MARK TWAIN
BANKNOT MILIONFUNTOWY i inne opowiadania
ITAKA
GROTESKOWA AUTOBIOGRAFIA
JPonieważ dwie czy trzy osoby oświadczyły niegdyś, że gdybym napisał autobiografię, przeczytałyby ją chętnie w wolnych chwilach, ulegam więc temu gorącemu żądaniu publiczności i oddaję jej do rąk moją historię.
Pochodzę z wielce szanownego, szlachetnego i starego rodu, którego korzenie sięgają głęboko w starożytność. Pierwszym z moich przodków, o którym ród Twainów posiada jaką taką wiadomość, był pewien przyjaciel domu nazwiskiem Higgins. Działo się to w XI wieku, kiedy moja rodzina żyła w miejscowości Aberdeen, w hrabstwie Cork, w Anglii.
Dlaczego mój starożytny ród posługiwał się od tego czasu nazwiskiem matki zamiast nazwiskiem Higgins
— pozostaje tajemnicą, której nie bardzo chcieliśmy
i chcemy dochodzić. Tkwi w tym jakiś bardzo zawiły i piękny romans, w który wolimy się raczej nie zagłębiać. Wszystkie stare rodziny postępują w ten sam sposób.
Artur Twain był człowiekiem niewątpliwie wybitnym: pełnił on zaszczytne funkcje poborcy rogatkowego w epoce Wilhelma Rufusa. Mając lat mniej więcej trzydzieści, udał się do jednego z owych wspaniałych, staroangiel- skich miejsc wypoczynkowych, zwanego Newgate1, skąd nie było mu już dane powrócić. Zmarł tam nagłą śmiercią.
August Twain narobił sporo zamieszania około 1160 r. Był to jegomość pełen humoru. Miał zwyczaj ostrzyć swą starą szablę, zaczajając się nocą w różnych zaułkach i rzucać się na przechodniów. Istnieją podejrzenia, że przeszywał on ludzi szablą, wyłącznie zresztą po to, aby obserwować ich zabawne konwulsje.
Miał wrodzone poczucie humoru. Ponieważ jednak posunął się w tej dziedzinie nieco za daleko, władze przychwyciwszy go na tego rodzaju igraszce, oddzieliły jedną część jego ziemskiej powłoki od drugiej. Część ta została umieszczona w pięknym i wyniosłym miejscu na Tempie Bar2, skąd przodek mój mógł się swobodnie przypatrywać ludziom i spędzić czas na godziwej rozrywce. Żadne miejsce nie przypadło mu nigdy tak bardzo do gustu i do żadnego miejsca nie przywiązywał się nigdy na tak długo.
Nasze drzewo genealogiczne wykazuje przez następne dwa wieki szereg szlachetnych rycerzy, którzy szli zawsze
Groteskowa autobiografia
9
do bitwy i pieśnią na ustach tuż za armią i cofali się z dzikim wrzaskiem na jej czele.
Nie przynosi zaszczytu pamięci nieboszczyka Froissar- ta1 jego bezpodstawne i ignoranckie twierdzenie, iż nasze drzewo genealogiczne posiadało zawsze, i to po swej prawej stronie, jedno tylko odgałęzienie, które rodziło owoce zarówno zimą, jak i latem.
Na początku XV wieku żył Beau Twain z przydomkiem „Uczony”. Posiadał on wielkie zdolności kaligraficzne i tak doskonale naśladował pismo każdego ze swych bliźnich, że można było wprost pęknąć ze śmiechu. Talent jego był niewyczerpanym źródłem humoru. Z czasem jednak przodek mój przyjąć musiał zobowiązanie tłuczenia kamieni na gościńcu i praca ta zepsuła mu rękę. Niemniej jednak prosperował on pomyślnie w tym przedsiębiorstwie kamieniarskim, w którym zatrudniony był z małymi przerwami przez czterdzieści dwa lata. Zmarł na stanowisku. Przez cały ten czas prowadził się tak wzorowo, że rząd widział się zmuszony odnawiać z nim kontrakt, ilekroć choćby na tydzień opuszczał przedsiębiorstwo. Był człowiekiem pełnym uroku. Cieszył się gorącą sympatią swych kolegów-artystów i był wybitnym członkiem ich dobroczynnego tajnego stowarzyszenia, zwanego potocznie „bandą kajdaniarzy”. Strzygł się zawsze krótko i miał słabość do ubiorów w paski. Zmarł ku bezbrzeżnemu żalowi rządu. Była to ciężka strata dla kraju, już choćby ze względu na jego wzorową sumienność.
W kilka lat później wstąpił na widownię dziejową znakomity John Morgan Twain. W r. 1492 przybył on do
10
Mark Twain
Ameryki z Krzysztofem Kolumbem jako pasażer. Wydaje się, iż był to osobnik o zgryźliwym i niemiłym usposobieniu. W czasie podróży uskarżał się nieustannie najedzenie i stale groził, że wysiądzie na ląd, choć nie miał raczej po temu okazji. Żądał wciąż świeżej ryby rzecznej.
Nie było dnia, aby z dumnie podniesioną głową nie rozbijał się po pokładzie, nie drwił z dowódcy i nie wygłaszał głośno opinii, że Kolumb sam nie wie, jak płynie i dokąd dopłynie. Pamiętny okrzyk „Ziemia” wzruszył głęboko każdego, tylko nie jego. Mój przodek wpatrywał się przez krótką chwilę w linię na horyzoncie, a potem powiedział: „Do diabła z ziemią, to tylko czółno!” Gdy przybył na pokład okrętu, przyniósł z sobą chustkę do nosa z monogramem B. G., bawełnianą skarpetkę z literami L. W. C., wełnianą skarpetkę, zaznaczoną D.F., i nocną koszulę z monogramem O.N.R.
Niemniej jednak w czasie podróży zadręczał wszystkich owym „pakunkiem” i chełpił się bardziej swym bagażem niż pozostali pasażerowie razem wzięci.
Gdy okręt zanurzył się dziobem, przeniósł swój „pakunek” na rufę i badał skutki tego. Gdy okręt zanurzył się rufą, nudził Kolumba o wydelegowanie kilku ludzi z załogi do przeniesienia „pakunku” na dawne miejsce.
W czasie burzy musiano kneblować mu usta, bo jego żale nad losem „pakunku” zagłuszały rozkazy dowódcy.
Człowiek ten nigdy bodaj nie był publicznie oskarżony
o jakiekolwiek przestępstwo, ale zanotowane jest w dzienniku okrętowym jako curiosum, że chociaż przyniósł swój bagaż w gazecie, wyniósł go na brzeg w czterech skrzyniach, ogromnej pace i kilku koszach od szampana. Kiedy jednak powrócił na pokład z grubiańs-
Groteskowa autobiografía
11
ką pretensją, że brakuje mu wielu przedmiotów, i kiedy zaczął przeszukiwać bagaże innych pasażerów, przepełniła się miara cierpliwości i zrzucono go w morze. Przez długi czas przyglądano się z ciekawością falom, lecz żaden pęcherzyk nie wskazywał miejsca, w którym zanurzył się mój przodek; po chwili zauważono, z przerażeniem, iż okręt zdany jest na łaskę fal, lina kotwiczna zaś zwisa luźno z dzioba. I znów zanotowano w pożółkłej księdze okrętowej taką oto dziwaczną uwagę: „Odkryto, że niemiły ten pasażer porwał kotwicę i sprzedał ją dzikim krajowcom. Co za łotr!” A jednak człowiek ten kierował się zacnymi i szlachetnymi popędami. Nie bez dumy przypominam, iż był on pierwszym z białych, który poświęcił się pracy nad ucywilizowaniem i edukacją Indian. Zbudował wygodne więzienie, zmontował szubienicę i aż do śmierci zwykł był mawiać z zadowoleniem, że miał na Indian wpływ znacznie szlachetniejszy i bardziej podniosły niż jakikolwiek inny reformator. W tym miejscu kronika staje się nagle bardziej mglista i kończy się niespodziewanie wiadomością, iż stary podróżnik, ponosząc skutki powieszenia pierwszego białego człowieka w Ameryce, doznał przy tym tak wielkich obrażeń, że przypłacił to życiem.
Prawnuk „reformatora” żył w roku tysiąc sześćset z kawałkiem. Występuje on w kronikach rodzinnych jako „stary admirał”, chociaż historia nadała mu inne tytuły. Przez długi czas dowodził flotą lekkich, dobrze uzbrojonych statków i położył wielkie zasługi w pracy nad ściganiem okrętów kupieckich. Okręty, za którymi płynął lub które dojrzał swym sokolim okiem, szybko zazwyczaj mknęły po oceanie. Jeżeli jednak jakiś okręt guzdrał się w idiotyczny sposób, oburzenie jego nie miało granic.
12
Kiedy nie mógł dłużej już zapanować nad sobą, zabierał taki okręt do siebie i starannie go ukrywał w oczekiwaniu, iż zgłoszą się poń jego właściciele. Nie zdarzało się to jednak nigdy. Pragnąc oduczyć marynarzy zagarniętego okrętu lenistwa i gnuśności, zmuszał ich do wzmacniających ćwiczeń i kąpieli. Nazywał to „chodzeniem po desce”. Wszyscy jego podopieczni niezmiernie to sobie chwalili. Straciwszy nadzieję, że właściciele zgłoszą się po swoje okręty, admirał palił je zwykle, ponieważ nie mógł patrzeć na tego rodzaju marnowanie pieniędzy wydanych na ubezpieczenie od ognia. Wreszcie wspaniały ten wilk morski został ścięty w kwiecie wieku i u szczytu swej kariery życiowej, wdowa zaś po nim była przekonana aż do śmierci, iż gdyby operacji tej dokonano o kwadrans wcześniej, byłby wskrzeszony.
Charles Henry Twain żył w drugiej połowie XVII wieku. Był to żarliwy i znakomity misjonarz. Nawrócił on szesnaście tysięcy mieszkańców wysp na morzach południowych i przekonał ich niemal, że naszyjnik z psich zębów i para binokli nie są dostatecznym przyodziewkiem do uczestniczenia w służbie bożej. Zacna jego trzódka kochała go bardzo, bardzo gorąco, gdy zaś pogrzeb jego się skończył, uczniowie powstali gromadnie (i wyszli z jadłodajni) ze łzami w oczach, mówiąc, że był to dobry, pulchny misjonarz i pragnęliby bardzo zjeść jeszcze coś z niego.
Pa-Go-T o-Wah-Wah-Pukketekiwis (Potężny Myśliwy
o Świńskim Oku) Twain był ozdobą XVIII wieku. Pomagał całym sercem generałowi Braddockowi w zwalczaniu ciemiężyciela — Waszyngtona. On to właśnie strzelał zza drzewa siedemnaście razy do Waszyngtona. Aż do tego miejsca to piękne i romantyczne podanie,
13
które znaleźć możecie w umoralniających książeczkach, jest zgodne z historią; kiedy jednak zbliżymy się do opowieści o tym, jak to przejęty zgrozą dzikus oświadczył po siedemnastym strzale, iż nie śmie już podnieść bezbożnej broni przeciw człowiekowi, przeznaczonemu widać przez Wielkiego Ducha do spełnienia wielkiej misji dziejowej — to tu zaprzeczyć musimy z całą energią temu wyraźnemu fałszowi historii. W rzeczywistości bowiem przodek mój wypowiedział następujące słowa: „To całkiem bezcelowe. Ten człowiek jest tak pijany, że chwieje się na nogach i nie mogę w żaden sposób go trafić. Nie mam zamiaru marnować więcej nabojów”.
Oto jaka była prawdziwa przyczyna zaprzestania kanonady po siedemnastym strzale — przyczyna bardzo prawdopodobna i zdobywająca bez zastrzeżeń nasze zaufanie.
Ubóstwiałem zawsze opowiadanie ze wspomnianej książeczki, żywiłem jednak podejrzenie, że każdy Indianin strzelając w czasie bitwy dwukrotnie do któregoś z żołnierzy Waszyngtona (a dwa w ciągu stulecia z łatwością wzrosnąć może do siedemnastu), gdy chybił, nabierał przekonania, iż Wielki Duch przeznaczył tego żołnierza do wielkich celów. Mniemam, że jedyną przyczyną, dla której sprawa strzelania do Waszyngtona dostała się do podręczników historii, inne zaś analogiczne wypadki poszły w zapomnienie, jest fakt, że proroctwo Indianina spełniło się właśnie w odniesieniu do prezydenta. Niewątpliwie nie starczyłoby książek na całej kuli ziemskiej, aby pomieścić w nich wszystkie proroctwa, jakie wypowiedzieli Indianie i inne niepowołane indywidua — lecz listę proroctw spełnionych można by doskonale zmieścić w kieszonce od kamizelki.
14
Pragnę tu nadmienić, że niektórzy z moich przodków znani są w historii pod przydomkami, wobec czego nie widzę potrzeby streszczania ich dziejów ani nawet wyliczania ich wszystkich z nazwiska. Godzi się jednak wspomnieć, że Richard Brinsley Twain, alias Guy Faw- kes, John Wentworth Twain, alias Jan z Szesnastoma Stryczkami, William Hogarth Twain, alias Jack Shep- pard, Ananias Twain, alias baron Münchhausen, John George Twain, alias kapitan Kydd, wreszcie George Francis Twain, Tom Pepper, Nabuchodonozor i oślica Balanama—wszyscy oni należą do naszej rodziny, ale do gałęzi nieco oddalonej od głównej linii rodowej. Członkowie tej bocznej gałęzi różnią się od swego starożytnego pnia przede wszystkim tym, że w rodzinnym dążeniu do zdobycia sławy wybrali nędzną metodę gnicia w więzieniu zamiast korzystania z dobrodziejstw szubienicy.
Nie jest rzeczą pożądaną, aby doprowadzić tego rodzaju wspomnienia zbyt blisko do swojej epoki. Lepiej wspomnieć jedynie niewyraźnie o pradziadku, następnie zaś przeskoczyć do swojej osobistej historii, co niniejszym czynię.
Urodziłem się bez zębów i pod tym względem Ryszard III miał wyższość nade mną. Urodziłem się jednak bez garbu i pod tym względem miałem przewagę nad nim. Moi rodzice nie byli ani zbyt ubodzy, ani też przesadnie uczciwi.
Ale przychodzi mi coś do głowy. Moja własna historia wydaje mi się wobec losów mych przodków tak licha i skromna, że bezpieczniej będzie pozostawić ją nie napisaną, aż do czasu kiedy i ja zostanę powieszony. Gdyby inne biografie, które miałem okazję czytać, poprzestały na przodkach, zanim nie zdarzy się podobny
15
wypadek z ich właściwym bohaterem, byłoby to błogosławieństwem dla czytelnika.
I cóż wy na to?
Tłumaczył Antoni Marianowicz
Dobre wychowanie polega na ukrywaniu tego, jak dużo myślimy o sobie, a jak mało o innych.
JAK REDAGOWAŁEM GAZETĘ ROLNICZĄ
Objąłem chwilowo redakcję pisma rolniczego nie bez trwogi. Tak samo mieszkaniec lądu stałego trwożnie obejmuje kierownictwo okrętu. Ale znajdowałem się wówczas w okolicznościach, które czyniły dla mnie honorarium dziwnie ponętnym. Redaktor pisma wyjeżdżał na wakacje, przyjąłem więc ofiarowane przez niego warunki i zająłem jego miejsce.
Rozkoszowałem się pracą przez cały tydzień. Wreszcie numer poszedł pod prasę i cały dzień spędziłem w oczekiwaniu, czy wysiłki moje zwrócą na siebie uwagę czytelników. Gdy o zachodzie słońca opuszczałem biuro redakcyjne, pierzchnęła nagle zebrana u wejścia gromadka mężczyzn i chłopców, ustępując mi miejsca; usłyszałem, jak paru z nich szeptało: „Otóż i on!”, co, oczywiście, sprawiło mi przyjemność. Następnego rana ujrzałem podobne widowisko u drzwi wejściowych do redakcji
18
i rozmaite indywidua, bądź pojedynczo, bądź parami, które stały na ulicy w pobliżu; wszyscy przyglądali mi się z zainteresowaniem, wszyscy rozstępowali się i usuwali za moim zbliżeniem, przy czym znów usłyszałem, jak ktoś powiedział: „Patrzcie, jakie ma oczy”.
Udawałem, że nie dostrzegam wrażenia, jakie wywieram, niemniej mile mnie to połechtało i postanowiłem napisać o tym do mojej ciotki. Wchodząc na niewysokie pięterko, usłyszałem ożywione glosy i wesoły śmiech, a otwierając szybko drzwi, zobaczyłem dwóch młodzieńców wyglądających na wieśniaków, których oblicza wydłużyły się i pobladły na mój widok, po czym obaj wysunęli się przez okno z wielkim trzaskiem. Byłem wielce zdziwiony.
W jakieś pół godziny potem wszedł niemłody już jegomość z długą brodą, o pięknych, lecz surowych rysach i gdy go poprosiłem, usiadł naprzeciw mnie. Zdawał się mieć coś na sercu. Zdjął kapelusz, postawił go na ziemi obok siebie, po czym wyciągnął zeń czerwoną jedwabną chustkę i egzemplarz mojej gazety.
Gazetę rozłożył na kolanach i zapytał, starannie przecierając chustką okulary:
— Czy to pan jest nowym redaktorem? Odpowiedziałem twierdząco.
— Czy wydawał pan już kiedykolwiek czasopismo rolnicze?
— Nie — odparłem — to moja pierwsza próba.
— Najwidoczniej. Czy ma pan jakieś praktyczne doświadczenie w rolnictwie?
— Zdaje mi się, że raczej nie.
— Tak mi mówiło przeczucie — rzekł stary jegomość, nakładając okulary i patrząc na mnie surowo ponad
Jak redagowałem gazetę rolniczą
19
szkłami, podczas gdy składał gazetę — życzyłbym sobie, aby przeczytał pan to, co było powodem mego przeczucia. Mianowicie ten oto ustęp. Słuchaj pan i powiedz, czy to naprawdę wyszło spod pańskiego pióra.
„Rzepy nie należy zrywać, bo to jej szkodzi. O wiele lepiej jest nająć chłopca, aby potrząsnął drzewem”. Cóż pan w tym widzi? Cóż pan sądzi o tym? Bo wydaje mi się, że pan istotnie to pisał.
— Co o tym sądzę? Sądzę, że to dobrze. Sądzę, że to rozumnie. Nie wątpię, że co roku niszczy się miliony rzep, zrywając je na wpół dojrzałe, tymczasem gdyby zlecić chłopcu, aby potrząsał drzewem...
— Potrząsaj pan swoją prababką! Przecież rzepa nie rośnie na drzewach!
— Ach, nie rośnie, oczywiście, że nie rośnie. Któż mówił, że rośnie? To przecież była przenośnia, najzupełniejsza przenośnia! Każdy, kto jest choć trochę rozgarnięty, domyśli się, że chłopiec ma strząsać rzepę z krzaka...
Wówczas starzec ten powstał, podarł gazetę na drobne strzępy, podeptał je, potłukł laską rozmaite przedmioty, powiedział, że znam się na rolnictwie tyle, co krowa; wreszcie wyszedł, trzaskając drzwiami; słowem, z zachowania jego mogłem wywnioskować, że coś mu się nie podobało. Nie znając jednak przyczyny jego niezadowolenia, nie mogłem mu w niczym poradzić.
Wkrótce potem zjawiło się jakieś stworzenie trupiej bladości, o długich, strzępiastych włosach spadających aż na ramiona; bujna złotawa ścierń pokrywała bruzdy i miedze jego oblicza; osobowość ta wpadła do pokoju i stanęła bez ruchu, z palcem na ustach, w postawie nasłuchującej. Żadnego dźwięku nie było słychać. On
20
jednakże wciąż nasłuchiwał. Nic. Wówczas zamknął drzwi na klucz i zbliżył się do mnie na palcach; stanął przede mną, przez chwilę wpatrywał się we mnie z głębokim zainteresowaniem, po czym wydobył z zanadrza złożony numer mego pisma i rzekł:
— Pan to pisał? Przeczytaj mi to pan... zaraz! Sprawisz mi tym wielką ulgę, bo cierpię.
Zacząłem czytać i w miarę jak wyrazy padały z mych ust, widziałem, że następowała ulga, zmniejszało się naprężenie muskułów, z rysów słuchającego znikł niepokój i rozlewała się na nich słodycz i ukojenie, niby światło księżycowe nad posępnym krajobrazem. Czytałem następujący paragraf:
„Guano jest to piękny ptak, ale wymaga hodowli ogromnie troskliwej. Nie trzeba go nigdy przywozić przed początkiem czerwca ani na końcu września. W zimie należy trzymać go w cieple, aby samice mogły wysiadywać jaja.
Najwidoczniej będziemy mieli w tym roku wczesne upały. Wskutek tego gospodarze powinni by przystąpić do sadzenia placków gryczanych w lipcu, zamiast w sierpniu.
Co się tyczy dyni, to jest to ulubiona jagoda mieszkańców Nowej Anglii. Wolą oni używać jej do ciast zamiast porzeczek, zastępują nią również maliny przy karmieniu krów, gdyż osiąga się w ten sposób znacznie lepsze rezultaty. Dynia jest to jedyny gatunek z rodziny poma- rańczowatych, jaki udaje się na północy oprócz tykwy. Ale szybko wychodzi z mody zwyczaj sadzenia jej przed domem pomiędzy krzewami, albowiem przekonano się, że dynia jako drzewo dające cień niewiele jest warta.
21
Teraz, gdy nadchodzą dni ciepłe, gąsiory zaczynają dawać nasienie...”
W tej chwili wzburzony słuchacz podskoczył ku mnie, wołając:
— Dosyć, dosyć! Wiem już, że jestem przytomny, skoro pan przeczytałeś to dosłownie tak jak i ja. Lecz, panie, gdy moje oczy padły na to po raz pierwszy dziś rano, ja który nigdy w to nie chciałem uwierzyć, mimo że moi przyjaciele ostrzegali mnie, ja uwierzyłem, żem oszalał. Więc zacząłem wyć, że było mnie słychać w promieniu mili, i wybiegłem, aby kogoś zabić; bo, wie pan, prędzej czy później może dojść do tego, więc czemuż bym nie miał zacząć od razu? Jeszcze raz odczytałem ten artykuł, aby się przekonać, że zwariowałem, po czym podpaliłem dom i wybiegłem. Kilku ludzi zraniłem po drodze, a jednego powiesiłem na drzewie, żeby go mieć pod ręką w sposobniejszej chwili. Ale przyszło mi na myśl, że mogę tu zajść, przechodząc, i sprawdzić całą historię; skoro się przekonałem, że to naprawdę jest napisane czarno na białym, no! — to całe szczęście dla tego jegomościa, którego zostawiłem na drzewie. Inaczej bowiem zabiłbym go z pewnością, wracając. Żegnam pana, żegnam! Zdjąłeś mi pan ciężar z serca. Skoro mój rozum nie nadwerężył się po przeczytaniu jednego z pańskich artykułów, to nic mu już nigdy nie grozi. Do miłego widzenia!
Czułem się trochę nieprzyjemnie dotknięty opowiadaniem tego jegomościa o burdach i ranach, których ja byłem pośrednio powodem. Lecz te myśli rozwiało ukazanie się naczelnego redaktora. (Na widok jego pomyślałem: „Gdybyś był usłuchał mojej rady i pojechał do Egiptu, miałbym sposobność do rozwinięcia nieco mej
działalności; ale nie chciałeś widocznie. Domyślałem się, że tak zrobisz”.)
Redaktor zdawał się być smutny i strapiony.
Rzucił okiem na zniszczenie, sprawione przez starego zawadiakę i tych dwóch, co uciekli oknem, i rzekł:
—To smutna historia, bardzo smutna historia! Stłukli butelkę z klejem, sześć szyb, spluwaczkę i dwa lichtarze. Ale to jeszcze nic. Opinia naszego pisma jest podkopana i to, pbawiam się, na zawsze. Co prawda, jak świat światem nie było jeszcze takiego popytu na gazetę i nigdy tak olbrzymi nakład nie został wyczerpany w tak krótkim czasie... Ale któż by się chciał wsławić jako dureń i zostać znakomitością kosztem zdrowego rozsądku? Kochany panie! Przysięgam na uczciwość, że tłoczy się pełno ludzi na ulicy, a inni wspinają się przez parkany, aby pana zobaczyć, bo myślą, żeś pan wariat. I — do licha
— trudno myśleć co innego po przeczytaniu pańskich artykułów. To jest hańba dla zawodu dziennikarskiego. Skąd panu przyszło do głowy wydawać pismo rolnicze? Nie ma pan pojęcia o znaczeniu najprostszych rzeczy w tej dziedzinie. Myśli pan, że wrona i brona to jedno i to samo, pisze pan, że krowy zmieniają upierzenie i radzi tresować tchórza, ze względu na jego figlamość i zmyśl- ność w łowieniu szczurów. Pańska uwaga, że stonogi uspokajają się pod wpływem muzyki, była całkiem zbyte...
A-n-i-t-a