Sinclair Upton - BOSTON.rtf

(1678 KB) Pobierz

UPTON SINCLAIR

BOSTON

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY U CIECZKA BABKI

 

Pokojówka zastała rano starego Józefa siedzącego przy biurku głową zwieszoną na ramiona. Zdawał się drzemać, lecz jego strój obiadowy świadczył, że stary pan wcale nie kładł się do łóżka. Poko­jówka cicho stanęła w drzwiach nawołując swego pana, lecz nagle po­biegła do Addicksa, starego służącego, który miał przywilej wchodze­nia bez pytania. Ten ujął za rękę pana i stwierdził, że była zimna. Zbudzono Kornelię i zawiadomiono ją o jej wyzwoleniu.

Miała prawo oczekiwać tego od wielu lat. Lecz teraz, skoro wyzwo­lenie stało się faktem, zdawało jej się, że już zbyt późno. Ogarnął ją strach i nieopisane uczucie samotności. Jakież będzie jej dalsze życie bez tego, który nim kierował? Skądże ich wnuki będą wiedziały, co począć bez wskazówek dziadka, zgodnych z tradycją rodu Thornwell?

Lecz nie chciała wobec służby okazać niepokoju. Narzuciła szlafrok i zeszła do gabinetu męża. — Zawołajcie doktora Morrow — powie­działa do służącego. — I dajcie znać panu James i pani Klarze. — Jej najmłodsza córka, żona Jamesa Scatterbridge, mieszkała w ich po­siadłości, w domu widocznym poprzez aleję drzew. O 'ej godzinie prawdopodobnie będzie zajęta ubieraniem swych piskląt, które wstawały o siódmej, a James będzie się ubierał do pracy w przędzalni. Obydwoje rzucą wszystko i przybiegną natychmiast, aby ją uwolnić od wszelkich kłopotów.

Córka przybyła w trzy .czy cztery minuty, niezmiernie przejęta jak zwykle. W ogóle robiła wrażenie, że coraz bardziej staje się podobna do swego wielkiego stadka piskląt, które wydała na iwiat. Objętość jej, tak jak i piskląt, zwiększała się stale wszerz; paplała tak żywo jak i one, a jej myśl, tak samo jak i jej dzieci, przeskakiwała z jednego przedmiotu na drugi. Lecz mimo to miała silne poczucie, co jest wła­ściwe, a co nie, i była zgorszona nie ujrzawszy łez w oczach matki..

James Scatterbridge przyszedł z żoną. Zarządzi], aby ciało wnie­siono na górę i zatelefonował do swych szwagrów komunikując im

o              wypadku, następnie udał się do Kornelii. — Matko, nie troszcz się

o              nic, zajmiemy się wszystkim. — James był bardzo zdrowy zarówno fizycznie jak i moralnie; rozsądny, zrównoważony człowiek interesu, bez jakichkolwiek „wyskoków“. Prowadził wielkie przędzalnie w do­linie, i tak mala rzecz jak formalności pogrzebowe nie sprawiała mu żadnej trudności. — Zawezwę przedsiębiorcę Hobsona, aby się tym za­jął, trzeba będzie również udać się do prasy. — I poszedł, a Klara osuszając łzy zaczęła radzić nad sprawą żałobnych toalet dla siebie i matki.

Należało te rzeczy obmyślić. Kornelia to uznawała. — Lecz, Klaro, ja nie będę nosiła welonu.

              Och, mamo! Gdyby ktoś usłyszał, co powiedziałaś! — Chińsko- niebieskie oczy Klary rozszerzyły się wyrażając oburzenie.

              Nie mam zamiaru być żoną-Hinduską i wskoczyć na stos po­grzebowy.

              Mamo, przestań żartować! Nie możesz wobec ludzi okazać się tak ekscentryczną.

              Dlaczego, moja droga?

              Ponieważ wszyscy wiedzieli, że nie byłaś szczęśliwa z ojcem — właściwie nie kochałaś go.

              Ponieważ nie kochałam go, istotnie, nie mam teraz powodu oka­zywania miłości dla niego.

              Ależ, mamo, nie chcemy, aby wszyscy o tym mówili! Tę ostatnią przysługę musisz mu oddać!

V pokoju Kornelii zadzwonił telefon. To najstarsza córka, Debora. mówiła: — Matko, zaraz z Henrykiem będziemy u ciebie. Najdalej za godzinę, a tymczasem, proszę cię, nie dawaj żadnych rozporządzeń w sprawie formalności.

              Co masz na myśli, moja droga?

              Mówię o pogrzebie.

              James powiedział, że poleci to Hobsonom.

              Ależ, matko, to niemożliwe, okropnel Czyż nie wiesz, że nikt nie bierze Hobsonów?

              Nic o tym nie wiem, droga, Deboro.

              No więc, sądzę, że mamy prawo zająć się pogrzebem naszego ojca i żaden zięć nie może nam tego zabronić! Klara nie zna się na niczym, nie ma najmniejszego smaku ani gustu, ulega Jamesowi i po­zwala mu wycisnąć piętno pospolitości na całym naszym życiu. Bądź tak dobra i nie wpuszczaj wcale przedsiębiorcy Hobsona do domu!

              Moja droga — odpowiedziała Kornelia — jak zwykle dotąd, nie chcę się mieszać do waszych wzajemnych sporów.

I powiesiła słuchawkę.

Nie szło tu bynajmniej o nieodpowiedniego przedsiębiorcę pogrze­bowego, wiedziała o tym dobrze; był to dawny, ostry spór między jej córkami i Jamesem; spór, który nigdy nie byl załagodzony. Debora i Alicja, dwie starsze córki, uważały, że mąż Klary ograbił je z po­sagu i że Klara była współwinna tej zbrodni ratując swego męża przed nędzą. Pierwotnie przędzalnie należały do Thornwellów; założone były przez dziadka, a rozbudowane przez ojca przy pomocy Jamesa Scatterbridge, który był tam podrzędnym urzędnikiem. James potrafił się wybić na pierwsze miejsce i po panice w 1.907 roku, kiedy zaszła konieczność reorganizacji przemysłu, przeprowadzi! ją mając duże sto­sunki wśród dyrektorów banku. Obecnie większa część akcyj, zamiast do sukcesorów, należała do niego i chował je we własnych safesach.

I ten ekg-urzędnik nie tylko podszedł ojca w ten sposób, ale w do­datku ożenił się | najmłodszą siostrą, co było skandalem, jakiego świat nie mógł przebaczyć. Odtąd trzy generacje będą słyszały szepty przy stołach biesiadnych: „Jak to, nie wiecie, moi drodzy, o tej historii? Ten Scatterbridge był początkowo urzędnikiem w tej fabryce, a potem nabył wszystkie ich akcje, więc oni wydali za niego córkę, aby ratować majątek“.

Nie w ten sposób inni zięciowie pomnażali swe fortuny. Rupert Alvin byl bankierem; uważał on, że rok był niepomyślny, jeśli mu nie przyniósł miliona dochodu, a Kornelia słyszała, jak drugi zięć, Henry Winters, adwokat, chwalił się, że jego kancelaria wygrywa rocznie procesów na sumę najmniej dwadzieścia pięć milionów dolarów. Lecz widocznie wygrane pieniądze mają to do siebie, że nigdy nie zadowa­lają. Rupert i Henry byli zgodni co do tego, że należy odebrać fa­brykę filcu Jerry'emu Walker i za jednym zamachem przędzalnie Jamesowi. Mieli pewne wspólne „wytyczne“, zamierzenia obejmujące .zresztą tak wiele jeszcze innych posiadłości, że Kornelia nie mogła nawet zapamiętać kolejnego ich porządku; nazwy tych upatrzonych zdobyczy przypominały jej miejscowości dawnych bitew, sławnych w historii, których jednak nigdy nie szukała na mapie.

II

Przyszedł doktor Morrow, rumiany, srebrnowłosy; wąsy krótko przy­strzyżone, a w klapie modny goździk. Jego maniery przypominały, że dobre wychowanie zapewnia przewagę wobec każdej słabości moralnej

Zbliży! się do wielkiego loża na czterech filarach, dotkną) zimnych rąk zmarłego, posłucha!, czy serce bije, i zwrócił się do wdowy: — A więc, pani Kornelio, stary Józef żyl czternaście lat dłużej, aniżeli mu Biblii obiecywała, nie należy narzekać!

Usłyszawszy to oświadczenie energiczny James polecił sekretarzowi zmarłego, aby da) ogłoszenie w gazetach. Niektóre dzienniki wychodziły »wcześnie; należało więc śpieszyć się, aby zamieściły tę ważną nowinę. Sekretarz rozpoczął od Transcriptu *, familijnego organu wszystkich rodzin, jakie „liczył" stan Massachusetts. Złośliwi twierdzili, że w piątki kronika zmarłych wzrastała niepomiernie, albowiem pragnęli ze wzglę­dów towarzyskich figurować w sobotniej kolumnie żałobnej.

W owym czasie energiczny James zamknął się w gabinecie niebo­szczyka z równie ruchliwym szefem firmy Hobson, zarządzającym przedsiębiorstwem, i ci dwaj ludzie Interesu starali się porozumieć do­kładnie. Pogrzeb musi być wspaniały, musi być uroczystością głośną na cały stan, musi podnieść prestiż rodziny i być reklamą dla koni cernu, do którego zmarły należał. Rodzina jest zamożna i może za płacić dużo, ale musi wiedzieć, za co płaci. Pan Hobson słuchał grze­cznie i odpowiadał, że rozumie intencje pana Scatterbridge. Zupełnie słuszne, aby ten pogrzeb był taki, jakiego jeszcze nie widziano; firma najzupełniej docenia ważność prestiżu towarzyskiego domu Thornwell i jest gotowa zastosować się do życzenia. Po czym przedłożył teczkę ze wzorami trumien nadmieniając, że są tam artystyczne modele z brązu polerowanego w cenie od dwudziestu pięciu tysięcy dolarów w górę James Scatterbridge przełknął ślinę i obojętną miną nie zdradził swego plebejuszowskiego zdumienia.

Tymczasem Debora Thornwell Alvin wyszła ze swej limuzyny — wysoka i sztywna, zawsze gotowa do pójścia na pogrzeb, bo ubierała się czarno, z wyjątkiem dwóch sznurów białych pereł na białej' szyi. Podobna do ojca; miała taką samą ćhudą twarz i uważała się za jego następczynię w podtrzymywaniu wszystkich obowiązujących tradycyj ro­dzinnych. Jak tylko weszła do domu, wymownymi westchnieniami zaczęła protestować przeciw wszystkiemu, lecz oto przybyła jej siostra Alicja, aliantka w wojnie przeciw wrogowi. Scatterbridge. „Kto upo­ważnił Jamesa, aby wezwał wulgarnego Hobsona do ich domu?" „Kto wziął na siebie odpowiedzialność za rzucenie rodziny na pastwę prasy, która może przedstawić tę rodzinny tragedię niestosownie lub z punktu widzenia sensacji?“

              Matko — powiedziała Debora — czy wiesz coś o testamencie ojca?

              Nie wiem, moje dziecko, nigdy w życiu nie mówił ze mną o tym.

              Zapewne usłyszymy, że James otrzymał ten dom i cały majątek. Wiesz zapewne, że kiedyś zapłacił • za ojca hipotekę, kiedy były te bankructwa w New Haven?

              Pozwól sobie przypomnieć, matko — wtrąciła się Alicja — :,.e ojciec przyrzekł mi oddać całe stylowe umeblowanie. Wiedział, że tylko ja jedna znam się na tych rzeczach — mówi) mi to zawsze.

              Tak jest, moja droga. Mam nadzieję, że zamieścił to w testa­mencie.

              Powiem ci, matko, tylko tyle, że jeżeli fames i Klara zabiorą tę kołyskę dziedziczną po Mayflowerach, w której ja się kołysałam

              mogą mnie od razu pochować. — I twarz Alicji Thornwcl! Winteri zmieniła się tak bardzo, że znawca piękności przeraziłby się widząc ostre bruzdy wokoło jej ust. Alicja była najbardziej postępowa w i dżinie; dążyła do wykwintu kultury; zapraszała poetów, artystów i innych, podobnie wątpliwego pokroju ludzi. Malowała i kilka razy ;,wisiała“ na wystawach; przyzwyczaiła się więc patrzeć na siebie sa­mą jak na dzieło sztuki i na swą twarz jako na temat do popularnych „landszaftów“. Uważała za swą zasługę wobec świata, że daje wzór dystynkcji i wdzięku. Toteż obawiała się, aby jej subtelny wdzięk me był zatracony.

III

Gdyby Kornelia Thornwell przeczuła tego wieczoru, że słucha ostatnich słów swego męża, bez wątpienia zwróciłaby na nie więcej uwagi. Z pojęciem „ostatniego słowa“ łączy się pewna powaga, nawet gdy to odnosi, się do' słów człowieka, który przez czterdzieści lat był wła­snym mężem i którego każdą myśl już naprzód się wiedziało.

Tego wieczoru Kornelia czytała właśnie o bombardowaniu katedry w Reims; miała sztych tej katedry między reprodukcjami sztuki, które przywiozła z podróży poślubnej; zeszła więc do gabinetu męża, usiadła na niskim stołeczku i zaczęła szukać w szufladach biurka, które nale­żało niegdyś do wielkiego dziadka Thornwell, posiadacza floty han ■ dlowej na wodach Indyj wschodnich. W szufladzie znalazła teczkę z pożółkłym napisem: „Sylf morza“, pełną rysunków; usiadła i prze­glądała je godzinę lub dwie.

A w tym czasie Józef konferował z Rupertem Alvin, jednym z jej trzech zięciów. Nie zwracali wcale uwagi na Kornelię, jak gdyby była

myszą. Mówili o Jerry'm Walker i o jego fabryce filcu. Kornelia, cho- cięiż myślała o katedrach, raz po raz chwytała urywane zdania z ich rozmowy. Jerry Walker byt niegdyś chłopcem na posyłki w jednej instytucji, którą opiekowała się Kornelia, lecz obecnie dawny posługacz był na drodze do zmonopolizowania w swym ręku całego przemysłu filcowego Nowej Anglii. Rupert Alvin, który kierował bankiem: „Pil­grim National Bank“, był przeciwny monopolowi osób prywatnych i uważał, że Jerry Walker był niebezpiecznie impulsywny; zapłacił przeszło milion za fabrykę kapeluszy, podczas kiedy Rupert zastanawiał się, czy w ogóle ten koncern zasługiwał na drobną pożyczkę.

Kornelia spojrzała na zięcia, który usiadł wyprostowany, jak zwy­kle, na wielkim fotelu obitym skórą; strój obiadowy Ruperta, plisowany i wydymający się gors koszuli nadawał mu wygląd nastroszonego biało- -czarnego gołębia. Twarz zaczynała się również fałdować; na czole za­rysowała się głęboka czerwona bruzda; około oczu dwie mniejsze, a na policzkach z pół tuzina czerwonokrwistych, krzyżujących się we szystkich kierunkach. Na karku i na podbródku było ich mnóstwo głębszych i czerwieńszych. Kornelię bawiło jego oburzenie, że mógł prędzej od niego myśleć i orientować się. Lecz czterdzieści lat uczyła się podobne spostrzeżenia zachowywać dla siebie.

Józef wypowiadał swe zdanie starczym głosem, który zaczynał Ijyć podobny do trzasku. Jerry Walker może kiedyś zbankrutuje, lecz nie a- tym okresie; przyszły czasy, że należy kupować za każdą cenę; ka­pelusze są potrzebne dla armii, a filcowe pantofle noszą w szpitalach. Ta uwaga sprowadziła do tematu, o którym wszyscy ludzie interesu rozprawiali na wiosnę 1915 roku. Józef powtarzał ogólne zdanie, że wojna potrwa długo i rozum nakazuje kupować i kupować. Kornelia siedziała i rozmyślała o życiu ludzkim, a oni myśleli o operacjach pieniężnych.

Rupert był zdania, że wojna nie może potrwać' dłużej niż rok, ponieważ narody zmierzają do bankructwa. Lecz Józef mu odrzekł, aby się nie martwił; możemy im pożyczyć, tym bardziej jeżeli te pieniądze będą wydawali na zakup naszych towarów. Jakimże sposo­bem odbierzemy od nich nasze pieniądze? Na co Józef odpowiedział — nie będziemy od nich odbierali — będzie tak jak z fabryką Jerry‘ego Walker. „Jeżeli Jerry nie będzie miał czym płacić — zabierzemy mu fabrykę“.

Kornelia podniosła się zabierając sztychy.

              Dobranoc — powiedziała, a oni odpowiedzieli jej machinalnie; i na tym byłoby się zakończyło, gdyby była wzorowym typem żony. Lecz Kornelia nie mogła powstrzymać swego temperamentu; stanęła na

wprost zięcia i rzekła: — Dobrze byłoby, Rupercie, gdybyśmy dorów­nali Europie. — Rupert, człowiek praktycznie myślący, potwierdził. Kornelia wskazując na ilustrację katedry dodała: — Możemy rozsze­rzyć tę wieżę Anielską i urządzić tam oddział fabryki filcu Jerry‘ego Walkera.

Przez czterdzieści lat, a nawet przez te cztery, kiedy Józef Quincy Thornwell był gubernatorem stanu, Kornelia umiała powiedzieć po­dobne rzeczy, toteż niektórzy uważali to za żart. Lecz nigdy Józef: zawsze się nachmurzył i odpowiadał tak jak w tej chwili: — Twój dowcip zupełnie nie na czasie. — A Kornelia położyła swą małą rękę na jego białej peruce i odrzekła: — Może byś, mój mężu, określił wła­ściwy czas dla mego dowcipu.

I oddaliła się ta mała, stara dama, która widziała tyle śmieszności w wielkim domu, że aż zmarszczki wokoło jej oczu zdawały się być spowodowane śmiechem. I nawet smutne myśli o zniszczeniu katedry w Reims i o młodych chłopcach w okopach nie zdołały zagłuszyć tej wesołości, jaką w niej wzbudzała moralność Bostonu, która nakazy­wała Rupertowi Alvin oburzać się na Jerry‘ego Walker za to, że pro­wadzi fabrykę filcu, albo na postawę i finanse Europy. Na koniec pomyślała sobie: „On by to samo robił“. — I tak było w istocie.

IV

W redakcjach przynajmniej pół tuzina wieczornych gazet „piszący" ludzie wyciągnęli z szuflad gotowy nekrolog na jedną czy nawet na dwie kolumny, który tam oczekiwał od trzydziestu lat sposobności ukazania się na szpaltach pisma. Taka okazja zdarzała się raz lub dwa razy do roku. Od góry zamieszczono informacje, że Józef Quincy Thornwell, dwukrotny ggubernator stanu Massachusetts, przodujący prze­mysłowiec i filantrop, od dwudziestu lat członek Komitetu Krajowego Partii Republikańskiej,’ dzisiejszej nocy zmarł przy swym biurku w domu rodzinnym, w miasteczku Thornwell, prawdopodobnie na udar sercowy. Dzienniki bardziej sensacyjne dodały szczegóły, jak pokojówka zastała swego pana martwego, i za tę właśnie wiadomość Debora czyniła odpo­wiedzialnym Scatterbridge'a. Gazety również donosiły, że pogrzeb od­będzie się z kościoła trynitariuszy w Bostonie, czemu Cebora i Alicja sprzeciwiły się stanowczo i nalegały, aby odbył się z domu rodzinnego, skąd niepożądani mogą być wyłączeni. .

Na jórze, w apartamentach eks-gubernatora, pomocnicy pana Hob- sona, w koszulach, bez surdutów, rozkładali gumowe prześcieradła, ustawiali dwa stoiy, brzeg do brzegu, i równocześnie słuchali, jak ich

szef wypowiadał swe myili: — W naszym fachu dziewięćdziesiąt pro­cent powodzenia polega na znajomości psychologii. Trafisz ha takiego świeżo upieczonego burżuja, jak ten tam na dole, i musisz mu pozwolić się wygadać, a później zawstydzi się i wtedy możesz z nim zrobić, co chcesz. Przede wszystkim, co on wie o pogrzebach albo jak taka pompa powinna być urządzona.

A w tym samym czasie, w pokoju gościnnym Kornelii Debora i Alicja roztrząsały sprawę perskiego dywanu. — Jest to naprawdę ■ moja własność — mówiła Debora. — Zostawiłam go w domu, gdyż wiedziałam, że ojciec lubi mieć wszystkie dziedziczne ruchomości razem. Od wielu lat pilnowałam czyszczenia i có wiosna przysyłałam służącego, aby się upewnić, czy jest dobrze konserwowany. Wiesz, że mówię prawdę.

              Tak, naturalnie — odpowiedziała Alicja.

              A więc, jeżeli James i Klara myślą się tu sprowadzić i sądzą, że zastaną go tutaj...

Kornelia zeszła na dół i spotkała stryjecznego dziadka Abnera, naj­młodszego brata męża; Abner Quincy Thornwell, otyły, powolny, z obwi­słymi ramionami i bardzo głuchy. Jak wielu dotkniętych głuchotą, uważał za konieczne słyszeć swój własny głos. — A więc, Kornełio

              grzmiał — a więc — a więc — przyszło to na koniec! j.! Cięż.ki dzień dla ciebie, rozumiem! Podtrzymamy cię, moja droga. Cóż mogę zrobić dla ciebie? — Jakieś wrażenie malowało się na jego fizjonomii

              coś, co się rzadko zdarzało, gdyż przeważnie cały czas spędzał na szachach i siedział godzinami pogrążony w grze.

Ukazała się Klara i przywitała się ze stryjem. Kiedy zapytał, co mógłby dla niej zrobić — krzyknęła mu do ucha: — Namów matkę, aby nosiła welon żałobny.

              Welon? — powiedział Abner. — Naturalnie, będzie nosiła welon! A czyi to welony nie są robione dla wdów?

              Matka nje dba o to; chce zademonstrować przed całym' światem że nie żałuje ojca. Jestem pewna, że nie wylała ani jednej łzy..

Na co Kornelia odrzekła: — Czytałam, że artystki filmowe na­cierają oczy gliceryną, co imituje plącz. Czy mam zrobić tak samo pod­czas pogrzebu?

              Matko, jak możesz mówić tak okropne rzeczy! — Klara zaczęła zaraz wylewać prawdziwe łzy, a stryj spoglądał na jedną i na drugą z nieporadnością głuchego. — Glicerynę? — zapytał. — Słyszałem, że gliceryna leczy raka, ale nie wiem, czy to prawda. Na co Józef umarł?’

              Dr Morrow mówi, że na serce.

zauważyła, że rozmowa staje się coraz żywsza; trzej mężczyzni gesty­kulowali rękami i podnieśli glos, wreszcie usłyszała znane słowo, to szkaradne słowo: „riformista“. Vanzetti wymawiał je tonem obrażłi- wym, a compagno Culla nie rozumiał, do kogo się to odnOsi, więc też Vanzetti, wskazując na niego, powtórzył: — Riformista e giallo e traditore.

Compagno Culla trzymał w ręku otwartą gazetę; nagle w uniesieniu zmiął ją i cisnął na podłogę. Oczywiście, cała ta scena rozwijała się bardzo gwałtownie. — Eh via, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin