… Ny… A jak tam z nim?
Bednarz machnał ręką.
— Wun tam czasem wygląda, jak pijany — ciągnął Żyd.
— Gdzie zaś on tam pijany! Zwyczajnie spadł z ruśtowania i z onych czasów zrobił
się taki jakiś… że to… eee… — objaśnił bednarz.
¹kr
ka
— czapeczka bez daszka.
²pr
o
— wykonany z mocnej, jedwabnej tkaniny.
³
a at
— długie okrycie podobne do płaszcza, noszone przez Żydów.
a atka
— mieszkanie na poddaszu.
o
— określenie używane przez Żydów wobec innowierców.
— Ny… Ny… Ja to zara pomiarkowałem. Wun raz u mnie drwa rąbał, ale nawet
godziny nie porąbał i ustał. Że jemu we śpitalu nic nie pomogli?
— Co ta mieli pomóc, nawet mu nogi nie zgoili…
— Franek… Franek… Chodź ino tu — odezwał się głos z facjatki, a rozmawiający
ujrzeli w wybitym oknie owiniętą w żółtą chustkę głowę kobiety.
Najstarsze z obdartych dzieci, które na widok gospodarza kryły się między gnijącymi
belkami, pobiegło na schody.
— To jego dzieci? — spytał Lajzer.
— A jego — odparł Marcin. — Troje na dole, a dwoje chorych w izbie.
— A wa! — mruknął Żyd, i pochyliwszy głowę, począł przysłuchiwać się rozmowie
na górze.
— Gdzie wczorajsze kartofle, co były w rynce… Co? — pytał gniewnie głos kobiecy.
— A bo ja wiem… matusiu — odpowiedział z pewnym wahaniem głos dziecinny.
— Łżesz, boś sam zjadł w nocy; Józia cię widziała… Ja ci dam…
— Jak Boga kocham, matusiu… żeby mi ręce i nogi połamało… żeby mnie cholera…
— piszczał chłopak przy akompaniamencie uderzeń.
— A masz!… A masz!… — krzyczała kobieta. — To będziesz łgał, będziesz kradł…
będziesz się przysięgał?… A masz!…
Każdemu wyrazowi towarzyszył trzask mokrej ścierki, upadającej na różne części ciała
chudego i brudnego chłopca, który zanosząc się od płaczu, mówił:
— A co ja temu winien, że mi matusia jeść nie dają, co?… A bom to jadł kolację?…
A bom jadł śniadanie… Co? I jeszcze mnie matusia biją za to… U… hu… hu!…
Zrobił się straszny wrzask, w którym oprócz bijącej matki i bitego pacjenta wzięło
udział dwoje dzieci na górze i dwoje na dole. Zniecierpliwiło to Żyda, który po chwili
namysłu wszedł do sieni, z sieni na brudne i ruchome schody, i sapiąc ze zmęczenia,
stanął na progu izby pełnej pary, zaduchu i woni mydła.
— Jakubowa, pani Jakubowa!… Co u was zawdy⁶ takie krzyki? — zaczął przybyły.
— Ooo… To pan gospodarz?… — zdziwiła się licho ubrana kobieta, a potem płacząc
dodała: — A cóż ja pocznę nieszczęśliwa z tymi bachorami, kiedy się nic przed nimi nie
uchowa i niczym ich nie nakarmi? Ten roboty nie ma, dzieci pięcioro, wszyscy wołają
jeść, a ty choć sobie ręce do łokcia pozdzieraj, choć się sama rozedrzyj…
— Ja wam co powiem, moja Jakubowa — przerwał oburzony Lajzer. — Że wy biedni,
to jest prawda, ale że wy mi wiele nieporządku w domu zrobicie i nie płacicie, to także
prawda. Zawdy u was pranie, wylewanie, suszenie, ze świecą po strychu chodzenie, zawdy
krzyk, a zapłaty nie ma, a pięć rubli winniście… Wy mi głowę rozkrzyczycie, wy mi domy
spalicie, wy… Wy się wyprowadzić musicie. Już ja i was, i waszych pieniędzy widzieć nie
chcę.
— A panie gospodarzu! — zawołała kobieta. — Niechże pan tego nie robi, niech pan
jeszcze będzie cierpliwy‥
— Co to cierpliwy?… Ja już jestem pięć miesięcy cierpliwy…
— Może się też Pan Bóg nad nami zlituje i staremu da jaką robotę, to się jeszcze
wypłacimy…
— Robotę… Robotę… — mruknął Żyd. — Abo wy dbacie o co?… Abo wy nie
wygnaliście od siebie jednej lokatorki?…
— To jest prawda, panie gospodarzu, ale widzi pan gospodarz, ona to była takie nic
dobrego, że panu i nam wstyd robiła… Niech się pan Lajzer zmiłuje… — mówiła dalej,
składając ręce. — Niech się pan zmiłuje przynajmniej nad tym drobiazgiem.
Gospodarz spojrzał po izbie, gdzie wszyscy jej mieszkańcy znajdowali się w komplecie.
Troje chudych, z nadmiernie wielkimi brzuchami dzieci kryło się między balią a stołem,
zarzuconym mokrą bielizną. Czwarte, okryte jakimś czarnym łachmanem, leżało na łóż-
ku, piąte w drewnianej pace na słomie, a ich nędzny ojciec z rozczochranym włosem,
najeżonymi wąsami, z bojaźnią w oku stał oparty o komin, obok ciekącej konewki, na
której siedział przed chwilą.
Poważną twarz Żyda przebiegł dreszcz wzruszenia.
— Co tamtemu? — spytał już łagodniej, wskazując pakę.
⁶za
d
(daw.) — zawsze.
Lokator poddasza
— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!… — syknął gospodarz, i zwracając się do Jakuba, dodał:
— A jak z wami, Jakubie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonymi palcami podrapał komin, lecz milczał.
— No, odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakub poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłe oczy w twarz gospodarza,
lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta, wychylając się przez poręcz
za schodzącym gospodarzem, którego w sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?…
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek… — odparł Żyd i poszedł dalej.
*
— No, Bogu dziękować — mówiła pani Jakubowa, znęcając się nad jakimś podej-
rzanej formy szmatem⁷, który gwałtownie i rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy
go lewą do dna napełnionej wodą balii. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmy dzień
zaczęli. Woda gorące je, mydło je, roboty mamy na jakie pół rubla i gospodarz ustatkował
się na jaki miesiąc. Franek… nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz. Za
parę dni u sklepiczarki umyję podłogę, to nam może znowu zacznie borgować⁸, a może
i przyśle swego siestrzanka, co to je u felczera⁹, żeby Józi poradził… Maniusiu, weź się do
kartofli… Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się odda pojutrze…
Moszkowa gadała, że ten siestrzanek to zdatniejszy od innego doktora, więc może by on
i tobie, stary, co poradził…
— Oj matusiu… Tak mnie kole… — szepnął chłopak w pace i zakaszlał.
— Niech kole, to i ty jego kol!… Co ja tobie poradzę? — odparła kobieta. — Posłu-
chaj, stary — zwróciła się do osłupiałego męża — ot widzisz, przecie to i twoje dzieci,
pomóż-że im. Oj, bodajem ja była pierwej oślepła, niżem wyszła za ciebie!‥
W tej chwili zatrzeszczały i zadudniły schody, a na progu izdebki ukazała się jakaś
kobieta, jeszcze młoda, lecz wynędzniała i ubogo ubrana.
— Moja złocista pani Jakubowo — zawołała przybyła — a oddajcież co prędzej stat-
ki¹⁰, bo mi stara chyba łeb ukręci…
— Statki?… — spytała przerażona praczka. — Statki?… A jakże ja dokończę?…
— Cóż ja na to poradzę, moiście wy… Pókim mogła, pótym wam w sekrecie poży-
czała, ale jak się wydało, stara ani słyszeć o was nie chce… Woła, że pójdzie do cyrkułu¹¹,
wyzywa od złodziei i powiada, że jak jej w moment nie oddacie balii i sagana¹², to wam
policjantów naśle z całej Warszawy…
Praczka schwyciła rękoma za krawędź balii.
— Nie dam balii… Nie dam sagana… Nic nie dam!… Ja tu nigdzie statku nie dostanę,
a w domu nie ma co jeść i robota pilna‥
Przybyła załamała ręce.
— Bójcie się Boga, co wy gadacie?… To za moje dobre serce chcecie, żeby i mnie,
i was do cyrkułu powiedli… kumo…
Dzikie uniesienie biednej matki we łzy się rozpłynęło. Cóż miała robić? jak mogła nie
oddać rzeczy, które nie były jej własnością?… To też nie dziw, że po kilkuminutowych
prośbach i zaklęciach, sama wreszcie wydobyła mokrą bieliznę z balii i sama pomogła
wylać z naczyń do rynsztoka¹³ wodę gorącą, dla której przechowania nawet Marcin, po-
czciwy bednarz, nie mógł jej statku wynaleźć…
⁷sz
at
— dziś w r.ż.: szmata.
or o a
(daw.) — sprzedawać na kredyt.
z r
— osoba wykonująca proste zabiegi medyczne.
¹⁰statk (daw.) — naczynia.
¹¹
rk
(daw.) — posterunek policji w zaborze rosyjskim.
¹²sa
a
— duży metalowy garnek.
¹³r
sztok
— otwarty kanał ściekowy biegnący wzdłuż ulicy.
Lokator poddasza
Drobny ten na pozór wypadek obezwładnił biedną kobietę, która siadłszy na jedynym
stołku w izbie i ukrywszy twarz w fartuch, zaniosła się od płaczu.
— Ot tobie, stary, żona, ot tobie dzieci — wołała, szlochając. — Chciało ci się żenić,
masz teraz… Wszystko się wali na moją biedną głowę, a jakąż ja radę dam, kiedy z izby
ostatni żeleźniaczek¹⁴ i balijka między Żydy już poszły…
We drzwiach stanął smutny i zadyszany Franek.
— Matusiu — rzekł — we sklepiku nie chcą dać chleba i jeszcze mówią, żeby matusia
za dawniejszy zapłaciła…
— Ale… A skądże ja zapłacę, kiedym ostatni grosz na mydło wydała?
— Matusiu… — szepnęło chore dziecię z łóżka — matusiu… chyba my już dziś nic
nie będziemy jedli?…
I uroniwszy te słowa, biedactwo utkwiło bojaźliwe spojrzenie w zapłakanej twarzy
matki.
Od palącego duszę wzroku dziewczyny Jakubowa odwróciła oczy w inną stronę, a tam
zobaczyła pożółkłą twarz kaszlącego chłopca, który ze swojej paki wytknął najeżoną głowę;
spojrzawszy ku drzwiom, spotkała trzy pary lękliwie pytających o chleb źrenic; zwróciła
się wreszcie ku kominowi, lecz i tam znowu dostrzegła oczy, okrągłe, zapadłe oczy swego
biednego męża, utkwione w nią z jakimś bezsilnym wyrazem.
Wówczas w sercu tej kobiety żal i rozpacz przemieniły sie we wściekłość; łzy jej oschły,
a przed chwilą uboga praczka zamieniła się teraz w wilczycę, która wietrzy niebezpieczeń-
stwo i postanawia bronić szczeniąt.
— Słuchaj-no, stary — syknęła przez zaciśnięte zęby do męża, kładąc mu na ramieniu
ciężką, spracowaną i jeszcze wilgotną rękę. — Słuchaj i rusz-no się, bo w domu nie ma
nic…
Stary milczał; żona wstrząsnęła nim.
— Słuchaj, stary, radź co teraz, boś ty chłop, a mnie już wszystko z rąk ucieka… Idź
między ludzi i dostań robotę, albo użebraj co, byle chleb był w domu, bo ja tu z dzieciskami
nie wytrzymam…
Stary znowu milczał i błędnym okiem patrzył przed siebie; żona pochyliła się nad nim
jeszcze bardziej i głucho szepnęła:
— Idź już… powiadam ci: idź… Zrobisz, czy nie zrobisz, to idź, byleś mi z oczu zszedł,
bo albo twoja, albo moja śmierć…
Nędzarz ocknął się; czy zrozumiał co, trudno zgadnąć, lecz pewne jest, że czuł wszyst-
ko. Czuł wilgoć w mieszkaniu, czuł głód, ból okaleczałej nogi, zawrót swojej biednej,
rozbitej głowy, a nade wszystko to, że nie ma już dla niego miejsca na rodzinnym barło-
gu¹⁵.
Gdy wstał z konewki, żona wcisnęła mu czapkę na głowę i z lekka popchnęła ku
drzwiom. Nie obejrzał się nawet, lecz schodząc na dół, usłyszał głos syna, mówiącego:
— No, nie becz, Mańka… Tatuś poszedł na miasto i chleba nam przyniesie, ba, jeszcze
i wędzonki, jak dawniej.
*
Wyszedłszy z domu, nędzarz zatrzymał się przed bramą zdziwiony. Dziwiła go jasność
dnia i ciepło słoneczne; dziwiły go wesołe twarze przechodniów, którzy mówiąc nie na-
rzekali, ani wołali o chleb; dziwił go obszar ulicy, na której mógł odetchnąć, nie czując
woni mydlin, i poruszyć się, nie czując na sobie wzroku zrozpaczonej żony i zgłodniałych
dzieci. Gasnący umysł rozjaśnił się nieco i Jakub przypomniał sobie, że powinien gdzieś
iść i szukać chleba.
Iść, lecz dokąd?… Ulica ciągnęła się w obie strony. Na lewo bruk był bardzo nie-
równy, na prawo chodnik; Jakub miał nogę skaleczoną, więc poszedł na prawo. Mógłże
pomyśleć, że ów niewyraźny, instynktowny pociąg do gładkiej drogi jest jednym z szarp-
nięć straszliwej machiny przeznaczenia, której niemiłosierne tryby w tym dniu jeszcze
zdruzgotać go miały?…
¹⁴
¹⁵
ar
a z k
— garnek żelazny.
— legowisko.
Lokator poddasza
Bieda
Bieda, Rozpacz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin