NOWELE AMERYKAŃSKIE
WARSZAWA 1950
Howard Fast, znakomity pisarz amerykański, odsiadujący obecnie karę więzienną w jednym z „zakładów popraw* czych" stanu Nowy Jork za... „antyamerykańską” działał- ność, która wyraża się w nieustępliwej walce tego pisarza:
o Pokój i Demokrację, wypowiedział następujący pogląd
o współczesnej literaturze, jaką się karmi amerykańskiego czytelnika.
„Na ogół biorąc, Amerykanie czytają bardzo mało — to znaczy lud pracujący nie czyta, bo ma bardzo mało odr powiednich książek do czytania, a ci, co czytają — nie biorą do ręki książek wartościowych, źadowalając się „gangsterską” literaturą.
» Naród amerykański nie ponosi winy za to — jest on ofiarą tych czynników, które dążą do obniżenia kultury, zarówno w Ameryce jak na całym świecie, podpprządkcr wując ją interesom kapitału...”
Pogląd ttiafny i słuszny, gdy się spojrzy na oblicze dzisiejszej literatury amerykańskiej. Pochwała bogactwa zdo*
bywanego najbezwzględniejszymi metodami, pochwala „gangster stwa”, apoteoza wyzysku człowieka i pogarda dla „kolorowych” — oto, co stanowi treść książek czytanych dziś w Ameryce.
Od tego obrazu odcina się twórczość kilku pisarzy, którzy za główny cel swej ptiacy obrali chęć ukazania Ameryki takiej, jaką ona jest w rzeczywistości.
Rzecz prosta, ci pisarze uważani są przez sądy amerykańskie, przez ową słynną komisję do badania „działalności antyamerykańskiej" zla wrogów, za niebezpiecznych pisarzy, za wywrotowców i — są, skazywani na karę więzienia.
W niniejszym zbiorku nowel zebrano opowiadania tych właśnie współczesnych pisarzy amerykańskich, którym za największą winę poczytuje się ukazywanie prawdziwego oblicza dzisiejszej Ameryki, oblicza obłudnej „demokracji", uświęcającej najpotworniejszy wyzysk i niewolę człowieka.
„Biały niewolnik” i „czarny niewolnik” — oto równość jedyna, na którą zdobywa się obecny ustrój ^Ameryki” — stwierdził Albert Maltz przed udaniem się do więzienia.
Zbiór ,»Nowel amerykańskich” potwierdza ten pogląd.
Jednakowo bowiem tragiczny jest los „białego” z fragmentu powieści „Ameryjcanin” Howarda Fasta jak los murzyńskiego dziecka z noweli Doroty Parker. Taka sama jest niedola bezrobotnego z opowiadania Alberta Maltza „Najszczęśliwszy człowiek pa ¿wiecie”, co opisanej przez Mike Quina Murzynki, jednaki jest los „białego” 1 „czar nego” niewolnika kapitalistycznej Ameryki. .
' Każde z opowiadań zawartych w tym zbiorze przed- ' stawia odcinek życia skrzętnie ukrywanego przed wzrokiem ¿wiata, każde z nich jest wiernym tego życia odbiciem — i oskarżeniem.
t Przeciwko ukazywaniu światu takiej Ameryki działają w Stanach Zjednoczonych i sądy, i wydawcy, i ci, których ta prawda piętnuje, działa olbrzymi aparat sprzedażny agentów kapitalizmu i imperializmu.
Polski czytelnik, biorąc do rąk niniejszy tomik, otrzyma fpotwierdzenie tej prawdy, wyrażone piórem najwybitniejszych, odważnych pisarzy amerykańskich, walczących
o Pokój, Demokrację i lepszą przyszłość amerykańskiego świata pracy.
HOWARD FAST DROGA DO RAJU... (Wyjątek z pouńeści „Amerykanin")
HOWARD PAST jest jednym z najbardziej radykalnych i niezależnych pisarzy Ameryki Północnej. Ż niezwykłą odwagą i bezwzględnością walczy on z wszelkiego rodzaju dyskryminacjami, kitórymi tak hojnie szafuje kapitalistyczny świat amerykański. Domaga* jąc siq rzetelnej demokracji i swobód Fast popadł w konflikt z osławioną „Komisją do Badania Działalności Aiityąmerykańśkiej“, a to zaptowadziło go do Więzienia. Jego ¡powieści*. „Amerykanin“ 1 „Obywatel Tomasz Paine“ zyskały mu wielką popularność wśród wsizysitMch prawdziwych przyjaciół wolności.
DROGA DO RAJU...
(Wyjątek z powieści „Amerykanin“)
Wędrował przez stan Indiana i stan Illinois. Nie unikał pracy, a o tej porze roku na każdej prawie farmie można było zarobię dolara albo otrzymać posiłek.
Właściwie mówiąc, lubił pracować. Całe życie pracował, od czasu kiedy siebie pamiętał — ale tym
razem nie była to praca w kajdanach, obwarowana jakimikolwiek zobowiązaniami.
Czasami zapraszano go do wspólnego stołu, przy którym jadła rodzina i służba.
Obyty był z życiem na wsi, więc czuł się dobrze z nimi, a poza tym jako żołnierz, Jctóry był na wój- nie, zawsze znalazł coś, co go łączyło z nimi. Było to wtedy, gdy jeszcze nie patrzano krzywo na .'byłych żołnierzy i nie nazywano ich nicponiami i próżniakami.
Zdarzało się tak, że czasami spędził parę godzin z jakąś uśmiechniętą, pucołowatą ifeiewczyną. 'Wiedział, że teraz należy do niego i że nie zobaczy jej więcej. I czuł się z nią lepiej aniżeli'kiedykolwiek przedtem z innymi kobietami, które znał.
Poznawał kraj, wczuwał się w niego zdając sobie sprawę, że jedynym'* warunkiemfpoznania go gruntownie jest wchłaniać jego życie w siebie, przemierzać go wszerz i wzdłuż stając się częścią jego pól, lasów i wzgórz.
Były to ziemie bogate, urodzajne, Jeżące w środkowych stanach Ameryki.
Nawet gdyby chciał, nie udałoby mu się ominąć tej potężnej fali, która przewalała się przez cały kraj. Szedł na Zachód, a wraz z nim (podążały tam tysiące, setki tysięcy ludzi. W tamtą stronę pędziły pociągi, przenosiły się całe fabryki i gospodarstwa rolne, szły rodziny i ludzie różnych ‘narodowości, ba całe prowincje.
Mówił czasami po niemiecku, czasami po angielsku. Mówił płynnie. Lubił zresztą mówić i — chociaż sam o tym nie wiedział i zapewne byłby temu zaprzeczył — wszystkie książki, jakimi sobie kiedyś naładował głowę w sposób niemal mechaniczny, teraz wypływały w jego mózgu* Niektóre razem, niektóre oddzielnie, zależnie od tego, jak mu to było potrzebne.
/ Rozmawiając z ludźmi odnajdował coś z siebie samego. Pod skoruipą ich powolności odnajdował twardy, dumny lud, a wielu z nich posiadało te same cechy, które poznał w swym ojcu. Powściągliwi w słowach, ciągnęli na Zachód, po wolność, po chleb, opętani tymi samymi pragnieniami co ich ojcowie.
Ale nadeszła zima i znalezli się w potrzasku. Pola były ogołocone. Nie mając dachu nad głową ruszyli do miasta. Szedł wraz z nimi. Zimno było na drogach, ludzie porozbijali się na grupy, łatwiej ich było rozeznać, przyjrzeć się im.
Byli tam różni: i bezdomni, i wyrzuceni z domów, i tacy, którzy nie mieli ani rodzin, ani w ogóle nic, robotnicy bez pracy, dawni żołnierze, parobcy wiejscy i zamiatacze ulic, i tacy, którzy nigdy nie pracowali i nie chcieli pracować. A wśród tych ostatnich byli i tacy, którzy zbuntowali się przeciwko życiu i żerowali zarówno na farmerach jak i na wędrownych robotnikach. Pete wiedział, że musi odłączyć się od nich. Miałże iść razem z nimi do St.
Louis, aby powiększyć liczbę bezrobotnych? I ćó? P0. niewiefać się, kłaść, staczać się coraz niżej i niżej? Nie, co nie dła niego! Musi się z tego wygrzebać, wybić do góry! Ale żeby zacząć* trzeba by przynajmniej mieć gdzie spać i ćó jeść.
Tylko że na każdą robotę było aż czterech chętnych. Trzeba więc było walczyć, pchać się, odpychać tych, co byli słabsi. A zdarzało się, że nić było żadnej pracy, ostatnie miedziaki zostały [wydane na kufel piwa, do którego dodawano bezpłatnie przekąskę* Wtedy obniżało ślę stawkę i gdy życie coraz głośniej dopominało się o swe prawa, trzeba było stanąć do roboty za cbraż marniejsze! wynagro- dżtnie.
W ten sposób doszedł właśnie do pracy przy śmierdzących kadziach z siarką za': 75 centów dziennie.
Skończyło się śpiewanie, chodzenie na tańce — trzeba było myśleć o tym, żeby litrżymać się przy życiu. A w niedzielę co najwyżej chodziło się do piwiarni mając dwadżieścia ¡pięć centów. Na to można było sobie jeszcze pozwolić, żeby się jakoś fóźerwać, przyglądać dziewczętom, powoli jeść, powoli pić i słuchać, jak dokoła przytupują do taktu, gdy muzyka gra Walca.
Za cztery i pół dolara tygodniowo trudńo i jeść, i rozkoszować się życiem, i wyglądać kwitnąco. Pe- te zagładzał się stopniowo. Wychudł, opuścił się, zbydlęciał. Przyglądał się tłumom ludzi nie mogą
cych znaleźć pracy, przysłuchiwał się temu, co mó- ? wili- Ogarniały go niekiedy uczucia i myśli, jakich nigdy przedtem nie miał.
I oto kiedy przyszły najcięższe czasy, do miasta przybyli agenci ipewnego kolejowego przedsiębiorstwa, werbując przy akompaniamencie orkiestr i po- •chodów —* każdego, kto za trzy do czterech dolarów dziennie zechce wziąć w garść kilof lub łopatę.
Droga do raju stała otworem! Ameryka parła na Zachód i każdy Amerykanin czy każdy inny, byle miał mocne bary i słabą głowę, mógł na tym zarobić!
Tak mówili agenci, a piwo, którym częstowali za darmo, płynęło z beczek złotymi strugami. I Pete Altgeld skoczył na wóz, który miał go zawieźć na spotkanie sławy — owej „glorii“.
Pracowało się ¿a trzy dolary dziennie. Partie robotników skierowano na Zachód i na Południe, gdzie bez końca ciągnęły się żółte stepy, aż gdzieś do linii horyzontu, a zapewne i dalej jeszcze.
Żelazny rumak posuwał się naprzód i, jak o tym Pete dowiedział się od innych, siedział na nim ten drań, Jay Gouls, poganiając potwora ziejącego ogniem i dymem. Właściwie mówiąc, poganiał raczej Irlandczyków, których było tu więcej niż w całym okręgu Mayo-
Pete zajął miejsce w szeregach ludzi, z których każdy miał w ręce młót, kilóf lub łopatę. Milami ciągnęły się te szeregi, i
Dokoła rozbrzmiewała pieśń, pieśń tego wieku 4- o żelazie, które kuje żelazo, o młocie, który na nie spada. Jedna ze zwrotek mówiła, że tak długo będzie walił ciężki młot, aż przyjdzie kiedyś śmierć, ciężka jak on...
Szlak przyszłego toru kolejowego posuwał się naprzód jak żywy, a z nim dziesięć tysięcy ludzi, trzysta furgonów z żywnością, wędrowny dom publiczny i szpital w namiotach, dokąd znoszono tych, którym nie pozostało nic innego jak umrzeć.
Co parę mil rozbijano obozowiska, a były to miejsca występku i rozpusty. Należały do tego samego przedsiębiorstwa, które prowadziło roboty. Jtażdej sobotniej nocy obdzierano robotników z tego, co zarobili w ciągu tygodnia pracując od świtu do nocy. Kieliszek spirytusu kosztował dolara, dziewczęta dwadzieścia razy tyle, a ruletka i hazardowe gry wszelkiego typu zabierały resztę.
I tam właśnie pracował Pete. Już pierwszego dni a zrozumiał, dlaczego werbowano w Stv Louis przy pomocy pochodów z pochodniami, dlaczego strugami lało się piwo i dlaczego przedsiębiorstwo płaciło aż trzy do czterech dolarów za dniówkę, zamiast tych siedemdziesięciu pięciu centów, które zarabiał.
W lecie upał zwalał z nóg więcej ludzi, niż to bywało w bitwach na wiosnę. Ofiar porażenia słonecznego było bez liku, a nie było kim ich zastąpić. Ludzie zdzierali się na nic, wypruwali z siebie osta
tnie siły. Ledwie świt, juz trzeba było brać się za^jj młot, za kilof lub łopatę. Gdy zapadła noc, pracą pfzćrywano.
v ' Tory kolejowe miały szybko przeciąć kontynent — trzeba było się śpieszyć.
Pete Altgeld był młody i silny. Był dumny ze swojej siły. Nieraz Irlandczycy, którzy pracowali " obok, ostrzegali go:
— Wolnego, chłopcze! Zobaczysz, ze cię tu jeszcze w tych piachach pochowamy!...
Ale Pete śmiał się z nich i dopiero pokazywał, co On potrafi.
Jak każdemu wiadomo, zwieziono tych Irlandczyków niczym bydło, przysłali na robotę i —> tyle. Oni nie mają w sobie tej siły ani wytrwałości, jaką on ma. On, który wie, że się z tego wszystkiego wygrzebie i że zajdzie wysoko.
Jakże potrafił pracować! Mięśnie napinały się na grzbiecie jak rzemienne pasy, a żylaste ręce, odkąd siebie pamięta, zawsze ściskały jakieś narzędzie pracy.
- A poza tym jasne, że skoro się człowiek zestarzeje i nie nadąża z robotą, to go się wyrzuca. Jak się miało trochę wyobraźni, to ostatecznie można było nawet widzieć, jak te biegnące w dal żelazne szyny zaprowadzą go kiedyś ku sławie-.. Ku „glorii".
To trudno, żeby je ułożyć, trzeba być prawdziwym mężczyzną. A ci Irlandczycy byli jacyś mizerni, niedokarmieni i po dwunastu godzinach pracy byli do niczego. Dobijało ich pijaństwo.
Zarabia teraz trzy dolary dziennie — byleby wytrzymać! Ho, ho... niedługo będzie bogaty.
Pete Altgeld chciał wytrzymać. Dzień po dniu, pod palącymi promieniami słońca, powtarzał sobie te słowa.
Naraz pewnego dnia dostał gorączki, nogi zrobiły się zupełnie jak z gumy.
Zaniesiono go do szopy, w której składano narzędzia — trząsł się cały z zimna.
Irlandczycy (pokiwali głowami nad zwariowanym chłopakiem.
Leżał pod stertą worków, aż przyszedł doktor i powiedział, że radzi mu, by poszedł do szpitala, gdzie za każdy dzień pobiera się opłatę trzech dolarów.
Pete odmówił. Powiedział, że wpierw umrze, nim zgodzi się na to.
— No, to umrzesz!— odparł doktor. — Nikt się z tobą nie będzie tu cackał.-. Umrzesz, jak amen w pacierzu...
— Co? Trzy dolary dziennie za szpital...? Cały dzień muszę pracować na te trzy dolary!...
— Owszem, masz rację... — zgodził się doktor.
W gorączce język mu się rozwiązał, bredził o pieniądzach. Tak ogromnie były mu potrzebne. Dzięki nim będzie mógł wszystko osiągnąć, wszystko... Będzie studiował prawo. Przecież nie będzie pracował do końca życia kilofem i łopatą. Uzbierał sobie kupę pieniędzy, ciułał dolar do dolara, a oni mu te
raz chcą to wszystko odebrać?... Trzy dolary dziennie! Woli umrzeć!..,,
H — Jak chcesz.-. — powiedział doktor. — Ale tu w tej szopie nie wolno ci umierać, bo ona należy do kierownictwa robót...
'Chciał się podnieść, ale zwalił się nieprzytomny. Doktor wezwał tragarzy z noszami, którzy czekali na zewnątrz. Zabrali go do szpitala, długiego baraku z desek i brezentu, gdzie go rozebrano. Pieniądze były w pasie, który miał na brzuchu, jr Dyrekcja była ostrożna, gdy chodziło o robotnicze oszczędności, i przekazała całą kwotę do buchalterii. Razem było 60 dolarów i stanowiło opłatę Za dwadzieścia dni pobytu w szpitalu. Gdy jednak piątego dnia wydawało się, że Pete Altgeld już umiera, odliczono siedemnaście dolarów na zwykłą, sosnową trumnę i wykopanie grobu, który, zgodnie i przepisami, powinien był mieć trzy stopy głębokości.
Tymczasem kryzys minął. Pete zaczął się poprawiać i spędził w szpitalu 20 dni. Zaczął już chodzić, chociaż niezbyt pewnie. Stracił na wadze dwadzieścia funtów, miał stale silne bóle głowy — i był bez . grosza.
Partia, w której pracował, przesunęła się naprzód o 2p kilometrów, więc zwrócił się do zarządzającego szpitalem, by mu dano wolny przejazd.
— Wolny ¡przejazd? Dokąd? — chciał wiedzieć zarządzający-
— Do miejsca pracy.
— Nie ma dla ciebie roboty... Niezdatny jesteś... Truposzom nie będziemy płacili trzech dolarów dziennie!..«
Prosił, zaklinał. Przypominał zarządzającemu, że pracował lepiej od każdego Irlandczyka. Przecież majster powiedział, że jest jednym z najlepszych robotników...
— Nie mogę ci dać wolnego przejazdu! 5— powiedział stanowczym głosem zarządzający. —* Chcesz dogonić swą partię, to idź pieszo.
Pete ruszył w drogę wzdłuż toru kolejowego* Było z górą ioo stopni w cieniu*), ale cienia nigdzie nie było. Czasami wydawało mu się, że step podnosi się i opada jak morze pełne siarki. Zaczołgał się do jakiejś szopy i przeleżał tam, aż zapadła noc. Potem wstał i znów ruszył w drogę.
Porozmawiał przy kuchni ze śpiącym kuchcikiem, który dał mu pół bochenka chleba i kawałek kiełbasy. Nad ranem dobrnął do swoich.
Irlandczycy, którzy właśnie wracali z roboty, przecierali oczy przyglądając mu się.
— Silny chłop! — mówili bez niechęci.
Gdyby Pete widział siebie, wiedziałby, czemu kiwali głowami.
Znalazł wreszcie jednego z majstrów i od razu
zapytał, czy może stanąć do roboty,
>ego w Sta-
'■*—1 Ńic z tego, Pete... Nie nadajesz się...
— Kto się nie nadaje?
— A no ty-.. Do niczego jesteś... Poszedłbyś lepiej gdzieś na Północ, tu panuje febra...
— Nie mam grosza przy duszy!... Dajcie mi robotę, proszę was... Bardzo proszę.
...
A-n-i-t-a