Mauriac Francois - CIAŁO I KREW.rtf

(835 KB) Pobierz

 

Mauriac Francois

CIAŁO I KREW

 

 

Po rozmowie i bagażowym Claude Faverau od­ nalazł wreszcie przejście na peron, gdzie nabocz- nym torze stał pusty pociąg złożony ze starych wa­ gonów. Claude powinien był wybrać wieczorny po­ ciąg pośpieszny, który po trzecłi kwadransach jest już w Toulenne. Młody chłopak wolał jednak popo­ łudniowy pociąg osobowy, który pełznie wzdłuż Ga- ronny, zatrzymując się na. każdej stacji. Można by powiedzieć, źe to upał opóźniał jego pęd i zmuszał do wleczenia się wśród sadów i winnic uginających się pod ciężarem kiści winogron. Na niezliczonych przystankach słychać było przez ściankę przedziału rozmowy prowadzone gwarą. Zawiadowca stacji z powagą przykłada gwizdek do ust; jest to najważ­ niejsza jego czynność w ciągu całego di\ia. Claude lubi te nieokreślone godziny, gdy nic mu nie prze­ szkadza myśleć o samym sobie. Nie może skończyć i nigdy chyba nie skończy zaprowadzać ładu w swo­ im sercu. Jakiż zamęt jest w nim teraz, gdy na zaw­ sze już opuszcza seminarium! Myśli, że nigdy nie straei chęci do roztrząsania różnych spraw i ciągłego badania swego sumienia, tej zdolności przeobraża­ nia w celę, w kaplicę, nawet wagonu trzeciej klasy, w którym samotnie marzy. Jest to dla niego niemal rozkosz, którą już przywołuje z niecierpliwością, gdy nagle zatrzymuje go przechadzający się po peronie wymowny ksiądz de Floirac.

Zgodnie z życzeniem swych przełożonych Claude opuścił seminarium, nie uprzedzając żadnego z kole­ gów, z wyjątkiem tego właśnie oficjalnie przydzie­ lonego przyjaciela. Kiedy trzeba było postanowić, kto go odprowadzi na dworzec, Claude równocześnie z przeorem wymówił nazwisko de Floiraka, ale te­ raz zdaje sobie sprawę, że ten ksiądz jest jedynym, którego nie żałuje. Byłby z pewnością bardziej wzruszony, żegnając się na tym samym peronie z grubym Parmentierem, najgorszym uczniem w klasie, który by mu opowiadał o wyżłach i o po­ lowaniu na grzywacze i słonki. Stojąc nieruchomo na brudnym asfalcie ksiądz de Floirac wcale nie cier­ pi z powodu upału. Książki wypychają mu kieszenie sutanny, na której wzdłuż guzików widać zaschnię­ te plamy. Rozmawia z Claude*em o tym, o czym niedawno opowiadał podczas wspólnych spacerów:

o              ojcu Tyrrelu i księdzu Loisy. Czy zdaje sobie spra­ wę, że za sześć minut pociąg odbierze mu na zawsze jedynego spośród kolegów, który interesował się dręczącymi go problemami? Może uważa, że jest nie­ zdolny do wyrażenia swych uczuć i dlatego wypeł­ nia chwile* milczenia streszczaniem artykułu z ostat­ niego zeszytu „Revue d’apologétique”. Pociąg rusza, Claude wyobraża sobie przez chwilę samotny powrót swego przyjaciela. „Floirac pocieszy się metafizyką” —mówi do siebie.

Pociąg zatrzymuje się już przed dworcem na przedmieściu, ale rusza natychmiast. Podróżny jest przekonany, że tę samotność daje mu szczególna wo­

la Opatrzności. Nikt w tym lipcowym dniu, nawefc przez nienawiść do słońca, nie zabierze mu jego pro­ mieni opuszczając na szybę niebieską zasłonę. Clau- de z lubością poddaje się upałowi. Oto posiadłość, w której trzy kasztany tworzą jedno gęste sklepie­ nie ljści. Ileż to razy powracając tu rozpoznawał i witał tych nieruchomych braci, myśląc, że jego rę­ ce nigdy nie będą mogły się odświeżyć dotykając ich gładkiej kory. Wzgórza podnoszą się już, równina Garonny wznosi się dysząc palącym powietrzem.

Claude spogląda na znany krajobraz i myśli o po­ rzuconym życiu: nie będzie już szedł o świcie ku kapli-cy ze słowami psalmu na ustach. Jego duchowi przewodnicy życzą sobie, aby zrezygnował z kapłańs­ twa... Ale to przecież on kierował swymi przełożony­ mi, prowadząc ich do powzięcia upragnionej przez niego decyzji. Stało się to nie dlatego, że Claude prze­ chodził kryzys religijny, lub że ksiądz de Floirac za­ raził go niepokojem autora Pięcioksiągu lub Czwar­ tej Ewangelii, lecz dlatego jedynie, że zbliżając się do osiemnastu. lat poznał swe własne serce, jego straszną władzę. O ile przypuszczenia księdza de' Floirac dotyczące wersetu „Tu es Petrus” nie wzru­ szały go, o tyle wiersze Lamartine’a i Hugo z „Utwo­ rów wybranych” księdza Ragon przepływały przez niego strumieniem rozkoszy. Jeden dzień na wsi wśród soczystej, zgniecionej trawy osłabiał go nie­ bezpiecznie na cały tydzień.

Od tego czasu, znając już siebie, przygotowywał swego przewodnika księdza Garrosa: „Teraz nie są czasy romantycznych księży — mówił — umiłowa­ nych przez ojca Laoordaire lub ojca Gratry, księży

o              sercach już z góry gotowych do wszelkich poświę­ ceń prócz tego jednego: aby ich nigdy nie kochano. Księża ci, umierając u progu młodości, najczęściej

na gruźlicę, przekazali nam zbyt gorączkowe mod­ litwy... Obawiałbym się stać Renem 'kapłaństwa, wówczas gdy jako wikary z przedmieścia musiałbym się poświęcić patronatom lub związkom zawodo­ wym”.

Podczas pobytu w pułku Claude przejrzał siebie i przekonał się, że powinien zrezygnować z wszelkie­ go wzniosłego powołania. Ksiądz Garros przestrzegł go przed gruboskórnością kolegów, przepowiedział mu dwudziestoczteromiesięczne męczeństwo. Tym­ czasem Claude nie cierpiał. Młody człowiek, syn eko­ noma z posiadłości Lur, do której wracał dziś, przy­ znawał skrycie, że najgrubsze kawały znajdowały w nim oddźwięk. Początkowo musiał się pilnować, aby nie śmiać się z tych nieprzyzwoitości. Jednak w czasie nocnych ćwiczeń piosenki śpiewane na me­ lodie pieśni bez wątpienia kościelnych doprowa­ dzały go do rozpaczy. Ale wkrótce żadna sprośność nie przeszkadzała mu maszerować z twarzą wznie­ sioną ku gwiazdom. „I przyznaję się myślał r—i że siedząc wieczorem przy butelce wina, oparty

o              piec, doznawałem zwierzęcej radości, wpadałem w ogromną wesołość nie różniącą się niczym od we­ sołości innych. Wszystkie siły mojej młodości, moje ciało i moja krew burzyły się łamiąc postawę klery­ ka. To, co przeczytałem, przyczyniło się jedynie do tego, że zdobyłem jasność umysłu... Trzeźwo i z za­ interesowaniem mogłem się przypatrywać buntowi moich wewnętrznych sił...”

Claude w niedzielę przyjeżdżał często do Lur z kolegami. Przypomniał sobie te popołudnia, kiedy to w matczynej kuchni przy stole, na którym kie­ liszki zostawiały białe kółka po alkoholu, popijał białe wino ze swym ojcem i wolarzem Abelem. Na

próżno dzwon wzywający na nieszpory bił w oddali; dźwięki przenikały przez przymknięte okiennice, ale Claude nie miał siły wyrwać się z odrętwienia.

Cadaujac, Podensac, Barsac, Preignac... wsie de­ partamentu Gironde przesuwają się wzdłuż rzeki jak paciorki różańca. Małe, podobne do siebie stacyjki drżą w upalnym powietrzu i kiedy pociąg oddala się od nich, jakaś bosonoga, śmieszna postać przygląda Się Claude’owi spod dłoni osłaniającej oczy od słoń­ ca. Glaude ma oczy pełne żółtych winnic, walący eh się murów, szarych kolein na drogach. Wyciąga z kieszeni małe, okrągłe lusterko kupione w czasie wielkich manewrów i poprawia zaciśnięty węzeł kra­ wata barwy porzeczki. Patrzy na swoje, świeckie od­ tąd, oblicze, odczuwa upojną radość wypuszczonego z klatki ptaka, taką saimą radość, jakiej doznawał w pułku w czasie pierwszych wolnych niedziel. Ach! Jakże cierpiał z powodu swego odstępstwa! Jak bo­ leśnie odczuwał przyjemność, że już nie jest uzna­ wany za jednego z tych, którzy „byli również z tym Człowiekiem”. Wstydził się radości ogarniającej go. ilekroć mógł przebywać- w-gospodzie wśród służą- cycł? i żołnierzy, gdzie nikt nie poznawał w nim jednego z tych, którzy szli za Galilejczykiem! Jakże odtąd będzie poddawał się tej radości! W takt stu­ kania kół wagonu śpiewał na nutę „Józefa” Mehula jakieś szalone słowa.

Ksiądz Garros nie od razu pojął zastrzeżenia Clau- de’a i uważał je początkowo za dziwaczne. Nie mógł się zdobyć na utratę tego chłopca, tak żywego, że inni młodzi klerycy wydawali się przy nim posępni Chciałby zatrzymać go jeszcze przez jeden rok po

ukończeniu seminarium. Claude przypomina sobie teraz miesiące stracone na niepotrzebne dyskusje.

Wśród kłębów dymu z papierosów widzi księdza Garrosa, jego mięsistą twarz, w której oczy zajmo­ wały najmniej miejsca i nawet w najsmutniejszych okolicznościach zawsze zachowywały chytry wyraz, a nieforeinne usta zawsze się uśmiechały. Tym oczom i tym ustom zawdzięczał ksiądz Garros sławę swego dowcipu, sławę, którą podtrzymywał zresztą dykteryjkami o niezawodnym efekcie. Istny zbiornik dowcipów, komiwojażer klerykalnych żarcików, po­ siadał mimo wszystko nabożne umiłowanie dusz, lecz jakże gruboskórnie się z nimi obchodził! Claude przypomina sobie ostatnie natarcie, jakie jeszcze wczoraj musiał odeprzeć, i dla własnej przyjemności odtwarza dialog, odgrywając sam przed sobą tę ko­ medię:

              Moje dziecko, znam twoje pragnienie powrotu do ojca i niekorzystania z daru inteligencji, jakiej ci Bóg użyczył. Nie mogę jednak zataić przed tobą, że ksiądz rektor otrzymał dotyczącą ciebie propo­ zycję, której korzyści są bardzo poważne.

              ...Chodzi na pewno o posadę "wychowawcy?

. • — Tak, moje dziecko...

■— Jeśli ksiądz kocha mnie, błagam: proszę nie nalegać, proszę* nie liczyć na to, abym kiedykolwiek wszedł w jakąś rodzinę. Wiem, że* śmierć markiza de Lur, który zatrudniał mnie w czasie wakacji przy po­ rządkowaniu swej biblioteki, nie pozostawia mi in­ nych możliwości prócz pracy w ogrodzie warzyw­ nym... ale czuję się tam doskonale, a zresztą może nowy nabywca Lur pozwoli mi powrócić do moifih ukochanyth książek...

Ksiądz Garros uważał, że ńie należało się tego spodziewać: nowy właściciel, Bertie Dupont-Gunther

(z firmy Dupont-Gunther i Castagnède) był aroganc­ kim kupcem, któremu nikt w Bordeaux nie dorów­ nywał w grubiaństwach. Do wszystkich jego wad trzeba było dodać i tę, że był protestantem...

              Mimo że poślubił pannę ze starej rodziny katolickiej Casadessus, z parafii Saint-Michel — dodał ksiądz Garros — dwoje jego dzieci wychowa­ no w odszczepieństwie. Mówi się nawet, że jego żo­ na umarłą z żalu i wyrzutów sumienia-.

Claude nie lękał się jednak owego potwora, któ­ rego intereęy zatrzymywały w Bordeaux i który w Lur miał spędzać jedynie letnie niedziele.

Ksiądz Garros uciekł się do bardziej ważkich argumentów:

              Będziesz cierpiał, Claude, będziesz się ciągle gorszył, będziesz się czuł obrażany...

Młody chłopak uśmiechał się z teatralnej odpo­ wiedzi, której żałował dziś, a* którą zasmucił wów­ czas księdza Garrosa: „Nie wstydzę się moich rodzi­ ców!” — powiedział.. Spojrzał na swoje olbrzymie, czerwone ręce, na drelichowe spodnie.

Między Preignac a Toulenne pociąg zaczyna się rozpędzać, jakby mu się zdawało, że jest pociągiem pośpiesznym. Claude przypomina sobie Wielki Ty­ dzień, który spędził kiedyś u przyjaciela, u de Floi- reka. Jak bardzo wtedy cierpiał. Przy stole użycie każdego sztućca stawało się problemem. Trzeba go było natychmiast rozwiązać pod bacznym spojrze­ niem miodych, skorych do chichotów dziewcząt. 0!_ Na, pewno mniej będzie ciefpiał w matczynej kuchpi. Miał nadzieję zresztą, że odzyska wstęp do biblioteki i będzie mógł upijać swą wyobraźnię lek­ turą i marzeniami A w wieczornej ciszy zawsze otwartego kościoła odnajdzie wreszcie poćiechę dla

swego, zranionego serca. Czyżby przyznawał się więc do owej ukrytej nadziei, ze jego zagrzebanie się w Lur będzie oczekiwaniem? Czy sądzi, że życie od­ najdzie go na tym wzgórzu? Claude pragnie pozostać tam nasłuchując nieznanego wezwania, gotowy... Nie obawia się rodziców: nie będą ze sobą wcale roz­ mawiać, rozdzieleni, a jednak złączeni najgłębszymi więzami jak dęby w Lur — korzeniami.

Claude spodziewał się, że gdy pociąg osobowy przybędzie do Toulenne, dworzec okaże się pusty. Rzeczywiście na pożeranym przez słońce placu, nad którym tańczyły muchy, ujrzał tylko ojcowski wó­ zek, zajmujący całą przestrzel pokrytą kulistym cie- 4 niem akacji. Klacz Mignonne strzygła uszami. i opędzała się od bąków ogonem podobnym do ogo-., na muła. Zobaczył czarny czepek i plecy siedzącej nieruchomo matki. Ojciec, bez kołnierzyka, z wyła­ żącym ze spodni brzuchem, wziął syna w ramiona i wycisnął mu. dwa głośne całusy, na policzkaćh. Sam poszedł po jego czarny kuferek podobny do bagażu służącej i niósł go w ręku jak walizkę. Marie Fave-« reau nie wydawała się cieszyć powrotem syna. Trud- ę niej niż mężowi przyszło jej pogodzić się z myślą, że w jnrie^hędzie już matką księdza. U którego otoczona m ppważaniem mogłaby oszczędnie przeżyć ostatnie» swe lata. Nie wątpiła, że w tej całej historii kryła siąjj jakaś spódniczka. Umówiła się z FaVereau, że nie I będą przynaglać małego i pozostawią mu czas do na- I mysłu. Spodziewali się, iż z końcem lata wpłyną na niego, żeby nie zmarnował tego wszystkiego, co wy- I czytał w książkach i dzięki czemu mógł się stać pa- 1 nem.

Claude siedział na tylnej ławeczce odwrócony ple* jl cami do rodziców; droga uciekała spod kół wózka&a

jak centymetr rozwijający się z małego pudełecz­ ka. W Toulenne przed każdą bramą rozczochrane kobiety w halkach stawały na progach korytarzy za­ wieszonych strzępami gałganów, a przed domami kupki zakurzonych śmieci przyciągały muchy. Drżał most zawieszony nad płowymi falami Garonny, a na­ gie dzieci zbytkowały tu jak zawsze. Teraz droga pięła się pod górę i Mignonne biegła wolniej. Można było rozmawiać, ale^ominique_Favereatt nie nale­ żał bynajmniej do rozmownych. Dla niego istniała na świecie tylko jedna winnica, sześciu mężczyzn, dwie kobiety i cztery woły, nad którymi posiadał władzę, komenderując nimi tonem kaprala jak za dawnych lat w wojsku. Stawał przed panem Gunthe- rem z rękoma na szwach spodni, trwając w postawie wojskowej, wyprężony na baczność, nie drgnąwszy nawet wtedy, gdy miał w żołądku trzy litry białego wina. Prawe oko, postrzelone kiedyś, było zawsze zamknięte; a może jednak mógłby w razie potrzeby posłużyć się nim? Drugie oko, bez brwi i rzęs, mała szklista kropelka, widziało jednak wszystko, co działo się w Lur.

Claude korzystał z wolnej jazdy pod górę, by wy­ pytać ojca o nowych panów. Dowiedział się tylko tego: „Tak, to twardy człowiek, nie boi się robotni­ ka. U niego wszystko musi iść jak w zegarku, grosz jest groszem”. Claude nie spodziewał się nic więcej usłyszeć od wciąż milczącej matki. Czarna chustka kryje jej włosy i upodabnia ją do zakonnic, których wieku nie można nigdy odgadnąć. Jej pociągła, nie- « przystępna twarz odpycha, maluje się na niej_posta- nowienie milczenia i wola zamknięcia się, w sobie. Matka żyje wspomnieniami o swych starszych sy- nach, zm£irłvch,/w wieku" siedmiui dziewięcHT latj) Chłopskie życie — praca i samotność — nie potrafiło

V Ig¿o* M

jej dać zapomnienia. Całymi latami Marie Favereau żyła-jedyną myślą: mieć rodzinny grobowiec i na zawsze umieścić w nim dwie trumny. Ale zwyczaj / posiadania wspólnego grobu był tu nieznany. Dwie ¡I trumny stanowiły jednak .dla matki wszystko, co po­ zostało z jej synów. Mimo że odmawiała różaniec J i mówiła o dobroci Boga, była przekonana, że są / w ziemi, a nie gdzie indziej-

Chcąc ulżyć Mignonne, Claude zeskoczył z wóz­ ka i jDatrzył. na tych dwoje, którzy go spłodzili. . Jch sylwetki odcinały się czernią na tle nieba. Bez jakiejś kolwiek szyderczej myśli mówił sobie: _„On jest jak drzewo, a ona jak domowa kura”. Ciepły ^wietrzyk zwiastujący burzę owiewał trzy drżące topole. U stóp wzgórza, w Saint-Macaire, mrok obejmował romań-? ski kościółek stojący od wieków wśród nadrzeczny^, wierzb,--' Claude kroczył ze zwieszonymi rękonte i z uniesioną nieco głową. Dzwony z Viridis przypominały mi^wieczpry z dzieciństwie/kiedy to budził się i cierpiał. Pamiętał je, żyło w nim nieza­ pomniane. Potem zapach kuchni, przenikające stopy zimno posadzki w jego sypialni, a nieco później bi­ cie zegara i chrapanie ojca rozlegające się w uśpio- | nym domu — wszystko to wydobywało jeszcze inne^ zatopione krainy jego dzieciństwa.

Wielkie drzewa w Lur zatrzymują między pnia-i mi gasnące, skośne promienie słońca; Claude mówi so- bie, że drzewa te zatrzymują również nieznane dni jego życia, które zawsze będą go tu oczekiwały. Ból i radość bez nazwy przesyłają mu znaki, jakby tkwi­ ły w wierzchołkach starych dębów. Czuje, widzi jak przez mgłę, że cisza tego zamierającego popołudnia spracowane woły ciągnące ostatni ładunek siarki do spryskiwania winnic, te wszystkie oznaki spokoju zwodzą go być może, że jego godzina zbliża się... J

Lampa odbija się w ceracie poprzecinanej dziecin­ nym nożykiem Claude’a. Wolarz Abel i jego żona Fourtille zaproszeni z okazji jego powrotu zasiedli nieruchomi przed głębokimi talerzami. Marie napeł­ nia je aż po brzegi gorącą zupą, nagotowaną na skór­ kach słoniny, przyprawioną korzeniami i pachnącą czosnkiem. Po wąsach Abela ścieka zupa. Abel może mieć dwadzieścia piąć, a może czterdzieści lat. Jakże poważny jest przy jedzeniu. Na jego twarzy odbija się nagle żywsze zainteresowanie, zapowiada, że zro­ bi polewkę: wlewa do resztek zupy czerwone wino? i rosół wytrzeszcza tłuste oczka. Potem Abel podnosi talerz i zanurza w nim szczeciniastą gębę. Wszyscy słyszą, jak pożywienie napełnia to potężne ciało, wo­ kół którego unosi się zapach bydła, potu i ziemi. Czarno owłosioną ręką wyciera usta i zastyga w ocze­ kiwaniu na peklowane prosię.

Claude upojony białym winem i wspomnieniami zdrzemnął się, lecz ocknął się zaraz, by posłuchać Fourtille rozprawiającej o nowych właścicielach. Wy­ daje mu się, że pan Dupont-Gunther jest potworem: przez niego żona umarła ze zmartwienia... Jego córka, panna May, jest śmiesznie zarozumiała, a co do syna pana Edouarda, to jeszcze go nie widziano. Całe to towarzystwo ma zjechać tutaj na lipiec. Jutro przy- jedzie guwernantka, żeby przygotować pałac dla państwa,.. Claude nie niepokoi sdę tymi ludźmi, któ­ rzy, ma nadzieję, że nie znają go przecież. Abel i Fa- yereau zapalili fajki, dym przysłania zawieszone na belkach szynki, ustawione na półkach słoiki z konfi­ turami, ulubione przez muchy reklamowe kalenda­ rze, dyplomy ukończonych kursów, obrazki od Pierw­ szej Komunii Świętej. Marie ustawia umyte talerze ■i półmiski. Tylko Fourtille paple nadal, dziwiąc się,

że Claude nie próbuje zarabiać na życie jako buchal­ ter i że nie nosi żakietu i melonika.

Favereau nie chce mówić na ten temat i zwraca się do. Abela:

              Czy czytałeś w gazecie, że jakiś uczony z Bordeaux odkrył nową chorobę winorośli?

Marie siada na stołeczku i wyprostowana zaczy­ na robić na drutach. Podmuch powietrza wpada przez otwarte drzwi i kołysze lampą. Nad stołem za-

              taczają się ćmy.

              Pójdę się trochę przewietrzyć — mówi Claude.

Nieprzenikniona, bezksiężycowa noc nie pozwala nic dojrzeć. Migoczą jedynie światła z Toulenne i przesuwa się ognisty wąż — pociąg na kolejowym wiadukcie. Świerszcze grają nieustannie, tak że już przestaje się je słyszeć. Żaby skrzeczą w niewidzial­ nych kałużach. Claude z zamkniętymi oczyma idzie alejami. Drzewa usuwają się ptzed nim, jakby go poznawały. Nie chcą urazić gałęziami owego czoła, które jeszcze niedawno, wspierało, się tak często o ich korę. Kamień zachował jeszcze ciepło. Claude wy­ czuwa je dotykiem. Chwilami wszystkie gałęzie drzew drżą jednocześnie. Claude odpoczywa na zie­ mi pośrodku swych nieruchomych braci-drzew, twa­ rzą zwrócony ku milczącym polom, nasłuchuje stu­ kotu oddalającego się pociągu.

Ach! Gdyby uderzeriia jego serca mogły dosto­ sować się do tych świetlistych konstelacji, które ni­ gdy nie zbaczają ze swych dróg! Czyż jedna z tych błądzących gwiazd nie była /mu sióstr^ Dziecinne oczy szukały jej w każdą nó^pietnaste^o sierpnia, ale istnienie tych gwiazd jest tak krótkie, że zapa­ dają na zawsze w uśpionym bezruchu nieba, zanim zdąży się wypowiedzieć jakieś życzenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin