OPOWIADANIA Z DZIKIEGO ZACHODU - ISKRY - 1974.rtf

(2133 KB) Pobierz

OPOWIADANIA Z DZIKIEGO ZACHODU

 

Niniejszy tom to drugi z kolei w naszym Wydawnictwie wybór opo­wiadań poświęcony tak popularnemu w literaturze anglosaskiej i wy­rosłemu z amerykańskiego folkloru gatunkowi westernu.

Spośród dziewiętnastu prezentowanych w nim pisarzy kilku, jak Bret Hartę, Ernest Haycox, MacKinlay Kantor, Eugene Manlove Rhodes i Stewart Edward White, zna już czytelnik z wydanego przez „Iskry" w 1965 roku zbioru „Dyliżansem przez prerię". Obecny wybór zawie­ra dwadzieścia opowiadań, które wyszły spod pióra najlepszych współ­czesnych pisarzy amerykańskich uprawiających ten gatunek. Autor wyboru starał się unikać banalnych, schematycznych form, operują­cych samymi tylko kontrastami, malujących bez półcieni sytuacje i po­stacie. Każde z prezentowanych tu opowiadań zawiera, poza atrakcyj­ną fabułą, jakąś cechę nadającą mu wyższą rangę. W niektórych opo­wiadaniach, jak u Haycoxa, jest to więc zręczność narracyjna, wyrasta­jąca ponad poziom rzemiosła, w innych element realizmu historycznego czy społecznego, jak u Combsa, White'a, Fowlera czy Gulicka, w jesz­cze innych wreszcie, jak u Bret Harte'a, ciekawie i obszernie potrakto­wane tło obyczajowe.

Wiele z tych opowiadań wydać się może drastycznych czy wręcz brutalnych, pamiętać jednak należy, że takie właśnie były czasy ko­lonizacji i taka rzeczywistość Ameryki tamtych czasów; jednoznaczna jest wszakże ich wymowa: nie ulega wątpliwości, po czyjej stronie jest racja — zarówno w walce białych z czerwonoskórymi, jak i w woj­nie Północy z Południem. I to między innymi stanowi o wartości tomu, który z pewnością będzie ciekawą lekturą zarówno dla czytelnika młodszego, jak i starszego.

 

 

TOM W. BLACKBURN

Do Sacramento!

Fil Crail trwał w euforii, płynącej z trunku i obojętności, którą ćwiczył w sobie od tak dawna, że stała się właściwie drugą jego naturą. Nie zagłuszyła ona wprawdzie nigdy niezadowole­nia z siebie, rwącego jak wrzód, no ale nie było dotąd na świecie człowieka w pełni szczęśliwego, a drobne przykrości nie mają znaczenia. Spij, jedz i pij, a o resztę niech się troszczy Joe. A cze­mu by nie? Joe wszystko załatwi. Zawsze załatwiał i zawsze za­łatwi. Tutaj, w Kalifornii, tak samo jak przedtem w Nowym Jor­ku. Zawsze będzie tak samo. Joe Crail jest energią, mózgiem, sze­fem. Jego brat właśnie ma wyruszyć w drogę statkiem, i to tylko dlatego, że Joe przyrzekł to Staremu przed jego śmiercią.

Fil miał wyruszyć tego wieczoru. Siedział na pluszowej po­duszce kanapki w salonie statku rzecznego „Złote Miasto", nale­żącego do Towarzystwa Żeglugowego Crailów, ale nigdzie nie płynął. Niespokojne wody zatoki San Francisco kołysały stat­kiem, który nie ruszał w drogę. Za kolorowymi szybami salonu znajdował się hangar przystani, w której statek był przycumo­wany, a dalej pięło się na piaszczyste wzgórze hałaśliwe miasto, którego odgłosy o tej porze brzmiały jak ochrypły szept.

Na środku salonu, przy stole, w przyćmionym od dymu papie­rosów świetle mosiężnej, lśniącej lampy wiszącej u sufitu, grano w karty. Grano w napięciu, i to już od wielu godzin. Wszyscy byli przejęci — ale nie brat Fila Craila. Joe nie wiedział, co zna­czy być przejętym. A skądże? Nie miał zasad, a sztuką, którą posiadł w najwyższym stopniu, był hazard — we wszystkim.

Dziewczyna siedząca na kanapce obok Fila poruszyła się. Dole­ciał go zapach jej wody kolońskiej, świeży, odurzający jak za­pach wiatru w zatoce, kiedy zmieszany z zapachami ładunku umieszczonego na pokładzie dziobowym wedrze się do sterówki statku kierującego się ku Sacramento w słoneczny poranek.

Podniecający zapach. Fil z wysiłkiem uświadomił sobife, że to dziewczyna brata.

              Jak długo może to jeszcze potrwać? — zapytała spokojnie. Przypatrywał się przez chwilę grze pod chybotliwą lampą. Joe, chłodny i trzeźwy, grał, jak na początku, z nieustępliwą zabor­czością, którą przejawiał zawsze, gdy mu na czymś zależało. Że­tony przed nim spiętrzyły się w wysoki, starannie formowany stosik. Steeve Roarke i Amos Dann, również właściciele istatku i zawzięci rywale TowarzystwaŻeglugowego Crailów, siedzieli w milczeniu, jak skamieniali. Fil spostrzegł, choć bez specjalnego zainteresowania, że są zrozpaczeni* Mogło mu to dać satysfakcję, ale jej nie odczuł.

              Godzinę — odpowiedział dziewczynie. — Może dwie. Roz­kręcili się.

*— Jestem zmęczona — rzekła. — Odprowadzisz mnie dp domu? FE spojrzał na nią i uśmiechnął się. f Rzucił znów wzrokięm na Joego, całkiem pochłoniętego grą. Przyszło mu do głowy, że go nienawidzi, i począł rozgryzać tę myśl. Jej smak powiedział mu, że zawsze nienawidził swego brata. Ojciec umierając pozostawił im trochę pieniędzy im obu. Joe nigdy nie napytał brata, co chciałby z nimi zrobić. Postawił mu flachę, zabrał pieniądze 1 za­warł kontrakt na budowę „Złotego Miasta" w stoczni East River, Pieniędzy było za mało . i Joe wiedział o tym. Kiedy w dniu wodowania zjawili się wierzyciele z wekslami i wysłali na pokład ludzi szeryfa, Joe im również postawił flachę. Zawsze umiał mó­wić przekonywająco i teraz udało mu się ich skłonić, żeby pozwolili na wodowanie. Kotły były pod parą, żeby mogli szybko popłynąć do basenu wyposażeniowego stoczni. Nie mówił nic

o              skrzyniach zapasów pod pokładem ani .o ukrywającej się zało­dze kadrowej. Nie mówił nic o tym bratu. Kiedy statek znalazł się na wodzie, Joe skręcił na prąd i skierował go na pełne morze. Ludzi szeryfa wsadził do łódki, kifdy byli na płytkiej wodzie,

i powiedział, by płynęli do brzegu lub do diabła, bo jemu to wszystko jedno. Poprowadził „Złote Miasto" wzdłuż wybrzeży Jersey ku Ameryce Południowej, przylądkowi Horn i Kalifornii.

Dziewięć tysięcy mil na pełnym morzu, zabieranie ładunku i pasażerów po drodze do kopalń Sacramento — to była najra­dośniejsza nowina w skołatanym świecie. W każdym porcie tło­czyli się ludzie, szaleńczo pragnąc dostać się na pokład. A pły­nąc przez te dziewięć tysięcy mil Fil nie musiał robić nic, tylko podziwiał odwagę i przebiegłość brata, oraz pokaźne nagroma­dzenie bogactw, jakie przywieźli do Złotych Wrót *. A po przy- jeździe również nie miał nic do roboty, mógł tylko patrzeć, jak Joe nie przerywając swego galopu przez życie rzuca się z całą zaciętością i brawurą w wir zażartej walki, toczącej się w wyści­gu do Sacramento, i nie dba wcale, czy tego właśnie pragnie jego brat.

A więc była to dziewczyna Joego i chciała wracać do domu. Miał ochotę ją odprowadzić, ale nie był głupcem. Wstał z ka­napki i tylko trochę zataczając się podsżedł do stołu pod lampą. Właśnie Amós Dann rozdawał karty, a Joe odpoczywał czekając. Podniósł głowę i lekko zniecierpliwiony zmarszczył brwi.

              Ona chce już wracać rzekł Fil;

|— Kto? ^spytał Joe. m#‘A, Marianna.

To jej imię, przypomniał sobie Fil. Skinął głową, ftlill Odprowadź ją — polecił mu Joe biorąc karty. — Ona ci powie dokąd.

A więc Joe nie ma nic przeciwko temu i on nie ma nic prze­ciwko temu. Ostrożnie wrócił na miejsce.

              Joe się zgadza — oznajmił dziewczynie.

Wzięła swój szal i spojrzała na niego.

              Czy jest coś, o co nie musisz go pytać? — rzekła.

Głos miała niski, ochrypły. Fil niezręcznie pochwycił szal i po­mógł jej zarzucić go na ramiona. Jego spojrzenie ześliznęło się po białej granicy dekoltu, darząc jej miękkie, skryte w cieniu ciało pieszczotą, której nie mogła odczuć. Ujął ją pod ramię.

Statek leżał za nimi ciemny, tylko w salonie paliło się światło.

Toczyła się walka o opłaty. Ceny za przejazd z San Francisco do Sacramento obniżono do dziesięciu centów od pasażera. Eks­ploatacja statku rzecznego przy takiej rywalizacji nie dawała zysków, a że Joe Crail nie robił nic bez zysku, „Złote Miasto" stało w przystani. Gra w karty to był sposób Joego na to, aby ruch na rzece znów dawał dochody. Główni rywale zostali zapę­dzeni do gry w karty, której stawką był handel na rzece i ich statki. Jutro Joe wynajmie załogę. Jutro roześle gońców do ho­teli, barów i tanich domów noclegowych, wszędzie tam, gdzie ludzie czekają na to, by się dostać w górę rzeki, i przybędą tu tłumnie przepychając się przez grupy robotników portowych. Ale dzisiaj pochłania go hazard, więc statek i doki są ciemne.

Przy końcu mola Fil gwizdnął na przejeżdżającą dorożkę. Po­mógł wsiąść dziewczynie i sam wskoczył na nią. Kiedy już się ulokowali, zaczerpnął tchu, co zaniepokoiło dziewczynę. Obró­ciła głowę i pochyliła się ku niemu pytająco. Ma na imię Ma­rianna i jest dziewczyną Joego, przypomniał sobie Fil. Szal zsu­nął jej się z ramion. Naciągnęła go z powrotem i powiedziała spokojnie:

              Myślałam, że jesteś tchórzem.

              Jestem — odrzekł Fil.

              Nie oszukujesz w kartach. Odprowadzasz do domu dziewczy­nę, kiedy jest zmęczona.

Szlachetność postępowania. Fil uśmiechnął się krzywo. Nie le­żało to w charakterze żadnego z Crailów. W przeciwnym razie oddaliby ten statek ludziom szeryfa w nowojorskim porcie. Zagrałby wówczas z Joem w otwarte karty. I nie dalej jak wczo­raj powiedziałby mu, że na towarzystwie żeglugowym ciążą pewne zobowiązania wobec tych, których przewozi, i że bywają lepsze sposoby pokonywania przeciwników niż oszukiwanie w kartach. „Złote Miasto" płynęłoby do Sacramento dzisiejszej nocy, a nie stało w porcie...

Znacznie później w nocy Filip znalazł się z powrotem na molo. Wysiadł ostrożnie z dorożki, zapłacił i z wielkim wysiłkiem sta­rał się zachowywać równowagę schodząc trapem „Złotego Mia­sta". Widział światło wciąż palące się w salonie statku i chciał przeprowadzić z bratem rozmowę. Wydawało mu się absolutnie

jasne, że przyczyną nieporozumień między nimi było przede wszystkim to, że nie próbował nigdy pomówić z Joem. A teraz jest o czym mówić. Przede wszystkim ta dziewczyna, Marianna. A potem cała reszta. Wyciągną wszystko, jeśli zajdzie potrzeba. Wezmą się nawet za bary: ale wyjaśnią sytuację. On także chce kierować Towarzystwem Żeglugowym Crailów. A Joe musi się z tym pogodzić, nawet jeśli mu się to nie spodoba.

Duży, wystawny salon przesycony był kwaskowym zapachem zastarzałego dymu papierosowego i woni nikłego płomyka lam­py wiszącej. Fila ścisnęło w dołku i pomyślał, że powinien był tu przyjść z jaśniejszą głową, ale właśnie teraz była odpowiednia chwila, póki miał żywo w pamięci dziewczynę. Nie kłamał jej mówiąc, że jest tchórzem. Zwłaszcza gdy chodziło o Joego. Może jutro nie będzie tak zdecydowany.

W salonie nie było nikogo prócz Joego, który spał, złożywszy głowę na sukiennym nakryciu stołu, na rozrzuconych kartach, żetonach i zaśmieconych popielniczkach. Fil zamknął drzwi i pod­szedł do stołu. Panowała taka cisza, że słyszał, jak fale biją w kadłub statku. Żałował, że Joe śpi. On nie lubi, żeby go bu­dzić, więc jeszcze trudniej przyjdzie go nakłonić do słuchania, ale musi go obudzić. Fil delikatnie trącił śpiącego w ramię.

W pierwszej chwili wydało mu się, że Joe drgnął. Potem zro­zumiał, że on się nie rusza, że się zsuwa. Ciało Joego ześliznęło się z krzesła i runęło bezwładnie na dywan. Wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma Fil dostrzegł, że brat jego nie ma twarzy, że pada na ciemną plamę na dywanie. Fil złapał się za oparcie krzesła i przewiesił przez nie, zdecydowany umrzeć tak szybko, jak musiał umrzeć Joe. Zrobiło mu się niedobrze. Kiedy się wy­prostował, spostrzegł ciężki rewolwer koło nogi stołu. Podniósł go. Poczuł zapach spalonego prochu. Domyślił się, że musiano strzelić do Joego z bardzo bliska.

Nie było nikogo na statku. Nie było nikogo na ciemnym nabrzeżu. Światło paliło się w budce strażnika na drugim molo. Fil szedł tam zataczając się, przed budką znowu zatrzymał się i zwymiotował. Ze zwichrzonymi włosami, ledwo łapiąc oddech i trzymając przez zapomnienie ciężki rewolwer w ręku, wpadł na sennego strażnika.

              Mój brat! — wydarło mu się z gardła. — Mój brat... zamor­dowali go!

Reszta nocy była dla Fila Craila kalejdoskopem nierealnych wrażeń. Popychano go, znieważano fizycznie, nie słuchano, nie rozumiano. W pewnej chwili, gdy w otoczeniu policji przecho­dził koło lustra, doznał wstrząsu ujrzawszy własne odbicie. Na­zywali go mordercą i wyglądał na mordercę. Szaleniec ze zmierz­wionymi włosami, w pomiętym ubraniu, śmierdzący skwaśniałą whisky i wykrzykujący coś bez związku! Przed świtem pozosta­wili go samego i zasnął, zwaliwszy się na pryczę w swej celi, jak gdyby zagasł w nim płomień życia.

W jakiś czas po śniadaniu na korytarzu przed celą pojawili się kapitanowie Amos Dann i Steeve Roarke1. Byli uczesani i ogoleni. Mieli na sobie porządne, świeżo odprasowane garnitury. Wyglą­dali jak ogólnie szanowani biznesmeni. Nikt nie zwracał uwagi na siateczkę czerwonych żyłek w ich oczach ani nerwowe drgnie­nia przy nagłym hałasie. Ludzie rzeki byli pijusami, lecz od San Francisco aż do kopalni złota wiedzieli wszyscy, że nawet naj­większy pijus spośród nich przeprowadzi statek przez najciaśniej- sze przejścia mając w sobie tyle wódki, że każdy szczur lądowy zwaliłby się już dawno z nóg.

Kapitan Dann i kapitan Roarke rzucili mu zimne spojrzenia przez kraty i pokiwali głowami z pełnym godności ubolewaniem.

              Młody Crail, no tak — wyrzekł smutnym głosem Amos Dann.

              Prawie tak spity jak wczorajszej nocy. Kapitan Roarke i ja daliśmy się Joemu Crailowi na rzece we znaki, to prawda. Ale jak to się mówi, po skończonej wachcie byliśmy przyjaciele, dobrzy przyjaciele, rozumiecie. Tak było wczorajszej nocy. Ko­leżeńska gra. Ograliśmy Joego. Wcześnie przerwał grę, bo wi­dział, że się zapędził. Ale nie chował urazy. Joe już taki był. Braciszek gdzieś wtedy odszedł z jakąś panią. Miał zaraz wrócić. Widać bardziej wziął te straty do serca niż Joe.

Kapitan Dann potępiająco pokręcił głową. Steeve Roarke wy­krzywił swą czerwoną, posiniaczoną i podobną do chimery twarz w grymasie odrazy.

              To Kain, na Bogal — zawołał.

Fil w otępieniu słuchał, jak rozmawiali obojętnie w tym źle oświetlonym korytarzu. Słyszał nawet to, czego nie mówili. Wypłatali ostatecznie dobrego figla Joemu Crailowi. Chciał skwitować rywalizację z nimi biegłością w grze w karty. Przeli­cytowali go. Zakończyli rywalizację z nim za pomocą broni, a na dodatek wrobili w to jego brata. Zlikwidowali w ten sposób To­warzystwo Żeglugowe Crailów; „Złote Miasto" przejmą nowi właściciele. Wojna o ceny skończyła się i prędzej w piekle bę­dzie mroźna zima, niż kto popłynie za dziesięć centów do kopalni złota.

Fil słuchał, ale bez żadnej wewnętrznej reakcji. Dann i Roarke odeszli, rozprawiając o tym, ile złego wyrządza trunek ludziom słabym, którzy nie umieją nad sobą zapanować. Po chwili Fil usłyszał jakieś inne kroki na korytarzu i dobiegł go głos zbliża­jącego się mężczyzny:

              Przykro mi, że przyprowadzam panią tutaj, panno Pope, ale ponieważ była pani wczoraj w jego towarzystwie...

Kobieta, która zatrzymała się przed celą Fila, miała gęstą woalkę na twarzy, lecz mimo to poznał ją od razu. Wstał wycze­kujący, z nadzieją w sercu.

              Tak — powiedziała Marianna spoza woalki. — To Fil Crail.

              On był z panią od opuszczenia przez was oboje „Złotego Miasta" prawie do momentu wykrycia morderstwa?

              Wyszedł ode mnie koło drugiej.

              Czy wrócił na statek i zamordował swego brata, panno Pope?

              Nie wiem.

              Ale czy, zdaniem pani, to możliwe?

              Tak, to możliwe.

              Dziękuję, panno Pope. Jeżeli skieruje się pani tędy...

Stukot obcasów Marianny coraz bardziej się oddalał, aż powró­ciła cisza. Fil znowu usiadł na swojej pryczy. Przez chwilę od­czuwał pustkę. Kompletną pustkę. Potem zjawiła się odpowiedź. Początkowo była niejasna i słaba. Był to gniew, który narastał stopniowo i nieustannie, jak ciśnienie w bulierze z zamkniętym bezpiecznikiem. Rósł wciąż, wstrząsając nim gwałtownie, aż stał

się czymś najpotężniejszym, czego Fil doznał w życiu. A wtedy wybuchnął.

Cały budynek rozbrzmiał jego wściekłością. Inni więźniowie skowyczeli, protestując przeciw temu wrzaskowi, ale uciszyła ich gryząca gorycz jego krzyku. Wiedział, że tak wyją szaleńcy, ale to tkwiło w nim i musiało znaleźć ujście. Po chwili uświado­mił sobie jakoś dziwnie obojętnie, że Joe Crail nie był jedynym człowiekiem na pokładzie „Złotego Miasta” odznaczającym się wrodzonym bogactwem inwektyw i zdumiewającą .zdolnością wyrażania uczucia gniewu; jaka cechuje ludzi rzeki. W jego własnych uszach jego własny głos brzmiał jak głos kogoś -Obce­go, bo w jego wściekłości była wielkość i majestat. Pomyślał, że policja San Francisco zamknęła człowieka, który może stać -się bardzo niebezpieczny w owym nieubłaganym gniewie i głębo­kim poczuciu krzywdy. Wybuch wkrótce sam się wyczerpał i Fil opadł bez sił na pryczę. Na tle kraty drzwi celi pojawił się smukły mężczyzna z głową lwa, łagodną -twarzą i bystrymi, badawczymi oczyma.

| — Wyrzuciłeś już wszystko z siebie? zapytał.

Fil spostrzegł, że przybysz trzyma teczkę pod pachą. Jeszcze jeden urzędnik, pomyślał, i zmęczony skinął głową, niejako bro­niąc się przed nim.

              W porządku! —odparł tamten>fi zaczął walić wkrdtę. Ko­rytarzem nadbiegł strażnik.

te Proszę mnie wpuścić do celi pana Graila Rozkazał czło­wiek z teczką.

Strażnik zawahał się.

              Nie wiem, panie Levy. To morderca. H

              To obywatel, któremu przysługują pełne prawa.

              To pana klient?

              Od teraz.

Strażnik niechętnie przekręcił, klucz w zamku i otworzył drzwi. Człowiek z teczką wszedł do środka. Drzwi celi zamknęły się za nim z hukiem i strażnik śię oddalił. Człowiek z teczką usiadł na krawędzi pryczy Fila.

              Saul Levy —przedstawił się żywo. ^- Człowiek zbierający pokłosie rynsztoków: tego pięknego miasta i, mówiąc s całą

skromnością, najlepszy adwokat, jakiego można dostać za pie­niądze w Kalifornii. Pan ma trochę pieniędzy, panie Crail.

Fil skinął machinalnie głową.

              Tak myślę. Powinno być kilka setek w sejfie na pokładzie „Złotego Miasta".

              Pan wie, jak się sejf otwiera?

Fil znowu skinął głową. Saul Levy opar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin