Du Gard Roger Martin - Rodzina Thibault 02 - Dzień przjęć doktora Sorellina Śmierć ojca.rtf

(1627 KB) Pobierz

Gard Roger Martin Du

RODZINA THIBAULT

TOM 2

DZIEŃ PRZYJĘĆ DOKTORA + SORELLINA + ŚMIERĆ OJCA

 

 

Dzień przyjęć doktora Thibault Sorellina Śmierć ojca Tłumaczył Paweł Hulka-Laskowski

Czytelnik Warszawa 1987

Dzień przyjęć doktora Thibault

Ulica Uniwersytecka, pół do pierwszej.

Antoni wyskoczył z taksówki i wpadł pod sklepienie bramy. „Poniedziałek

-              pomyślał - mój dzień przyjęć”.

              Dzień dobry panu.

Odwrócił się: dwóch chłopców stało w kącie, jakby szukając obrony przed wiatrem. Większy zdjął czapkę i podniósł ku Antoniemu głowę podobną do główki wróbla, okrągłą i ruchliwą, patrząc nań s'miaio. Antoni przystanął.

i Chciałem tylko zapytać, czy pan nie dałby lekarstwa temu... temu cho­remu.

Antoni zbliżył się do „tego”, który trzymał się z dala.

              Co ci jest, kawalerze?

Powiew wiatru uniósł pelerynę i odsłonił rękę na temblaku.

              To nic takiego - odezwał się starszy z wielką pewnością siebie. - To nawet nie wypadek przy pracy, wrzód. Chociaż nabawił się tego paskudztwa w swojej drukarni. Ból dochodzi aż do ramienia.

              Temperatura?

              Co, proszę pana?

              Czy ma gorączkę?

i Tak, chyba ma - odrzekł starszy potrząsając głową i zatroskanym okiem uważnie badając twarz Antoniego.

              Musisz powiedzieć rodzicom, żeby z nim na godzinę drugą przyszli do Charité; do tego wielkiego szpitala, tam, na lewo, wiesz?

Przelotne skrzywienie dziecięcej twarzy zdradziło rozczarowanie chłopca.

Z przymilnym półuśmiechem powiedział:

              Myślałem, że pan będzie łaskaw...

Ale zaraz się opanował i tonem człowieka, który już od dawna umie godzić się z rzeczami nieuniknionymi, dodał:

-              Nic me szkodzi, jakoś sobie poradzimy. Dziękuję panu. Chodź, Lulu. Uśmiechną! się szczerze, grzecznie potrząsnął czapką i zrobił krok w stronę

ulicy.

Antoni, zaintrygowany, wahał się chwilę.

-              Czekaliście na mnie?

-              Tak, proszę pana.

-              A kto was tu?... - Otworzył drzwi prowadzące ku schodom. — Wejdźcie tutaj i nie stójcie na przeciągu. Kto was tu przysłał?

-              Nikt. - Twarz chłopca pojaśniała. - Przecież ja pana doktora dobrze znam! Ja jestem praktykantem w kancelarii... Tu, w tym podwórzu!

Antoni znalazł się u boku chorego i odruchowo ujął go za rękę. Zetknięcie z wilgotną i rozpaloną dłonią chorego przyprawiało go zawsze o mimowolne wzruszenie.

-              Gdzie mieszkają twoi rodzice, mój mały?

Młodszy zwrócił ku starszemu znużone spojrzenie.

-              Robert!

Robert odezwał się natychmiast:

-              Rodziców nie mamy, proszę pana. - A po krótkim milczeniu dodał: - Mieszkamy przy ulicy Verneuil.

1 Ani ojca, ani matki?

-Tak.

-              Więc dziadkowie?

1 Nie mamy, proszę pana.

W twarzy wyrostka była powaga: spojrzenie otwarte; ani śladu pragnienia, aby wzbudzić litość czy zaciekawienie; nie było też w niej cienia melancholii. Dziecinne mogło się wydawać raczej zdziwienie Antoniego.

-              He masz lat?

-              Piętnaście.

-              A on?

-              Trzynaście i pół.

„Diabli ich nadali! - pomyślał Antoni. - Już za kwadrans pierwsza! Trzeba telefonować do Philipa. Zjeść obiad. Pójść na górę. Pojechać na Saint- -Honore przed godzinami przyjęć... Normalny poniedziałek”.

-              Dalej - rzeki szorstko - chodź i pokaż mi to. - I aby nie odpowiadać na promieniejące spojrzenie Roberta, bynajmniej zresztą nie zaskoczonego, ru­szył naprzód, wyjął klucz, otworzył drzwi parterowe i przez przedpokój popchnął chłopców do swego gabinetu.

Na progu kuchni ukazał się Leon.

1 Zostań tu, Leonie, będziesz mi potrzebny... A ty, rusz no się i zrzuć mi prędko to wszystko. Twój brat ci pomoże. Delikatnie... Dobrze, chodź no tu.

Chude ramię pod bielizną niemal czystą. Nad nadgarstkiem ropień po­wierzchowny, doskonale odgraniczony i, zdaje się, już podebrany. Antoni, nie myśląc o godzinie, naciska ropień palcem, po czym dwoma palcami drugiej ręki delikatnie dotyka go z boku. Doskonale: pod palcem wskazującym wyraź­nie czuje chlupotanie ropy.

i A tutaj boli cię? | pyta dotykając spuchniętego przedramienia, a następ­nie badając cale ramię aż po obrzmiałe gruczoły pachy.

-              Nie bardzo... - szepcze malec prostując się i nie spuszczając z oczu star­szego brata.

-              Owszem, boli - mówi Antoni zrzędliwym tonem. - Ale ja widzę, że z ciebie zuch. - Spojrzenie wlepia w zaniepokojone oczy chłopca; iskra kon­taktu: zaufanie, które waha się chwilę, a potem tryska ku niemu. Dopiero teraz uśmiecha się. Chłopak natychmiast spuszcza oczy. Antoni głaszcze go po twarzy i delikatnie podnosi jego podbródek opierający mu się trochę.

-              Słuchaj. Zrobimy ci takie małe cięcie i po upływie pól godziny będzie ci daleko lepiej... Zgoda?... Chodź tu za mną.

Chłopak, pokonany, robi odważnie kilka kroków; ale jak tylko Antoni spu­szcza z niego oczy, jego odwaga się chwieje: obraca twarz ku bratu i wola go na pomoc:

-              Robert!... chodź ty też!

Sąsiedni pokój - s'ciany fajansowe, linoleum, sterylizator, emaliowany stół pod reflektorem - służył w razie potrzeby do mniejszych operacji. Leon nazwał go „laboratorium”; został on przerobiony z dawnej łazienki. Poprzed­nie mieszkanie, które Antoni zajmował z bratem, stało się naprawdę nie wystarczające, nawet gdy Antoni pozostał w nim sam. Udało mu się wynająć niedawno mieszkanie czteropokojowe, również na parterze, ale w sąsiednim domu. Przeniósł do niego swój gabinet, swój pokój mieszkalny i urządził sobie w nim to właśnie „laboratorium”. Dawny gabinet był teraz poczekalnią dla pacjentów. Przebicie drzwi w murze przedzielającym oba przedpokoje prze­mieniło dwa mieszkania w jedno.

Po kilku minutach ropień został bez trudu przecięty.

-              Jeszcze chwilkę cierpliwości... Tutaj... Jeszcze... I już! - rzekł Antoni cofając się o krok. Ale malec, zbielały, osuwał się w wyciągnięte ramiona brata.

a

-              Halo, Leonie! - wesoło zawołał Antoni. - Trochę koniaku dla tych zuchów! - umoczył dwa kawałki cukru w naparstku wódki. — Przegryź sobie tym. I ty także. - Pochylił się nad zoperowanym. - Chyba nie za mocne, co?

-              Bardzo dobre - szepnął chłopiec, któremu udało się uśmiechnąć.

-              Pokaż mi ramię. Nie bój się, powiedziałem ci, że to już. Obmycie i oban­dażowanie nie będzie bolało.

Dzwonek telefonu. Głos Leona w przedpokoju: - Nie, proszę pani, pan doktor zajęty... Nie dzis' po południu, bo to dzień przyjęć pana doktora... O, chyba nie przed kolacją... Dobrze, proszę pani. Do usług.

-              Na wszelki wypadek tampon - mruczał Antoni pochylając się nad wrzo­dem. - Dobrze. A bandaż zacis'niemy trochę, tak jak trzeba... A teraz, ty duży, uważaj: zabierzesz brata do domu i powiesz, żeby go ułożono, bo ramię musi mieć spokój. Z kim wy mieszkacie?... Jest tam chyba ktoś, co się malcem zajmuje?

-              Ja tam jestem!

W twarzy pełnej godności jego spojrzenie gorzało pewnością siebie. Nie, nie było powodu do uśmiechania się. Antoni spojrzał na zegar i jeszcze raz stłumił swą ciekawość.

-              Ulica Verneuil... numer który?

-37.

-              Robert... a nazwisko?

-              Robert Bonnard.

Antoni zapisał adres i podniósł oczy. Stało przed nim dwoje dzieciaków wpatrujących się w niego jasnym spojrzeniem. Ani śladu wdzięczności, ale wyraz wielkiego zaufania, poczucie całkowitego bezpieczeństwa.

-              No, chłopcy, teraz zmiatajcie, bo się śpieszę. Zajdę na ulicę Verneuil między szóstą a ósmą, aby zmienić opatrunek. Słyszycie?

-              Tak, proszę pana - rzekł starszy, któremu wydawało się to całkiem na­turalne. - Ostatnie piętro, mieszkanie numer 3, akurat na wprost schodów.

Gdy tylko chłopcy wyszli, zawołał:

-              Możesz podawać, Leonie!

Potem podszedł do telefonu:

-              Halo... Elysees 01-32.

W przedpokoju na stole koło aparatu telefonicznego leżał terminarz o- twarty na stronicy tego dnia: 1913, 13 października, poniedziałek.

Nie odkładając słuchawki Antoni pochylił się nad nim i czytał:

-              Godzina 14.30. Pani de Battaincourt. Nie będzie mnie tu. Poczeka sobie. Godzina 15.30. Rumelles, tak... Lioutin... Dobrze. Pani Ernst, nie znam Vianzoni de Fayelles... Dobrze...

-              Halo... 01-32... Profesor Philip wrócił? Tu doktor Thibault... - Pauza. - Halo... Dzień dobry, profesorze... Nie daję panu zjeść... Chodzi o konsultację. Pilne. Bardzo... Dziecko Heąueta... Tak, Heąueta, tego chirurga... Stan bar­dzo ciężki, nadziei żadnej. Zaniedbane zapalenie ucha z wszelkimi komplika­cjami. Opowiem panu... Bardzo smutne... Ależ nie, profesorze, on chce koniecznie poradzić się pana... Heąuetowi nie może pan tego odmówić... Ależ tak, jak najprędzej, natychmiast... I ja też nie, bo dzisiaj mój dzień przyjęć... poniedziałek... A więc zgoda: wstąpię, aby zabrać pana kwadrans przed dru­gą... Dziękuję, profesorze.

Odwiesił słuchawkę, raz jeszcze przebiegł spojrzeniem terminarz i wes­tchnął konwencjonalnie, jak człowiek zmęczony, chociaż zadowolony wyraz jego twarzy mówił co innego.

Podszedł do niego Leon z głupkowatym us'miechem na twarzy bez zaro­stu.

1 Czy pan doktor już wie, że kotka okociła się dzisiaj rano?

-              Czyżby?

Antoni roześmiany wszedł do kuchni. Kotka leżała na boku w koszyku pełnym szmat, a koło niej mrowiły się kłębuszki mokrej sierści, które z wielką troskliwością lizała swym ostrym językiem.

-              Ile ich jest?

-              Siedem. Szwagierka prosiła mnie, żeby jedno zostawić dla niej.

Leon był bratem dozorcy domu. Od przeszło dwu lat służył u Antoniego,

spełniając swe obowiązki z gorliwością niemal rytualną. Był to chłopak cichy,

o              cerze przywiędłej, w wieku nie dającym się określić. Jego płowe włosy, rzadkie i puszyste, zabawnie wieńczyły wydłużoną twarz; przydługi nos, tkwiący między dwiema często opuszczanymi powiekami, dawał mu wyraz gapiowaty, podkreślany jeszcze uśmiechem. Ale ta jego niezdarność była tylko wygodną maską, przybraną może rozmyślnie, pod którą krył się umysł roztropny, obdarzony zdrowym, sceptycznym rozsądkiem i humorem.

-              A sześć pozostałych? - pytał Antoni. - Utopisz je?

-              Chyba - odrzekł spokojnie Leon. - Czy może pan doktor chciałby je zatrzymać?

Antoni uśmiechnął się i wykręciwszy się na pięcie, szybkim krokiem poszedł do dawnego pokoju Jakuba, który teraz służył mu jako stołowy.

Jajka, sznyccl ze szpinakiem, owoce, wszystko już było na stole. Antoni nie znosił wyczekiwania na potrawy.

Omlet pachniał przyjemnie gorącym masłem i patelnią. Była to krótka przerwa, kwadrans wytchnienia między rankiem spędzonym w szpitalu a godzinami przyjęć.

-              A jak tam na górze? Nic nie kazano powiedzieć?

-              Nie, proszę pana.

-              Pani Franklin nie telefonowała?

-              Owszem, panie doktorze. Prosiła o wizytę w piątek. Zapisane.

Dzwonek telefonu. Głos Leona:

-              Nie, proszę pani, godzina 17.30 zajęta... Godzina 18 także... Sługa sza­nownej pani.

-Kto?

-              Pani Stocknay. - Pozwolił sobie z lekka wzruszyć ramionami. - Chodzi o chłopczyka znajomej pani. Ma napisać.

-              Kto to jest ta pani Ernst, zapisana na piątą? -1 nie czekając na odpowiedź dodał: - Wytłumaczysz mnie przed panią de Battaincourt; spóźnię się naj­mniej o dwadzieścia minut... Podaj mi gazety. Dziękuję. — Rzut oka na zegar.

-Chyba na górze już wstali od stołu?... Zatelefonuj, dobrze? Poproś pannę Gizelę i podaj mi aparat tutaj. Razem z kawą. Zaraz.

Schwycił słuchawkę. Jego rysy odprężyły się, spojrzenie uśmiechało się w dal, jakby jednym rozmachem skrzydeł cała jego istota przerzuciła się nagle na drugi koniec drutu.

1 Halo... Tak, to ja... Ach, już prawie skończyłem... - Śmiał się. - Nie, winogrona, prezent pacjenta, znakomite... A u was na górze? - Słuchał. Twarz jego pochmurniała coraz bardziej. - A to dopiero! Przed zastrzykiem czy po...? Przede wszystkim trzeba mu wytłumaczyć, że to normalne... - Pauza. Jego czoło rozjaśniało się znowu. - Powiedz, Giza, czy jesteś w tej chwili sama. Słuchaj: muszę się z tobą zobaczyć dzisiaj, muszę porozmawiać. Poważnie... Tu, oczywiście. Wszystko jedno kiedy, poczynając od pół do czwartej. Leon cię przeprowadzi. Liczę na ciebie... Dobrze. Wypiję kawę i wpadnę na górę.

Antoni miał klucz od mieszkania swego ojca, na piętrze. Wszedł bez dzwo­nienia i doszedł aż do garderoby.

-              Pana zaprowadzono do gabinetu - odpowiedziała Adrianna.

Przez korytarz pełen zapachów aptecznych dotarł Antoni do łazienki pana Thibault. „Co za dziwne przygnębienie opada mnie, gdy tylko wchodzę do tego mieszkania! Lekarz! Ale tutaj dla mnie to nie to samo, co gdzie indziej...”

Pierwsze spojrzenie rzucił na wykres temperatury, przypięty szpilką do ściany. Łazienka podobna była do laboratorium: na etażerce i na stole pro­bówki, naczynia porcelanowe, paczki waty. „Zobaczymy, jak jest z moczem. Właśnie tak, jak przypuszczałem: nerki działają opieszale; zobaczymy, co powie analiza. A jak tam z morfiną?” Otworzył pudełeczko z ampułkami, na których sekretnie pofałszował etykietki, aby się chory niczego nie domyślał. „Trzy centygramy w ciągu dwudziestu czterech godzin... Już!... A teraz zoba­czymy, gdzie siostra postawiła... Aha, tutaj jest szklanka z podziałką”.

Zręcznymi, niemal radosnymi ruchami rozpoczął badanie. Nad płomykiem spirytusowym ogrzewał już probówkę, gdy skrzypnięcie drzwi przyprawiło go o bicie serca i zmusiło do szybkiego odwrócenia głowy. Ale to nie była Giza. To panna de Waize przydreptała do niego, pochylona ku przodowi jak stara drwalka i taka już wyschnięta, że nawet silą wykręcając kark nie zdołała podnieść wyżej niż na wysokość rąk Antoniego swych oczu, które pod wąskimi przydymionymi okularami zachowały dawną żywość. Najmniejszy powód do zaniepokojenia wyrażał się u niej machinalnym kołysaniem jej drob­nego czoła, koloru kości słoniowej, całkiem żółtego między siwymi kosmyka­mi.

-              Ach, to ty, Antosiul - westchnęła. I bez ogródek zaczęła mówić roze­drganym głosem: - Wiesz, od wczoraj nie można tu już wytrzymać. Siostra Celina zmarnowała bez potrzeby dwa talerze bulionu i przeszło litr mleka. Obiera mu banany po dwanaście sous, których on nawet nie tknie... A tego, co on zostawia, nie można zużyć z powodu mikrobów... O, ja nic przeciwko niej nie mam, to jest święta osoba... I w ogóle przeciwko nikomu... Ale pomdw z nią, zakaż jej tak postępować. Po cóż chorego zmuszać? Trzeba czekać, aż sam zażąda. Żeby go tak ciągle na coś namawiać!... A więc dziś rano: 1 ody/ Antosiul Jemu proponować lody! Żeby mu jeszcze raptem serce zaziębić! Jak gdyby

Klotylda miała czas do latania za lodami! Przy tak wielkim domu, który trzeba przecie nakarmić.

Antoni cierpliwie kończył analizę i w odpowiedzi pomrukiwał wymijająco. „Przez dwadzieścia pięć lat znosiła potok wymowy ojca nie pisnąwszy nawet

-              myślał - teraz to odrabia...”

-              Czy ty wiesz, ilu ja mam ludzi na głowie? - mówiła stara panna, i Ile ust trzeba teraz nakarmić razem z siostrą i z Gizą na przykładkę? Trzy w kuchni, trzy w pokoju, no i ojciec! Policz! Kiedy się ma bądź co bądź siedemdziesiąt osiem lat, a stan, w jakim...

Cofnęła się szybko, gdyż Antoni odwrócił się od stołu, aby umyć ręce. Wciąż jeszcze bała się chorych i zarazków. A tu od roku musiała stale prze­bywać w pobliżu ciężko chorego, ocierać się o pielęgniarki i lekarzy, oddy­chać lekami, więc wpływało to na nią jak trucizna, która pogarszała stan jej zdrowia, bardzo zły już od trzech lat. Zresztą sama miała pewne poczucie swej zgrzybiałości, i Od czasu, gdy Bóg zabrał mi mego Kubusia - narzekała - jestem już tylko połową tego, czym byłam dawniej.

Widząc jednak, że Antoni mydli ręce nie ruszając się z miejsca, uczyniła dwa nieśmiałe kroki w stronę umywalni.

-              Pomów z siostrą, Antosiu, pomów z nią! Ciebie ona usłucha!

Zgodził się pojednawczym „tak”, po czym nie troszcząc się już o nią wyszedł. Widziała oddalające się nogi i biegła za nimi czułym spojrzeniem. Antoni był jej „pociechą na tej ziemi”, ponieważ prawie nic jej nie odpowiadał i nigdy jej nie przeczył.

Przeszedł przez korytarz, aby wejść do gabinetu od strony przedpokoju, jak gdyby właśnie przyszedł w tej chwili.

Pan Thibault siedział sam z zakonnicą. „Giza jest więc w swoim pokoju? - pomyślał Antoni. - Na pewno słyszała moje kroki. Unika mnie...”

1 Dzień dobry, ojcze - odezwał się niefrasobliwym tonem, jaki przybierał teraz przy łóżku chorego. - Dzień dobry, siostro.

Pan Thibault uniósł powieki.

-              Ach, przyszedłeś?...

Siedział w wielkim wyściełanym fotelu, podsuniętym do okna. Głowa jego była jakby za ciężka dla ramion, podbródek opierał się o serwetkę, którą siostra owiązała mu dokoła szyi, a wobec osuniętego ciała dwie czarne kule, oparte z obu stron fotela, wydawały się niezmiernie wielkie. Pseudorenesan-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin