Carmack Cora - Coś do ocalenia.pdf

(1010 KB) Pobierz
Dla Kristin, wybitnie spostrzegawczej towarzyszki podróży.
Pamiętasz, jak utknęłyśmy na całą noc na dworcu?
I jak wzięłyśmy taksówkę z Niemiec do Holandii?
I jak rozwaliłam mikrofalę w Hiszpanii i mało nie umarłam?
Dzięki, że byłaś ze mną. I za wszystko inne.
Rozdział 1
Każdy z nas zasługuje na wielką przygodę. Przynajmniej jedną w
życiu. Na moment, do którego można później wracać, mrucząc pod
nosem: o tak, wtedy właśnie czułam, że żyję.
Wielkie przygody mają swoje wymagania. Nie przytrafiają się
wtedy, gdy martwimy się przyszłością albo tkwimy głęboko w
przeszłości. Należą do teraźniejszości i zawsze, zaklinam się, zawsze,
pojawiają się niezapowiedziane i w niesprzyjających okolicznościach.
Prawdziwa przygoda jest jak otwarte na oścież okno. Musisz odważyć
się wejść na parapet i skoczyć.
Rodzicom powiedziałam, że wybieram się do Europy, by
zwiedzić kawałek świata i dorosnąć. Nie, żeby tata słuchał mnie dłużej
niż przez piętnaście sekund. Z kamienną twarzą rzuciłam, że mam
zamiar wydawać jego kasę i wkurzać go na każdym kroku, ale nawet
tego nie zarejestrował. Wykładowcom wyjaśniłam, że zamierzam
zbierać doświadczenia, które z całą pewnością uczynią mnie lepszą
aktorką. Kumple myśleli, że jadę imprezować.
Tak naprawdę chodziło o wszystko po trochu. Albo o coś
zupełnie innego.
Czasem towarzyszyło mi dziwne uczucie pustki, natrętne niczym
bzyczący przy uchu komar. Czegoś mi brakowało. I chciałam to coś
znaleźć.
Bo przecież musiało być coś więcej! Skończyłam college i nie
chciałam dopuścić do siebie myśli, że oto najlepsze lata życia mam już
za sobą. Jeśli wielkie przygody dzieją się tu i teraz, to chciałam być tu i
teraz, żyć chwilą, nie oglądać się za siebie i nie myśleć o jutrze.
Po dwóch tygodniach szlajania się po wschodniej Europie,
mogłabym uchodzić za eksperta w dziedzinie tymczasowości.
Szpilki nieustannie klinowały się pomiędzy kamieniami, gdy
maszerowałam w dół wyłożonej kocimi łbami ulicy. Równowagę
zachowywałam tylko dzięki wsparciu dwóch młodych Węgrów,
których poznałam wcześniej tego wieczora… A może raczej ostatniej
nocy? Nieważne. Człapaliśmy za pozostałą dwójką.
Nawet trzeźwa jak świnia nie byłam w stanie zapamiętać i
poprawnie wymówić węgierskich imion.
Okej, teraz nie byłam tak zupełnie trzeźwa.
Pomyliłam Tamása z Istvánem. A może nie? Może to akurat był
András? Chrzanić to. Wyglądali podobnie. Śniadzi, ciemnoocy i
ciemnowłosi, seksowni jak diabli. Znali nawet kilka słów po angielsku.
Ameryka. Ładna. Pić. Taniec.
I tyle. Ale czy naprawdę potrzebowali ich więcej?
Udało mi się przynajmniej zapamiętać imię Kataliny. Poznałam
ją kilka dni wcześniej i od tamtej chwili byłyśmy prawie nierozłączne.
Nasza znajomość opierała się na wymianie dóbr. Ona pokazywała mi
Budapeszt, ja opłacałam nasze ekscesy kartą kredytową tatusia. Raczej
się nie zorientował. A nawet jeśli, to przecież zawsze powtarzał, że
ludzie, którzy twierdzą, że pieniądze nie dają szczęścia, nie umieją ich
wydawać.
Przyswoiłam ważną życiową lekcję. Dzięki, tato.
– Kelsey – zaczęła Katalina. Miała zabójczy, egzotyczny akcent,
którego szczerze jej zazdrościłam. Lata college’u i scenicznych
występów sprawiły, że z mojego teksańskiego zaśpiewu nic nie zostało.
Szlag. – Witamy w ruinach!
1
W ruinach?
Odkleiłam się od Istvána (czyli od tego gościa, którego
nazywałam Istvánem), żeby się rozejrzeć. Staliśmy pośrodku pustej
ulicy, gdzieś pomiędzy rozpadającymi się budynkami. Wiedziałam, że
nie należy oceniać książki po okładce i tak dalej, ale w ciemnościach
okolica przypominała scenerię rodem z filmu o apokalipsie zombie.
Przelotnie zastanowiłam się, jak brzmi słowo „mózg” po węgiersku.
Stara żydowska dzielnica, przypomniałam sobie. Katalina
mówiła, że wybieramy się do starej żydowskiej dzielnicy.
Miejsce nie wyglądało, jakby znajdował się tu jakikolwiek lokal.
Rozejrzałam się po obdrapanych fasadach i pomyślałam, że jeśli spotka
mnie tu koniec, to przynajmniej odejdę pełna wrażeń. Wciąż jeszcze
pamiętałam poprzednią noc… Zachichotałam i już miałam podzielić się
swoimi światłymi przemyśleniami z towarzystwem, gdy dotarło do
mnie, że i tak byśmy się nie dogadali. Może przeceniłam zdolności
językowe Kataliny? Powinnam była się upewnić, że wie, co oznacza
słowo „bar”.
Wskazałam palcem na jeden ze zrujnowanych, pozbawionych
jakichkolwiek szyldów czy neonów frontów i zapytałam:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin