Andrzej Mularczyk - Kargul i Pawlak v3 Kochaj albo rzuć.pdf

(1206 KB) Pobierz
Andrzej Mularczyk
––
Kochaj albo rzuć
Rozdział 1
... Spytam go: Kochasz? Jeśli kochasz – to puść! Daj mi szansę! No tak, kochać
to on kocha. Sam przecież w kółko powtarza, że zakochał się we mnie jak kot w wio-
sennym słońcu, ale jego zazdrość jest jak odbezpieczony granat! A jak się nie zgodzi?
A gdy powie: ‚Nigdy cię tam samej nie puszczę? Zostań albo rzuć!’ Co wtedy? Zrezy-
gnować? Z czego? Z Ameryki czy z Zenka? O Boże, dlaczego muszę wiecznie wybierać?
Może tylko raz w życiu ma się szansę zostać Krzysztofem Kolumbem: Jeśli kocha mnie
naprawdę, to puści. Powiem mu: Jeśli ktoś kogoś kocha, to chce tego samego, czego
pragnie obiekt jego miłości. Ja chcę pojechać na podbój świata. Nie zgodzisz się – zna-
czy, że bardziej ode mnie kochasz siebie! Nie masz innego wyboru: jeśli mam uwierzyć,
że mnie naprawdę kochasz, to musisz mnie puścić. I radzę ci: kochaj, bo inaczej cię
rzucę...
Takie myśli przebiegały przez głowę Ani, która telepiąc się w rozprażonym słoń-
cem autobusie PKS w gruncie rzeczy zmierzała w stronę swego przeznaczenia. Kluczem
do niego była obietnica zaproszenia do Ameryki. ...
Wziął łapówkę gładko, nawet okiem nie mrygnął, chyba jako człowiek na urzędzie
to ten drań sobaczy swój honor ma i porządnego człowieka nie oszuka? Ja, człek rze-
telny, z języka świdra nie robię, obiecałem wsówkę dać – to i słowa dotrzymałem. Eee,
zresztą na wójta nie można narzekać, każdy wie, że to bezlitośnie uczciwy człowiek.
Brać – bierze, ale jak nie da rady przyłatwić eternitu na dach czy cementu albo tregrów
na budowę, to kopertę ze wsówką zwraca. Aj, Bożeńciu, świecę przed ołtarz zafundu-
jem, że Ty nam pomógł w skuteczną kolaborację z urzędem wejść. Teraz należy sia
raz-dwa wysłać Zenka z harmonią pieniędzy, żeby magazyniera Fąfarę do nieprzytom-
ności doprowadził i jutro z samego rana sam wybrał maszynę najmniej felerów mającą,
bo przecie na taką bez felerów trafić to jak na człowieka bez grzechu. Ale co innego
pęknięty reflektor, a co innego pęknięty blok silnika, jak to się Sierocińskiemu zdarzyło,
choć przecie jego szwagier w powiecie silnie partyjny. Gorzej, że ciągnik podlega rekla-
macji, ale łapówka nie. Aj, Bożeńciu, kiedy nareszcie takie czasy nastaną, żeby chłop
mógł swój dobrobyt podnieść, a nie zgrzeszyć przy tym i ruptury nie dostać?
Takie myśli kłębiły się pod maciejówką Kaźmierza Pawlaka, który wiercił się nie-
spokojnie na ramie roweru, czując na swoim karku gorący oddech sapiącego z wysiłku
Kargula.
W podręczniku na drugą klasę darmo by szukać odpowiedzi na pytanie, o której
godzinie i na którym kilometrze drogi zderzą się ze sobą autobus PKS oraz poniemiecki
rower męski bez dzwonka, jeśli oba te pojazdy jadą jedną drogą z przeciwnych kierun-
ków. Autobus wyruszył z Wrocławia o godzinie 16.45, rower zaś spod Urzędu Gminnego
w Lutomyślu o godzinę później. Autobus Jelcz był napędzany silnikiem diesla, rower
siłą nóg Władysława Kargula. Każda minuta zbliżała moment nieuchronnego zetknięcia
się tych dwóch pojazdów. Dla Ani autobus wlókł się zbyt wolno. Jak najszybciej chcia-
ła się podzielić z najbliższymi wiadomością, jaką to wielką szansę dał jej los: pojedzie
do Ameryki i zarobi dolary na traktor dla rodziny! Posuwający się na jednym rowerze
Kargul i Pawlak też chcieli jak najszybciej dotrzeć do domu, by ogłosić rodzinie trium-
falną wieść o przyjętej wreszcie łapówce. To pociągało za sobą konieczność wysłania
eksperta z zadaniem upojenia magazyniera Fąfary, co pozwoli pozyskać sobie jego
przychylność przy odbiorze Ursusa C-330. ...
Kto wie, może to Ania ten ciągnik załatwiła, na tę pielgrzymkę do Częstochowy
pojechawszy? Ot, szczęście, że na stolicę Piotrową nasz rodak wstąpił, bo już z tą par-
tią bezlitośnie trudnowato było względem przydziału ciągnika dogadać sia! Może być,
że nasza wnusia, spotkawszy Ojca świętego pod Jasną Górą, szepnęła jemu, żeby On
za nami przed tym najwyższym Urzędem wstawił sia! Ot, prawdziwe szczęście, że Ania
na tę pielgrzymkę pojechała...
Pedałując z wysiłkiem Kargul rozważał w myślach problem, na jakim szczeblu
zapadła decyzja o przydziale ciągnika. Wiercący się niecierpliwie na ramie Kaźmierz
utrudniał mu myślenie i utrzymanie równowagi.
Ania i jej dziadkowie zbliżali się ku sobie jak dwa pociągi na jednym torze. To się
musiało źle skończyć. Jeśli naszym losem nie rządzi przeznaczenie, w takim razie zastę-
puje je rozkład jazdy autobusów. Ania już w wyobraźni przeżywała tę chwilę, gdy wpad-
nie na podwórze w Rudnikach i ogłosi wszystkim radosną wieść, że nie tylko widziała
na własne oczy Jana Pawła II, ale spotkała w Częstochowie kogoś, kto w 487 lat po Ko-
lumbie pozwoli jej odkryć dla siebie Amerykę! Przywiezie stamtąd dolary na nowiutki
traktor! To chyba ostatecznie przekona Zenka, żeby nie stawiał przeszkód. Na szczę-
ście ten, kto obiecał jej przysłać zaproszenie, zna Johna Pawlaka z Chicago; skoro brat
dziadka Kazimierza nie reagował na listy, w których Ania wyraźnie dawała do zrozu-
mienia, że chciałaby odwiedzić ‚dziadka Johna’, to teraz skorzysta z zaproszenia mister
Septembra: „Przyślę ci zaproszenie za trzy tygodnie – obiecał. – Możesz przyjechać
do Chicago w jesieni i tam się znów spotkasz z papieżem”.
...Tak, to też może być argument, który ułatwi mi przekonanie Zenka. Jak babcia
Marynia i Anielcia usłyszą, że Ojciec święty będzie jesienią w Chicago, na pewno poprą
mój wyjazd! To będzie jakby druga część pielgrzymki, tylko że na tej krajowej straci-
łam, bo mi pod Jasną Górą ukradli z szyi złoty medalik, za to na tamtej, amerykańskiej,
to się odkuję...
... No, być chłopem to kłopot serdeczny, ale trzeba przyznać, że odkąd Gierek nastał,
to władza coraz dalej idące zrozumienie wykazuje i bardziej ludzka stawszy sia. Za Go-
mułki trzeba było protekcję mieć, żeby chcieli od ciebie łapówkę wziąć, a za Gierka
władza zgodnie z hasłem ‚Naród z partią – partia z narodem’ – chętniej bierze, żeby ten
socjalizm także więcej ludzkie oblicze miał...
Pawlak doceniał fakt, że władza wychodziła naprzeciw społeczeństwu. Teraz, kie-
dy wracali z Urzędu Gminnego do domu, pod jego maciejówką kłębiły się pytania, czy
aby nie za dużo włożył do koperty; pod kapeluszem Kargula rodziła się obawa, czy aby
Kaźmierz nie uzna zdobycia traktora jedynie za swój sukces, skoro jemu kazał pilnować
roweru, a z kopertą do gminy sam polazł, twierdząc, że żadna władza nie lubi, jak jej
się patrzy na ręce, a już szczególnie w chwili wręczania łapówki.
– Kręci się na tej ramie, jakby robaki miał – Kargul ofuknął swojego pasażera.
– A ty przyciśnij na pedały, bo wleczesz sia jak na czyn społeczny!
Kaźmierz spoconymi dłońmi ściskał kierownicę, jakby było rzeczą oczywistą,
że to on – choć jedzie na ramie – kieruje rowerem, Kargul zaś tylko kręci nogami. Spod
kłapciatego ronda kapelusza z czoła Kargula ściekały strumyki potu.
– Pod górę ciężko -wysapał, łapiąc z trudem oddech.
– Pod górę, ale z wiatrem – Pawlak bez wahania oddalił jego skargę.
– Tobie zawsze ciężko. Jak ja by we wojnę tak pomału nogami przebierał, to ja by daw-
no trawą porósł!
– Może się pomieniamy? – zaproponował Kargul, zwalniając nieco na zakręcie. – Te-
raz ja na ramę pójdę.
– Ot, pomorek – Pawlak niespokojnie zerknął przez ramię na Kargula. -Przecie
we dwóch na jedne rame nie wliziem! Zresztą ty wagę masz jak stary kaban!
– Awo! Powiedz lepiej prawdę, że ty nogami do pedałów nie sięgniesz!
Oj, nie w smak była Kaźmierzowi ta uwaga sąsiada. Zagryzł usta, ale nie myślał
zrezygnować z kierowniczej roli. Na wysokości kapliczki z Panem Jezusem Frasobliwym
polecił Kargulowi skręcić w lewo: pojadą na skróty przez miedzę Sierocińskiego!
– Miedzą nie dam rady z tobą tarabanić sia! – oponował Kargul.
– Kręć lepiej nogami, to dasz radę!
– Ot, radzak się znalazł – Kargul sapał równocześnie ze zmęczenia, jak i ze złości. –
Ja kręcę nogami, a ty językiem!
-A bodaj cię, bambaryło! – Kaźmierz nacisnął maciejówkę na głowę i ujął mocniej
kierownicę. – Z tobą za pogrzebem iść, a nie o przyszłość rodziny walczyć!
Sam ostro skręcił kierownicę w lewo, by zmusić Kargula do wjechania na miedzę
Sierocińskiego. W tym momencie Kargul ujrzał wyłaniający się zza zakrętu autobus
PKS. Rozległ się ochrypły dźwięk sygnału. Autobus zbliżał się, a na środku drogi raz
w prawo, raz w lewo kolebał się rower z dwoma mężczyznami. Ten na siodełku starał się
pozostać po prawej stronie jezdni, zaś ten na ramie wszelkimi siłami skręcał kierownicę
w lewo; rower przez chwilę balansował na jezdni jak nakręcony dziecinny bąk, który
traci już siłę rozpędu; autobus zbliżał się, trąbiąc przeraźliwie; oczy kierowcy wyszły
nieomal z orbit, jego prawa noga deptała hamulec; jelcz posuwał się skokami; z półek
posypały się bagaże. Na głowę Ani spadła czyjaś siatka; pęknięte torby wyzwoliły ka-
skadę perłowej kaszy i cukru, które pokryły pasażerów białym płaszczem; Ania zerwała
się, ale w tym momencie kierowca wykonał unik i siła bezwładu rzuciła ją na kolana
siedzącego w sąsiednim rzędzie foteli żołnierza, który przyjął tę niespodziankę nader
życzliwie...
Autobus z rozpaczliwym trąbieniem przemknął łukiem tuż obok tarasującego śro-
dek jezdni roweru. Uderzenie powietrza zmiotło z asfaltu rower wraz z jego pasażera-
mi. Kiedy Ania, wyswobodziwszy się z ramion żołnierza, obejrzała się za siebie, ujrza-
ła przez tylną szybę pustą szosę. Nie miała czasu na dalszą obserwację, bo poczuła
na swoich dłoniach gorący pocałunek żołnierza, który zlizując cukier z jej rąk zapewniał
ją, że tak słodkiej dziewczyny nigdy jeszcze w życiu nie spotkał...
Autobus zniknął już za zakrętem, gdy z rowu wyłonił się na czworakach zakurzo-
ny Pawlak i zaczął wygrażać pięścią niewidocznemu jelczowi.
– Ty czorcie łabajowaty! – darł się, pryskając śliną. – Jeszcze ty popadniesz w moje
łapy! Żeby ty łaził po wodzie i pić prosił!
– Ot, gorączka człek! Prosto jak ten twój brat, Jaśko! – Kargul nasadził kapelusz,
patrząc na Pawlaka jak na szaleńca. – Taż my cudem ocaleni!
– Czekaj no, już ja tobie kwit wystawię! Patrzaj, co z rowera zostało!
Na dnie rowu leżało to, co jeszcze przed chwilą było rowerem: pogięte w ósemki
koła, wykrzywiona kierownica, urwany pedał, skręcone jak baranie rogi błotniki. Kargul
patrzył na to żelastwo, jak pasterz patrzyłby na obgryzione przez wilki kości barana.
– Żeby Ciebie wilcy -spojrzał ponuro na Kaźmierza, który otrzepywał kolana z ziemi
i kurzu.
– Na skróty jemu zachciawszy sia i tak mogli my prostą drogą do pana Boga trafić!
– Owa! Jemu taki bambaryła potrzebny jak zającowi dzwonek u ogona! – Kaźmierz
wcisnął spodnie w cholewy i podreptał żwawo miedzą Sierocińskiego. – Zabieraj się
z tym złomem!
– Oczadział?! – zaprotestował Kargul. – Razem na rowerze my jechali, a teraz jeden
ma jego nieść?!
Kaźmierz nawet się nie zatrzymał. Machnął ręką, jakby się odganiał od uprzykrzonej
muchy.
– Taż ty kierował, to teraz jego targaj!
– Ot, bestyjnik! – sapał Kargul, wyciągając z rowu pogięte żelastwo.
– Z tobą gadać to jakby plewy młócił!
Pawlak zniknął za kępą wierzb. Kargul pomacał przednie koło, które swym kształtem
przypominało precelek, i zawiesił ramę roweru na ramieniu, ruszając w ślad za Pawla-
kiem. Gryzło go, że ten konus jak zawsze będzie pierwszy i zdąży zebrać miód sukcesu,
nim on dotelepie się na miejsce...
Rozdział 2
Przez łąki zielone, przez pola złocące się już dojrzewającym zbożem biegła drogą
na skróty Ania. Tak się spieszyła, że zamiast ominąć pastwiska PGR-u, przechodząc
między kolczastym drutem, rozdarła sobie bufiasty rękaw kwiecistej sukienki, w której
witała pod Jasną Górą Jana Pawła II. To o tej sukience powiedział mister September,
że ‚jest jak wiosna jego dzieciństwa’. Teraz jej strzęp został na drucie. Ania biegła, od-
prowadzana sennym spojrzeniem stada krów. Z daleka niosło się klekotanie bocianów.
Na stodole Pawlaków żyła bociania rodzina i teraz Ania miała wrażenie, że bociany po-
zdrawiają ją z daleka, bo przeczuwają jej odlot do dalekich krajów! Pomachała bocia-
nom na powitanie i wpadła na podwórze z głośnym wołaniem:
– Ludzieee! Gdzie jesteście?! Posłuchajcie dobrej nowinyyyy!
Rzuciła podróżną torbę pod studnię. Na ganek domu Kargula wyjrzała Anielcia
w fartuchu, z ganku Pawlaków patrzyła w stronę wnuczki Marynia, mocząc obolałe
stopy w misce, jakby to ona, a nie jej wnuczka wróciła z pielgrzymki. Ania wirowała
na środku podwórza, trzymając za pasek torebkę, z której wyfruwały różne drobiazgi:
szminka, grzebień, długopis, okulary słoneczne... Wirowała dalej jak na karuzeli, dopó-
ki nie chwycił ją w ramiona Zenek.
– Z czego tak się cieszysz? Żeś papieża widziała?
– Nie! Że pojadę do Ameryki! – szczerze wyznała pątniczka.
– A kto cię tam zaprasza? – mruknął Zenek, któremu od razu wydała się mocno po-
dejrzana ta eksplozja radości.
Tego się właśnie obawiała, że Zenek sprzeciwi się tej podróży, że będzie robił
wszystko, by odciąć ją od tej wielkiej szansy, która właśnie objawiła się jej pod Jasną
Górą. I teraz, zamiast relacji o spotkaniu z papieżem, Marynia, Anielcia i Zenek musieli
wysłuchać informacji o spotkaniu z człowiekiem, który chciał przed nią otworzyć wrota
do wielkiego świata. Bo muszą wiedzieć, że pod Jasną Górą spotkali się Polacy z całego
świata, a wśród nich był też mister September...
Uśmiech Zenka powoli gasł. Anielcia z Marynią patrzyły po sobie, nie rozumiejąc,
do czego zmierza ich wnuczka.
– Kto to jest ‚mister September’?
– Prawnik z Chicago.
– Może to handlarz żywym towarem?
Ania starała się storpedować podejrzliwość Zenka, pokazując mu wizytówkę mi-
ster Septembra, który miał biuro prawnicze i w dodatku zna dziadka Johna z Chicago.
Kiedy September usłyszał od Ani, że ona ma w Chicago stryjecznego dziadka Pawlaka,
sam spytał, czy ma na imię John i czy pochodzi spod Trembowli. Okazało się, że obaj
należą do Towarzystwa Synów Piasta i że on, jako doradca prawny Johna, doradził mu,
by ten w swoim domu, w którym ponoć przebywał kiedyś Ignacy Paderewski, otworzył
klub polonijny. I dlatego on, mister Teddy September, obiecuje Annie Adamiec z domu
Pawlak przysłać zaproszenie do Ameryki na otwarcie klubu.
– Zrobił ci wodę z mózgu, a ty mu uwierzyłaś?
Jak miała nie uwierzyć człowiekowi z fajką w ustach i aparatem polaroid zawie-
szonym na szyi? Proszę, mogą sami sobie obejrzeć jego zdjęcie. Pstryknął – i wyjął
gotową, kolorową fotografię! Nie, Ania nie miała najmniejszych wątpliwości, że może
ufać Teddy’emu Septembrowi; przyjechał do Polski pierwszy raz na spotkanie z papie-
żem i Ojczyzną, a kiedy się poznali w tłumie oczekującym na przyjazd Ojca Świętego,
uznał ją za symbol tej Polski, do której tęsknił od czterdziestu lat. Obiecał, że przyśle
jej zaproszenie i gwarantuje pracę w Chicago. Ania zarobi tam tyle, że Zenek kupi bez
łaski ciągnik w Peweksie. Nie powiedziała tylko jednego: że mister September zrobił
jej drugie zdjęcie, które zabrał ze sobą, by pokazać je swemu synowi. Może Septem-
ber-Junior, gdy zobaczy tak urodziwą dziewczynę, zmieni swój indyferentny stosunek
do Polski i Polek. Pragnieniem mister Septembra jest zachęcić syna do polskości, a czy
może być lepsza metoda niż wykorzystać różnicę płci? Ania wcale nie ukrywała faktu,
że jest mężatką, ale to bynajmniej nie zniechęciło mister Septembra: te rodaczki, które
odwiedzają Chicago, najczęściej przypominają sobie swój stan cywilny dopiero w po-
wrotnym samolocie do Warszawy...
Tego oczywiście Ania nie powtórzyła Zenkowi, ten jednak, jakby czytał w jej my-
ślach, pokręcił przecząco głową.
– Odpada! Nigdzie nie pojedziesz!
-Kochasz mnie?!
– Bo co?
– Bo jak kochasz, to mnie puść!
– Właśnie dlatego, że cię kocham, to nie puszczę!
– To stracisz!
– Ciebie?
– Traktor!
– Traktor? – patrzył zdumiony.
– A co ma do tego traktor?!
– Ja bym tam zarobiła na ciągnik!
Wiedziała, że o tym traktorze marzyli zarówno dziadkowie, jak i jej mąż. Uważała,
że to powinien być główny argument, który mógł jej otworzyć drogę do Ameryki. W tej
chwili rozległo się gęganie spłoszonych gęsi i na podwórze wkroczył zdyszany Pawlak.
– To dziadek żyje! – ucieszyła się Ania, przypomniawszy sobie w tej chwili scenę
na szosie.
– Awo. Jeszcze jak! – potwierdził Kaźmierz, dumny z efektów misji w urzędzie.
– Ciągnik załatwiony!
– Widzisz?! – Zenek zwyrazem triumfu spojrzał na Anię.
– Już nie musisz się męczyć w tej Ameryce! Wszystko załatwione!
– Ot, dziermoli – ofuknął go Kaźmierz.
– Wszystko to będzie załatwione, jak magazyniera Fąfarę on doprowadzi do nieprzy-
tomności przy pomocy brymuchy!
– Jeszcze nie dostałem traktora, a już mam mu stawiać?
– Ot durny, że tylko w telewizji jego pokazywać! Niby aktywista, politycznie uświa-
domiony, a nie wie, że u nas z góry płaci sia za to, co ma dopiero być?! Galopem leć
i trzeźwy mi nie wracaj!
Popchnął Zenka w stronę bramy: nie ma czasu do stracenia, musi jeszcze dziś
dopaść Fąfarę i spoić go tak, żeby jutro nie przeszkadzał przy wyborze ciągnika. Niech
weźmie słodką wódkę, bo to i elegancko i głowa dłużej boli...
– Zenek! – zawołała Ania, ale chłopak machnął tylko ręką i już był za bramą.
Zrozumiała, że jej jedyny konkretny argument: że tam zarobi na traktor z Pewexu
– przestał cokolwiek znaczyć. Jutro mieli dostać ciągnik. Ale nie zamierzała ustąpić:
są jeszcze sposoby, żeby zmiękczyć nawet zazdrosnych mężów. Zaczęła dzielić się wra-
żeniami z wyjazdu do Częstochowy, gdy w bramie stanął Władysław Kargul z rowerem
na ramieniu. Patrząc na skręcone w ósemkę przednie koło, Anielcia przeżegnała się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin