Wiersz V.pdf

(40 KB) Pobierz
Wiersz V
Nie braliśmy całkiem na serio tej sielanki
i to był dobry punkt zaczepienia,
do powtórnej definicji miłości
którą udało nam się przeżyć
bez dostatecznego zaplecza.
Deszcz znowu spuścił na nitkach ten sam
kwestionariusz pytań do rozpatrzenia
a w ślad za tym, idealna pora do snu
przybrała kształt wymownego milczenia
przedłużającego się nieco, ale wyjście na prostą
zawsze bywa kłopotliwe.
Następnego dnia niebo wygląda
już zupełnie inaczej, jak wywinięta od środka
gumowa piłka i po erotycznym śnie
zostało tylko wspomnienie, jak nartnik na wodzie.
Teraz już czyściej
i w przepaść szybują głosy ulicy
zwęglone (o wieku określonym metodą C14)
rozsypując się w osobnych melizmatach.
Oflagowana rzeka znosi protesty
do morza. Czółenka, byle nie drewniane
odmłodzone nocą, okutane suchym wiatrem
zwodzą czarnych wojowników, szumnopiórych
stojących na brzegu w śpiewającej trzcinie.
Czarny kontynent dryfuje jak patka u płaszcza.
Pochodzenia mej awersji do tych ludów
dopatruję się w konfiguracji tamg
pozostawionych przez plemiona
Arimpasów, Argipejów, Issodenów,
Massagetów.
Nadal jestem koczownikiem
żądnym osdób i stepowych pieśni,
które wzmagają jeszcze dzikszą namiętność.
Bajki perskie z dzieciństwa,
podboje, krucjaty, łupy i cudne branki.
„No i cóż Katullu, jeszcze nie umierasz?”
Rozkosz wizualna podkłada nam
bombę do rozbrojenia. I będziemy tak
stać, aż wyniosą rannych, którzy
widzieli więcej i mieli na tyle sprytu
aby zasłonić się krzesłem albo udawać
niemowlęta ze smoczkiem na szyi
czy grzechotką. Dopiero rozsuną nam
skrzydła szaf i będziemy mogli
zdjąć kombinezony i sycić się czekoladkami
cokolwiek stopionymi od gorąca.
Rzeczywiście to było niedoinformowanie,
a mamy jeszcze do pokwitowania
wiadomość o trzęsieniu ziemi. Zawsze
ten płomyk wyciąga twarz i szyję
do chorej babki, która opiekuje się
różańcem i już wyszła.
A kiedy wreszcie odnaleźliśmy właściwego
specjalistę, nikt nie zakwestionował
twego oburzenia, że zastrzyk
zadziałał za szybko. Tylko wypij
już z kieliszka i chodźmy się zdrzemnąć
żeby już nie rozważać, że postąpilibyśmy
inaczej, bo i tak czekałoby nas
to samo, a może nawet coś
drastyczniejszego. Możliwości
była nieskończoność, ale zabrnęliśmy
w ślepy zaułek, zupełnie jakbyśmy
sami tego chcieli, albo jakby
ten hipochondryk, który kieruje naszymi
ułomnościami zapomniał wyłączyć
komputer, i wyskoczyliśmy z programu
na jakiejś niewiarygodnie bujnej
ale bezludnej wyspie
gdzie życzyliśmy sobie mieć lunapark.
Czasami
zapominamy, że pochodzimy
z wiosek, i ta atawistyczna dzikość
i skłonność do prywatności
budzi usilnie tłumioną niechęć
do Obcych.
A kiedy jesteśmy już w tej stodole
to zgaś ogień, bo okręt nie podpłynie,
więc to brakujące miejsce w twoim życiu
przeznaczone na polowanie
wypełnia teraz muzyka.
Długo patrzysz na fale wody
które przypominają żebra kochanków
i jak zwykle o tej porze
odezwał się w tobie
mizoginizm Kubusia.
Na próżno się zżymasz
że Piękno stało się tak powszednie,
ale filmy animowane
zawsze sprawiają ci przyjemność.
A w nocy nie wpuszczą nas
nawet do kruchty. Może to i lepiej
że wrócisz do burty podwórza
i kopiąc ogródek natkniesz się
na ten skarb, o którym donoszą
wszystkie dzienniki.
Rozumiem, że to ona
nie chciała ci powiedzieć
że wszyscy wyjechali z miasta
do którego wkrótce dotrze
chmura radioaktywna. To przypadek
że przeżyłeś, chociaż oczy
ci zmatowiały, to jednak zazdrościłeś
jej, że częściej jest chętna
i czerpie z tego więcej radości. Zawsze
myślałeś o niej, ale nigdy przy niej
i zawiodłeś się na swej intuicji
a powinieneś pójść do kina
albo do sąsiada, albo wypić
tę piorunującą miksturę
której i tak byś nie znalazł
bo było tak ciemno, że kabel
telefoniczny zwijał się ze strachu,
trzymając się kurczowo słuchawki,
a gwiazdy mrugały jakby miały
dość własnych spraw.
Zresztą kim byś był w tym upiornym
rozgwarze? Poplecznikiem upadających
rządów, czy może znanym z lizusostwa
i nieświadomego donosicielstwa – wesołkiem
częstującym kogo popadnie gazetowymi
aforyzmami.
Powiedziałeś to czego nie pomyślałeś,
a miało być o tym że za mało,
że trzeba się wycofać.
Drzewa rozszumiały się nagle
jakby jakiś niewidzialny, ogromny ptak
przelatywał nad ich wierzchołkami
i unosił na swych skrzydłach
armię najeźdźców.
Projekt, który miał zapewnić nam
śnieg na Nowy Rok i kolorową paradę
na Święta okazał się być
luźnym zbiorem działań
zanieczyszczających przyrodę
i zbędnych na tyle, że nawet
mucha w upalny dzień
okazywała się wrogiem publicznym
którego należy deportować
poza wszelkie możliwe granice.
Rozwinięcie projektu przynosiło same szkody
ale ich wartość pokazowa, była nie do przecenienia,
więc zjeżdżały się tłumy turystów i udzielał
nam się ich entuzjazm.
„Tu gdzie stoimy, była osada sarmacka”
głosiły neony i megafony. Popielate
szkice z furkotem wpadały nam w ręce
jak manna z nieba i wypychaliśmy nimi materace.
Miasto dogorywało, olbrzymie pająki
nosiły wodę po miękkim asfalcie.
Słońce, zanim zaszło zdobyło się
na kurs w przeciwnym kierunku
i zaraz omdlało w ramionach horyzontu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin