Joseph Heller
"Ostatni rozdział czyli paragraf 22 bis"
Prima
Warszawa 1994
Joseph Heller urodził się w 1923 roku w Nowym Jorku, jako najmłodszy z
trójki Dzieci. W wieku 5 lat stracił ojca. Po japońskiej napaści na Pearl
Harbor, mając 19 lat, zaciągnął się do amerykańskich sił powietrznych. Jako
bombardier służył w 488 Dywizjonie stacjonującym na Korsyce; łącznie
wylatał 60 misji bojowych nad Francją i Włochami. Został zdemobilizowany w
stopniu porucznika.
Po wojnie ukończył New York University, następnie studiował literaturę
amerykańską na Columbia University i literaturę angielską na Oxfordzie. W
trakcie studiów publikował swoje opowiadania w licznych czasopismach;
krytycy uważali go za jednego z najbardziej obiecujących młodych pisarzy.
Niestety wkrótce przestał pisać. Przez dwa lata wykładał na Pennsylvania
State University, po czym rozpoczął pracę w dziale reklamy czasopisma
"Time", a potem kolejno "Look" i "NcCall's". Powrócił wtedy do pisania
między innymi publikując w 1954 roku opowiadanie "The Texan" (późniejszy
rozdział pierwszy "Paragrafu 22"). Praca nad "Paragrafem 22" zajęła mu 8
lat - książka ukazała się w 1961 roku w nakładzie zaledwie 7500
egzemplarzy. Pierwotnie miała się nazywać "Paragraf 18" - tytuł zmieniono,
by uniknąć skojarzenia z wydaną w tym samym czasie powieścią Leona Urisa
"Mila 18". Pierwsze recenzje krytyków nie były pochlebne; sytuacja zmieniła
się po wywiadzie, jakiego S. J. Perelman udzielił "New York Herald
Tribune". Zapytany, czy czytał ostatnio jakąś dobrą książkę, wymienił
"Paragraf 22", o którym nikt nie słyszał. Z czasem "Paragraf 22" został
uznany za jedną z najwybitniejszych powieści amerykańskich XX wieku i
literackie arcydzieło; w samych Stanach Zjednoczonych sprzedano go ponad 10
milionów egzemplarzy; doczekał się wydań w kilkudziesięciu krajach świata,
adaptacji teatralnych i radiowych. W 1970 roku reżyser Mike Nichols
przeniósł powieść na ekran filmowy.
Druga powieść Hellera, "Coś się stało", ukazała się w 1974 roku stając
się z miejsca bestsellerem. W 1979 roku pisarz wydał "Good as Gold" ("Gold
jak Złoto"), w 1982 - "Bóg wie", w 1988 - "Picture This". W tym czasie
napisał też sztukę teatralną, scenariusze filmowe, prowadził wykłady z
literatury na City College of New York. W październiku 1994 roku ukazała
się jego największa powieść "Closing Time - A Sequel to "Catch 22"
("Ostatni rozdział czyli Paragraf 22 bis").
Wraz z żoną Shirley pisaż mieszka w Nowym Jorku. Ma dwójkę dzieci - syna
i córkę.
KSIĘGA I
1.
Sammy
Kiedy ludzie w naszym wieku mówią o wojnie, nie mają na myśli wojny w
Wietnamie, ale tę, która wybuchła przeszło pół wieku temu i objęła prawie
cały świat. Toczyła się już dwa lata, kiedy do niej przystąpiliśmy. Zanim
wylądowaliśmy w Normandii, zginęło, jak powiadają, przeszło dwadzieścia
milionów Rosjan. Zanim jeszcze postawiliśmy stopę na kontynencie, nastąpiło
odwrócenie biegu wydarzeń pod Stalingradem i została wygrana Bitwa o
Anglię. A mimo to straty Amerykanów sięgnęły miliona, z czego trzysta
tysięcy poległo w boju. Dwa tysiące trzystu zginęło w Pearl Harbor w ciągu
jednego niesławnego dnia przed ponad półwieczem, a więcej niż dwa i pół
tysiąca odniosło wtedy rany - tego jednego dnia ponieśliśmy większe straty
niż w trakcie całych długich i krwawych zmagań na Pacyfiku, większe niż
podczas D-Day we Francji.
Nic dziwnego, że w końcu przystąpiliśmy do wojny.
Bogu niech będą dzięki za bombę atomową, cieszyłem się wraz z całą resztą
cywilizowanego świata niemal pół wieku temu, kiedy przeczytałem nagłówki w
gazetach i dowiedziałem się, że została zrzucona. W tym czasie siedziałem
już z powrotem w domu, cały i zdrowy, i jako były żołnierz znajdowałem się
w o wiele lepszej sytuacji niż przedtem. Mogłem pójść na studia. Zrobiłem
to i przez dwa lata uczyłem nawet w college'u w Pensylwanii, a potem
wróciłem do Nowego Jorku i zacząłem pracować w dziale reklamy magazynu
"Time".
Jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat, na pewno nie dłużej, gazety w całym
kraju będą drukować fotografie najstarszych żyjących weteranów tamtej
wojny, biorących udział w coraz rzadszych paradach, organizowanych w
patriotyczne święta. Te parady są już dzisiaj dość rzadkie. Nigdy w nich
nie maszerowałem. Nie sądzę również, by robił to mój ojciec. Dawno, dawno
temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, szalony Henry Kantowitz, rówieśnik
mojego ojca i dozorca domu po drugiej stronie ulicy, zakładał w Dzień
Zawieszenia Broni i Dzień Pamięci swoje postrzępione onuce i staroświecki
wojskowy mundur z pierwszej wojny światowej, tej wcześniejszej Wielkiej
Wojny, i przez cały dzień paradował tam i z powrotem po chodniku Railroad
Avenue, od linii trolejbusowej Norton's Point do sklepu z łakociami i
saturatora na rogu Surf Avenue, bliżej oceanu. Stary Henry Kantowitz
podobnie jak mój ojciec mógł mieć wtedy niewiele ponad czterdziestkę.
Popisując się, wykrzykiwał chrapliwym głosem komendy w stronę znużonych
kobiet, które wlokły się na spuchniętych nogach do swych małych mieszkań,
taszcząc brązowe torby ze spożywczego albo od rzeźnika i wcale nie
zwracając na niego uwagi. Ignorowały go także jego dwie zawstydzone córki,
małe dziewczynki, jedna młodsza ode mnie, druga o rok albo dwa starsza.
Niektórzy mówili, że Kantowitz odniósł kontuzję podczas wybuchu pocisku,
ale nie sądzę, żeby to była prawda. Nie sądzę nawet, żebyśmy wiedzieli, co
to znaczy.
W naszych trzy- lub czteropiętrowych kamienicach nie było wówczas wind i
dla starszych osób wspinaczka po schodach mogła stać się prawdziwą udręką.
W piwnicach przechowywano węgiel, dowożony ciężarówkami i zrzucany z
hałasem w dół po metalowej pochylni; można tam też było znaleźć piec i
kocioł, a także dozorcę, który czasami mieszkał, a czasami nie mieszkał w
tym samym budynku i o którym bardziej z onieśmielenia niż grzeczności
mówiliśmy zawsze z szacunkiem pan taki to a taki, pilnował bowiem domu i
reprezentował właściciela, którego prawie wszyscy wtedy, a i dziś
niektórzy, przynajmniej trochę się baliśmy. Milę dalej znajdowały się
słynne tereny rozrywkowe Coney Island z setkami tysięcy kolorowych żarówek,
karuzelami, kolejkami i straganami z jedzeniem. Wielką atrakcję stanowił
wtedy Luna Park, a także Steeplechase Park (1) pana George'a C. Tilyou,
który zmarł dużo wcześniej i o którym nikt nie wiedział zbyt wiele. Nad
każdym wejściem Steeplechase Park pyszniła się przedstawiona w komiksowej
formie jaskrawa, groteskowa podobizna różowej, płaskiej i roześmianej
twarzy wymalowanego w prymitywny sposób subtelnego idioty, skręcającego się
z szatańskiego śmiechu, z rozdziawioną czasem na szerokość całej przecznicy
gębą, w której tkwiła niesamowita liczba olbrzymich zębów. Pracownicy
Steeplechase Park nosili czerwone kurtki i dżokejskie czapki i od wielu
czuć było whisky. Tilyou mieszkał kiedyś przy Surf Avenue we własnym dużym
drewnianym domu z werandą, na którą prowadziły kamienne schodki sięgające
niemal skraju chodnika i zapadające się jakby lekko w głąb. Kiedy jako
trochę starszy chłopak mijałem ten dom w drodze do publicznej biblioteki,
stacji metra albo idąc na popołudniowy sobotni seans filmowy, wyryte w
betonie na pionowej ściance najniższego schodka nazwisko Tilyou znikało już
zagłębione do połowy w ziemi.
W mojej dzielnicy instalacja pieców na ropę, której towarzyszyło kopanie
rowów na rury i zbiorniki, była bezsprzecznie dużym wydarzeniem, oznaką
postępu.
Za jakieś dwadzieścia lat wszyscy będziemy fatalnie wyglądać na zdjęciach
w gazetach i w telewizyjnych migawkach: dziwaczni ludzie z innego świata,
sędziwi, trzęsący się, łysawi i skurczeni, sprawiający być może wrażenie
lekko zidiociałych, z bezzębnymi uśmiechami na zapadłych, pomarszczonych
twarzach. Ludzie, których znam, umierają, a wielu innych, których znałem,
już umarło. Nawet dziś nie wyglądamy zbyt pięknie. Nosimy okulary, pogarsza
nam się słuch, czasami za dużo mówimy, powtarzamy się, wyrastają nam różne
świństwa i nawet najmniejsze zadrapania goją się o wiele dłużej i
zostawiają wyraźne ślady.
A potem już nas nie będzie.
Zostaną tylko przekazy, pamiątki i przywoływane przez nie obrazy.
Któregoś dnia jedno z moich dzieci - adoptowałem je legalnie, oczywiście za
ich zgodą - albo jeden z dorosłych wnuków natrafi na moje skrzydełka
strzelca pokładowego lub medal lotniczy, na naramienne naszywki sierżanta
lub moje młodzieńcze zdjęcie - małego Sammy'ego Singera, najlepszego w
ortografii na całej Coney Island i zawsze jednego z najlepszych w klasie z
arytmetyki, podstaw algebry i geometrii - w zimowej kurtce lotniczej z
kożuszkiem i w spadochronowej uprzęży, wywiezionego pół wieku temu na wyspę
Pianosę przy zachodnim wybrzeżu Włoch. Siedzimy we wczesnym porannym słońcu
obok samolotu, na stercie nieuzbrojonych tysiącfuntowych bomb, uśmiechając
się do obiektywu i czekając na sygnał startu do kolejnej misji, razem ze
spoglądającym na nas z tyłu, wyznaczonym na ten dzień bombardierem w
randze, jak pamiętam, kapitana. Był to kłótliwy i impulsywny, wzbudzający
czasem lęk Ormianin o nazwisku Yossarian, który nie zdołał nauczyć się
nawigacji na przyspieszonym kursie zorganizowanym niespodziewanie podczas
szkolenia operacyjnego w bazie powietrznej w Columbii, w Karolinie
Południowej, gdzie stworzono z naszej grupy tymczasową załogę, która
ćwiczyła wspólnie przed udaniem się na front i przeprowadziła samolot w
rejon działań wojennych. Pilotem był trzeźwy Teksańczyk o nazwisku Appleby,
bardzo metodyczny i bardzo dobry, niech go Bóg błogosławi, i ci dwaj bardzo
szybko zaczęli drzeć ze sobą koty. Ja sympatyzowałem z Yossarianem. Wesoły,
szybki i trochę dziki, był podobnie jak ja chłopakiem z wielkiego miasta,
który prędzej umarłby, niż dał się zabić, jak stwierdził pół żartem, pół
serio któregoś razu blisko końca, i który zamierzał żyć wiecznie albo
przynajmniej umrzeć próbując tego dokonać. Podzielałem jego stanowisko. Od
niego nauczyłem się mówić "nie". Kiedy w zamian za dziesięć lotów więcej
zaproponowali mi kolejną belkę i kolejną wstążkę do medalu, odmówiłem i
wysłali mnie do domu. Nie wtrącałem się do nieporozumień Yossariana z
Applebym, ponieważ byłem nieśmiałym i niskim Żydem, a w dodatku prostym
żołnierzem. Spotykając w tamtym czasie nowych ludzi zawsze uważnie
sondowałem grunt, zanim powiedziałem, co myślę, ale choć nie potwierdzał
tego mój brak pewności siebie, w głębi duszy nie uważałem się wcale za
kogoś gorszego od nich, również od oficerów, nawet od tego wielkiego
wyszczekanego Ormianina, który twierdził w żartach, że tak naprawdę jest
Asyryjczykiem, przedstawicielem wymarłej rasy. Byłem od nich wszystkich
bardziej oczytany, widziałem to, lepszy w ortografii i zupełnie niegłupi,
choć nigdy tego po sobie nie pokazywałem.
Yossarian gubił się nieuchronnie podczas każdego z tych treningowych
nocnych lotów, które odbywaliśmy nad Karoliną Południową i Georgią. Stało
się to już przedmiotem żartów. Od innych niższych rangą żołnierzy, których
spotykałem w koszarach i w stołówce, dowiedziałem się, że wszyscy ich
przerobieni naprędce z bombardierów nawigatorzy również gubią się podczas
nocnych misji treningowych i też jest to przedmiotem żartów. Trzecim
oficerem w naszej załodze był nieśmiały drugi pilot o nazwisku Kraft, który
po awansowaniu na pierwszego pilota zginął zestrzelony przez artylerię
przeciwlotniczą w czasie misji nad Ferrarę w północnych Włoszech, kiedy
jego samolot podszedł po raz drugi nad tamtejszy most. Yossarian,
prowadzący bombardier, któremu nie udało się zrzucić bomb za pierwszym
razem, dostał medal za to, że zawrócił, gdy zobaczył, że inni również
chybili i most wciąż stoi. Podczas tych ćwiczeń z nawigacji w Karolinie
Południowej Appleby zawsze odnajdywał drogę powrotną używając radiokompasu.
Którejś ciemnej nocy zgubiliśmy się i przez ponad godzinę nie mieliśmy
odczytu z radiokompasu, bo burza spowodowała zakłócenia elektryczne. Po
dziś dzień słyszę dźwięczący w telefonie pokładowym głos Yossariana:
- Widzę tam na dole brzeg rzeki. Skręć w lewo i przeleć nad nią, a ja
postaram się znaleźć jakiś punkt orientacyjny po drugiej stronie.
Brzeg rzeki okazał się wybrzeżem Atlantyku, a my znaleźliśmy się w drodze
do Afryki. Po kolejnej półgodzinie Appleby stracił cierpliwość i przejął
inicjatywę. Kiedy złapał w końcu sygnały radiowe, które pozwoliły mu
odnaleźć lotnisko, paliwa starczyło nam tylko na dokołowanie z pasa
startowego na stanowisko. Silniki zgasły, zanim je wyłączyliśmy.
O mały włos wszyscy wtedy nie zginęliśmy.
Tak naprawdę dotarło to do mnie dopiero wiele lat później i opowiadając
tę historię przestałem pękać ze śmiechu.
Na fotografii siedzi obok mnie mój kumpel Bill Knight, w tamtych czasach
górny strzelec pokładowy, dwa lata ode mnie starszy i już żonaty, ojciec
dziecka, które oglądał zaledwie przez tydzień; a także chudy chłopak w moim
wieku, niejaki Howard Snowden z Alabamy, radiostrzelec, który zginął
podczas misji nad Awinionem mniej więcej miesiąc później - umierał powoli,
jęcząc z bólu i skarżąc się, że mu zimno. Mamy tutaj po dwadzieścia lat i
wyglądamy jak dzieciaki, które mają tylko po dwadzieścia lat. Howie Snowden
był pierwszym trupem, jakiego zobaczyłem, i jedynym trupem, jakiego w ogóle
oglądałem poza kostnicą. Kiedy moja żona zmarła w nocy i przyjechałem do
szpitala, żeby załatwić formalności i zacząć przygotowania do pogrzebu, nie
było jej już na sali. Odeszła tak, jak to zapowiedział onkolog, prawie co
do dnia. Była bardzo chora, ale podobno nie cierpiała wiele. Chcieliśmy
wierzyć, że ból został jej oszczędzony, ponieważ zawsze była bardzo dobrą
kobietą, przynajmniej dla mnie i dla dzieci, na ogół wesołą i wielkoduszną.
Wściekała się tylko na pierwszego męża, i to też tylko czasami, zwłaszcza
kiedy brakowało mu pieniędzy na własne dzieci, choć zawsze miał ich dosyć
na nowe dziewczyny i kilka kolejnych małżeństw. Miałem szczęście do
umarlaków, stwierdził po wojnie Lew, mój przyjaciel jeszcze z czasów
dzieciństwa, który został wzięty do niewoli jako żołnierz piechoty i zanim
odesłano go z powrotem do domu, widział w Europie setki trupów
amerykańskich i niemieckich i masę trupów niemieckich cywilów w Dreźnie.
Pomagał wtedy uprzątać teren po brytyjskich bombardowaniach, o których
dowiedziałem się po raz pierwszy od niego, po nalocie, w którym zginęli
prawie wszyscy mieszkańcy miasta z wyjątkiem jeńców wojennych i ich
strażników. Nie bardzo chciałem w to z początku uwierzyć.
- Ponad sto tysięcy? Chyba oszalałeś, Lew. To więcej ofiar, niż
pochłonęła bomba atomowa w Hiroszimie.
Potem jednak sprawdziłem to i musiałem przyznać mu rację.
Ale to było prawie pięćdziesiąt lat temu. Nic dziwnego, że nasi
potomkowie nie interesują się zbytnio drugą wojną światową. Mało który z
nich wtedy żył. Gdyby urodził się podczas wojny, miałby teraz koło
pięćdziesiątki.
Może jednak pewnego dnia w przyszłości, której nie potrafię bliżej
określić, jedno z naszych dzieci albo wnuków natrafi w szufladzie na
pudełko z moimi skrzydełkami strzelca, medalem lotniczym, naszywkami
sierżanta i wojenną fotografią i staną mu przed oczyma jak żywe pewne
rodzinne wydarzenia, które miały miejsce albo które nigdy nie miały
miejsca, a powinny. Tak, jak stają przed oczyma mnie, kiedy patrzę na maskę
przeciwgazową mojego ojca z pierwszej wojny światowej.
Ciekawe, co się z nią stało. Kiedy byłem mały, uwielbiałem się nią bawić
i robiłem to w tajemnicy, gdy pracował w mieście, tnąc z wykrojów materiał
na dziecinne stroje. Mam również jego fotografię jako żołnierza. Kiedy
przeczytałem, jeszcze w podstawówce, biografię niemieckiego asa przestworzy
z lat pierwszej wojny, barona Manfreda von Richtofena, przez dłuższy czas
chciałem zostać pilotem myśliwca. Chciałem dzień w dzień toczyć z baronem
powietrzne pojedynki nad okopami we Francji i za każdym razem go strącać.
Był moim idolem i marzyłem o tym, żeby go zestrzelić. Wkrótce po wojnie, po
mojej wojnie, ojciec umarł i powiedzieli, że to rak. Lubił palić cygara.
Kupował je w małym sklepiku w sąsiedztwie, na rogu Surf Avenue, gdzie
zadowolony z siebie pan Levinson siedział z uśmiechem na ustach przy swoim
roboczym stole, z nożami i liśćmi tytoniu, zwijając i oznaczając ręcznie
swoje cygara, podczas gdy pani Levinson, spokojna, podobna do Pigmejki
piegowata kobieta z ciemnymi włosami, sprzedawała czepki kąpielowe,
zatyczki do uszu, koła ratunkowe, wiaderka, łopatki i inne drobiazgi, które
mogły się przydać na oddalonej zaledwie o przecznicę plaży. Nie mieli
dzieci.
Wszyscy wtedy pracowali. Jako dzieciak sprzedawałem przez jakiś czas
gazety na ulicach i w barach na deptaku. W lecie moje siostry sprzedawały
tam mrożony krem i piwo z korzeniami, a Davey Goldsmith handlował hot
dogami. Na plaży, w wydobywających się z nieporęcznych pudeł oparach
suchego lodu, toczyli swój twardy bój niekoncesjonowani przekupnie,
starający się opchnąć za dziesięć centów wszystkie mrożone batony i napoje
w tekturowych kubkach. Musieli to zrobić, zanim zdążyli ich przyskrzynić
policjanci, brnący po miękkim piachu między gapiami w kąpielowych
kostiumach, którzy z całego serca dopingowali uciekinierów. Wielu spośród
tych szybkonogich, pracujących z narażeniem życia chłopaków należało do
moich znajomych.
W naszym mieszkaniu słyszeliśmy zawsze łoskot łamiących się fal i gong
boi dzwoniącej (nazywaliśmy ją bellboy, i nadal wydaje mi się to właściwym
określeniem). W chwilach rzadkiej ciszy, wczesnym albo późnym popołudniem,
docierała do nas nawet niewyraźna melodia wygrywana przez egzotyczną
katarynkę zamontowaną przy najbliższej karuzeli przy deptaku, olbrzymiej
obracającej się platformie z rumakami pomalowanymi na złoty kolor
karmelków, z pasami błyszczącej czerni i barwnymi smugami różu i błękitu,
które przypominały nam inne słodycze: galaretki, cukierki lukrecjowe i
gumowe dropsy. Skąd pochodziły te wspaniałe lśniące konie? Czy była gdzieś
jakaś fabryka produkująca konie do karuzeli? Czy można było na tym zarobić
forsę nie dalej jak pół mili od naszych domów? Nikt z nas nie był bogaty.
1. Steeplechase - bieg terenowy, wyścig koński z przeszkodami (przyp.
tłum.).
2.
Mały kutas
Nowy prezydent obejmował urząd zgodnie z procedurą, po rezygnacji swego
poprzednika, doprowadzonego do stanu skrajnego wyczerpania umysłowego przez
konieczność stałego wyjaśniania, dlaczego wybrał w ogóle taką osobę na
wiceprezydenta i partnera w wyścigu do prezydenckiego fotela.
- Dlaczego go wybrałeś? - pytał, nie mogąc się oprzeć, jego najbliższy
przyjaciel, sekretarz stanu. - Powiedz przynajmniej mnie. Obiecuję
dotrzymać tajemnicy!
- Nie ma w tym żadnej tajemnicy - odpowiadał, broniąc się, dotychczasowy
szef państwa. - Żadnego ukrytego motywu, ż...
ed1280