Bing Rudolf - 5000 WIECZORÓW W OPERZE.rtf

(1278 KB) Pobierz

5000

wiąezorów w Operze

Rudolf Bing

 

Przedmowa

W Metropolitan Opera w Nowym Jorku pracuje blisko tysiąc osób; na tych kartach wspomniałem tylko niewielką ich część, ale w sprawnym działaniu ogromnej machiny,, jaką jest opera, mają swój udział wszyscy bez wyjątku. Każdy z nich jest tu potrzebny — tak jak w zegarze, któ­ry aby działać, potrzebuje nie tylko dużych, ale i małych trybów.

Toteż wspominam tu nie tylko solistów, ale także człon­ków orkiestry, chóru, baletu; nieocenioną obsługę sceny; charakteryzatorów, artystów z pracowni krawieckich i pe- rukarskich; wielki zespół obsługi widowni. Wszyscy oni przyczyniają się do tego codziennego cudu: o ósmej wie­czór każdy jest na ściśle wyznaczonym miejscu — i kur­tyna idzie w górę.

Niemal wszystkich tych ludzi poznałem osobiście, z wie­loma się zaprzyjaźniłem, a wszystkim winien jestem głębo­ką wdzięczność i podziw za wspaniale wykonywaną trud­ną pracę.

. Specjalnie zaś dziękuję Martinowi Mayerowi, bez które­go nigdy bym tej książki nie napisał. Jego znajomość przedmiotu, poczucie humoru i wreszcie kompetencja za­wodowego literata niezmiernie pomogły mi w pisaniu i porządkowaniu notatek; i jeśli ta książka odniesie jakiś sukces — będzie to w ogromnej mierze jego zasługa.

R.B.

 

 

Wnętrze Metropolitan Opera House, jego wielką, rozja­rzoną widownię, zobaczyłem po raz pierwszy w styczniu 1939; rzecz jasna, nie miałem wtedy najlżejszego nawet przeczucia, że to miejsce stanie się kiedyś ogniskiem me­go życia. Byłem wtedy naczelnym dyrektorem letniego festiwalu operowego w Glyndebourne w Anglii, a do No­wego Jorku przyjechałem wraz z Carlem Ebertem, kie­rownikiem artystycznym festiwalu, by przedyskutować propozycję zaprezentowania naszych spektakli w ramach nowojorskiej wystawy światowej. Naturalnie wybraliśmy się z Ebertem do opery. Musiał to być poniedziałek, bo pamiętam, że publiczność była szczególnie elegancka: wie­lu mężczyzn z białymi muszkami. Jeszcze wyraźniej pa­miętam wygląd Lauritza Melchiora w roli Tannhàusera; poruszał się z wdziękiem kanapy obitej czerwonym plu­szem (choć trzeba przyznać, źe śpiewał doskonale). Na­stępnego wieczora znów poszliśmy do opery, na Fidelia, i omal nie spadłem z krzesła, gdy w miejscach, w któ­rych Beethoven pozostawił dialog bez muzyki, usłyszałem śpiewne recytatywy. Napisał je, jak się później dowie­działem, Artur Bodanzky, dyrygent owego wieczoru, ma­jąc nadzieję ulepszyć Beethovena. Wtedy dopiero zrozu­miałem, że jestem w innym kraju.

Konsultantem artystycznym wystawy światowej był Olin Downes, naówczas — a także wiele lat później, kie­dy kierowałem już Operą Metropolitan — naczelny kry­tyk muzyczny „New York Timesa”. I chociaż sądzę, że zawsze szanowaliśmy się wzajemnie, to muszę stwierdzić, że w 1939 rozumieliśmy się znacznie lepiej. Mimo to, z powodów, których już nie pamiętam albo których nigdy nie poznałem — przypuszczalnie w związku z wybuchem wojny spektakle z Glyndebourne nie trafiły w końcu na wystawę.

Po dziesięciu latach, w marcu 1949, ponownie przyje­chałem do Nowego Jorku, tym razem samotnie, ale w bar­dzo podobnej misji. Ubóstwo wycieńczonej wojną Wielkiej

Brytanii wciąż nie pozwalało reaktywować teatru w Glyn- debourne. Prawdę mówiąc, przedsiębiorstwo w Glynde- bourne utrzymywało się przy życiu jedynie dzięki Festi­walowi Edynburskiemu, który powstał z mojej inspiracji właśnie w tym celu; byłem w tym czasie dyrektorem arty­stycznym w Edynburgu i naczelnym dyrektorem w Glyn- debourne. Wtedy to pewien dziennikarz amerykański za­sugerował właścicielowi Glyndebourne, że ponowne otwarcie jego uroczego teatru można by sfinansować co­rocznymi występami zespołu gdzieś w Ameryce, z progra­mem operowym przygotowanym na scenę angielską. Dzien­nikarz ów powiedział, że jest prezesem fundacji artystycz­nej, która mcTgłaby opłacić taką coroczną wizytę zespołu Glyndebourne w Princeton (New Jersey). Sprawy zaszły tak daleko, że w prasie poczęły się ukazywać informacje, iż teatr Glyndebourne wystąpi z programem operowym w Princeton pod koniec 1949 roku.

Nie wierzyłem ani jednemu słowu z tych pogłosek, zwłaszcza po tym, jak dowiedziałem się, że moją podróż morską do Stanów sfinansuje Glyndebourne, a nie Ame­rykanie; ci ostatni wzięli na siebie jedynie koszty mojego pobytu w Nowym Jorku. Wkrótce dowiedziałem się też, że owa fundacja jest nawet mniej poważna i uboższa, niż te­go oczekiwałem. Wynajęli dla mnie pokój w „Bryan’s Hotel”, sfatygowanym budynku teatralnym poza Broad- wayem, na północ od Times Square. Zwyczajem europej­skim wystawiłem wieczorem buty na, korytarz, aby je wyczyszczono, ale rano ich nie było. Długo dopytywałem się, zanim wreszcie zrozumiałem, że buty skradziono. Na zebraniu zarządu fundacji, zwołanym z okazji mojego przyjazdu, poproszono mnie, abym wyłożył filozofię Glyn­debourne. „Nie jestem tu po to — odparłem — aby mó­wić o filozofii Glyndebourne, ale po to, by stwierdzić, jaki jest stan waszego konta bankowego.” Nie dowiedzia­łem się tego nigdy, toteż bez żadnych formalnych dekla­racji zrezygnowaliśmy z „planów” odwiedzenia Princeton tej jesieni.

Naczelnym dyrektorem Metropolitan Opera był wtedy Edward Johnson, uroczy Kanadyjczyk, niegdyś wybitny tenor. Johnson odwiedził był kiedyś Glyndebourne, uzna­łem więc, że skoro już jestem w Nowym Jorku, wypada złożyć mu rewizytą. W trakcie rozmowy w jego biurze —

w niewielkim, mieszczącym się w narożnej suterenie bu­dynku, operowego, pokoiku, który na wiele lat miał się stać moim gabinetem — Johnson spytał nagle: „Czy nie chciałby pan zostać moim następcą?” Tego wieczoru by­łem w operze w loży Johnsona, gdzie spotkałem między innymi George’a A. Sloana, prezesa zarządu Metropolitan, człowieka o wytwornych, choć nieco sztywnych manierach, z silnym południowym akcentem; to on zapewnił Operze środki pozwalające przetrwać najcięższe lata Wielkiego Krachu — i nadal żywo zajmował się jej sytuacją finan­sową.

Moja wizyta zbiegła się (wtedy nic jeszcze nie mogłem na ten temat wiedzieć) z kryzysem personalnym w Operze. Pogłoski o odejściu Johnsona na emeryturę pojawiały się już kilkakrotnie, ale tym razem potwierdził je on sam; różne frakcje w zespole i w zarządzie wysunęły kilku kan­dydatów na jego miejsce. (Jak mi potem mówiono, zwolen­nicy Lawrence’a Tibbetta zorganizowali nawet prawdziwy „sztab wyborczy”, z biurkiem i telefonem.) Przypuszczam, że moją główną zaletą w oczach Johnsona i Sloana było to, że nie miałem absolutnie żadnych powiązań z którą­kolwiek z tych frakcji. Istotnie, z wyjątkiem Fritza Stie- dry’ego'i Maxa Rudolfa, dyrygentów, z którymi współ­pracowałem w Niemczech wiele lat przedtem, nikt w Me­tropolitan Opera nie znał mnie dobrze.

Następnego dnia Sloan zaaranżował moje spotkanie z Charlesem M. Spoffordem, prezesem rady nadzorczej Opery, w jego biurze na Wall Street. Ten budzący zaufa­nie człowiek, którego polubiłem od pierwszego wejrzenia, oświadczył zrazu, że spotyka się ’ ze mną, „bo pan John­son wspominał o panu”, ale w dalszej. rozmowie zdradził, że sporo wie o Glyndebourne i Edynburgu. Wreszcie za­pytał, czego oczekuję od rady nadzorczej jako ewentual­ny dyrektor Metropolitan Opera.

Mój kontrakt z Glyndebourne właśnie wygasał, ale umowa z Edynburgiem opiewała jeszcze na rok lub dwa, toteż odparłem zakładając, że zdołam się wycofać z Glyn­debourne i Edynburga: pierwsza rzecz, jakiej oczekiwał­bym od Metropolitan, to kontrakt trzyletni. Prawdopodob­nie mogłem był pozostać w Glyndebourne na zawsze, tak samo w Edynburgu, i nie chciałem rezygnować z tej bez­piecznej sytuacji dla pracy, która mogła potrwać zaledwie

jeden sezon. Następnie, powiedziałem, chciałbym mieć peł­ną swobodę decyzji we wszystkich sprawach związanych z teatrem, w ramach budżetu ustalonego przez radę nad­zorczą: jeśli mniej wydam na śpiewaków, będę mógł wy­dać więcej na nowe przedstawienia, i tak dalej. Chcę mieć wolną rękę w przyjmowaniu i zwalnianiu personelu oraz całkowitą władzę w sprawach artystycznych.

Spofforda zainteresowało to może właśnie dlatego, że żądałem tak wiele, i skierował mnie do generała Da vida Sarnoffa, prezesa rady nadzorczej RCA, działającego wów­czas także w zarządzie Metropolitan. Pamiętam, jak po­szedłem do ogromnego biura w Rockefeller Center i jak zaszokowało mnie najpierw całkowicie puste, pięknie wy­polerowane biurko, potem zaś czarny chłopak, który Wbiegł kłusem, by na klęczkach czyścić generałowi buty. Dla mnie była to zupełna nowość. Podejrzewałem wtedy, że ów czarny boy ma przekłute bębenki w uszach, aby nie mógł słyszeć sekretów wielkiego biznesu. Ale i ja nie pamiętam już dziś, o czym rozmawiałem z generałem Sar- noffem.

Gdy wracałem do Londynu, moje kontakty z Metropo­litan ustawione były na zasadzie: „nie dzwoń do nas, cze­kaj na nasz telefon", i nie wydawało mi się prawdopodob­ne, aby cokolwiek z moich rozmów wynikło. Mimo to opowiedziałem żonie o tym, co mi proponowano. Mieliśmy już za sobą tyle wędrówek, że wzbudziło to jej niepokój; pomysł wyjazdu do Nowego Jorku wydał jej się niezno­śny. Kiedy jednak w jakiś miesiąc później przyszło zapro­szenie od Spofforda, sama nakłoniła mnie, bym pojechał.

Tym razem poleciałem samolotem PanAm na koszt Me­tropolitan, a ulokowano mnie w hotelu „Pierre”, w wiel­kim luksusie, jakiego nie . zaznałem nigdy dotąd. Członko­wie zarządu dosłownie mnie nie odstępowali. Poznałem wielu z nich, między innymi panią Belmont, wielką damę z nowojorskiej socjety, niegdyś, na przełomie wieków, czo­łową aktorkę Broadwayu. Natychmiast po spotkaniu ze mną pani Belmont odleciała do Londynu, aby zasięgnąć opinii na mój temat wśród swoich tamtejszych przyjaciół. Szczęśliwie dla mnie jedną z jej przyjaciółek okazała się Lady Violet Bonham-Carter, ta sama, która zaraz po woj­nie proponowała mi stanowisko dyrektora w Sadler’s Wells w Londynie, ’opinie wypadły więc dobrze.

Weekend spędziłem w wytwornym domku wiejskim George’a Sloana, gdzie spotkałem innych członków zarzą­du, między innymi Lukrecję Bori, byłą sopranistkę świa­towej sławy, a wtedy jedyną śpiewaczkę w zarządzie. To także był dla mnie test — może test dobrych manier — bo już w poniedziałek Spofford zaczął ze mną szczegółowe rozmowy na temat warunków kontraktu. Zaproponować mi pensję 30.000 dolarów, czyli więcej, niż zarabiałem W Anglii na obu posadach łącznie (i znacznie więcej, niż realna wartość tej sumy dzisiaj). Później, gdy okazało się, że amerykańskie przepisy imigracyjne nie pozwalają na zawarcie ze mną umowy od razu na trzy lata, zarząd Me­tropolitan, tytułem* rekompensaty za niedotrzymanie mo­ich warunków, podwyższył mi pierwszą pensję do 35 000. Pracę miałem podjąć nie Wcześniej niż w czerwcu 1950, ale już sezon 1949—50 miałem spędzić w Nowym Jorku, poznając Metropolitan oraz zatrudniając (i zwalniając) lu­dzi i przygotowując plany programowe na sezon 1950— -^1951, w którym będę szefem. W owych czasach — ina­czej niż dzisiaj — można było angażować śpiewaków i dy­rygentów na dwunasto- lub choćby dziewięciomiesięczne uiriowy.

Pośród tych, którzy dowiedzieli się o mojej obecności w Nowym Jorku, była też skrzypaczka Erica Morini, dla której organizowałem koncerty w latach dwudziestych, gdy byłem jeszcze ińłodym impresariem w Wiedniu. Zaprosiła mnie na spotkanie towarzyskie, gdzie jednym z gości był Bruno Walter; znałem go już z Wiednia i z Niemiec, organizowałem także pierwszy występ Waltera z nową, powojenną orkiestrą Filharmoników Wiedeńskich, który był wielkim wydarzeniem pierwszego festiwalu w Edyn­burgu. Tego wieczora, korzystając z chwilowego sam na sam, powiedziałem Walterowi: „Panie profesorze, dziś rano zaproponowano mi stanowisko dyrektora Metropolitan Opera.” Liczyłem na to, że w dalszej rozmowie wyciągnę z niego choćby mglistą obietnicę powrotu do teatru, w któ­rym ńię dyrygował już od 1946. Walter jednak przerwał mi gwałtownie: „Drogi panie, niech pan się w to lepiej nie wdaje!” po czym zaczął obszernie dowodzić, dla­czego w Metropolitan nie można żadnym sposobem robić dobrej roboty.

Mimo tych ostrzeżeń nadal załatwiałem niezbędne for­

li

malności. Spotkałem się z całym zarządem; zapytano mnie, czego mam zamiar dokonać w Metropolitan jako dyrektor : naczelny, na co odpowiedziałem, że nie mam najmniej-" szego pojęcia; i była to prawda, ponieważ nic jeszcze nie wiedziałem o zespole i jego możliwościach. Potem po­trzebna była. moja fotografia do notatki prasowej obwie­szczającej zatrudnienie nowego dyrektora; poszedłem więc do fotografa, gdzie zamówiono mi wizytę pod jakimś przy­branym nazwiskiem. Zapomniałem o tym i nawet nie drgnąłem, gdy to nazwisko zostało wywołane. W końcu jednak miałem zdjęcie.

W drodze do. fotografa spotkałem jednego z niewielu znanych mi w Nowym Jorku ludzi, z którym widziałem się w czasie poprzedniej podróży i który wiedział, że po­mysł przeniesienia programu Glyndebourne do Princeton upadł. Zawołał ze zdumieniem: „Rtidi! Ty znowu tutaj?” Odpowiedziałem: „Zapomniałem zabrać moją piżamę.” Ponieważ musiałem być w Anglii, aby kontynuować przygotowania do sezonu 1949 w Glyndebourne i Edyn­burgu, ta decydująca dla mnie wyprawa do Nowego Jor­ku trwała tylko sześć dni. Gdy odjeżdżałem, uzgodniliśmy, że Spofford będzie próbował nakłonić Edynburg do wcze­śniejszego zwolnienia mnie z kontraktu. Dwa tygodnie później dostałem od niego depeszę z wiadomością, że Edynburg się zgadza, a więc można ogłosić moją nomi­nację. I ogłoszono: 2 czerwca 1949.

Do tego momentu był to sekret, zapewne chroniony najściślej od czasów bomby atomowej. Jeszcze kilka tygod­ni wcześniej, podczas gościnnych występów zespołu Me­tropolitan w Atlancie, Johnson powiedział reporterowi: „Mam wielu potencjalnych następców — John Brownlee, Lauritz Melchior, Jan Peerce, Charlie Kullman...” I wy­drukowano to, w tonie najzupełniej poważnym, w ca­łym kraju. Kiedy ujawniono moje nazwisko, ówczesna re­daktorka muzyczna „Newsweeka”, Emily Coleman, prze­bywała w Wiedniu. Aby zawiadomić ją o nowinie, za­nim zrobi to miejscowa prasa, Margaret Carson (rzecznik prasowy Metropolitan Opera) wysłała do niej depeszę na­stępującą: NOWY DYREKTOR NACZELNY RUDOLF BING. Panna Coleman zrozumiała z tego, że dyrektorem został dyrygent Max Rudolf, a słowo „BING” jest tele­graficznym odpowiednikiem wykrzyknika.

W Anglii udzieliłem wywiadu reporterowi „New York Timesa”, .po czym w gazecie ukazała się następująca, rze­komo moja wypowiedź: „Od piętnastu lat wiedziałem, że kiedyś osiągnę ten cel. Nie wiedziałem dokładnie jak, ale wciąż miałem go przed oczyma.” Zważywszy na całkiem przypadkowe okoliczności, w jakich dowiedziałem się

o              możliwości podjęcia tej pracy, wypowiedź taka byłaby absurdalna; w istocie nigdy niczego podobnego nie powie­działem. Ale nie sprostowałem tego, bo w połowie była to jednak prawda. Całe moje życie do roku 1949 mogło być odtąd traktowane jako przygotowanie do pracy na­czelnego dyrektora Metropolitan Opera.

Moja rodzina nie była bardziej muzykalna niż wiele in­nych zamożnych rodzin wiedeńskich na przełomie wie­ków. Ernst Bing, mój ojciec, był prezesem Austro-Wę- gierskiego Trustu Stali i Żelaza; matka, Stefania, śpie-; wała pięknie, choć po amatorsku, i kultywowała zamiło­wania artystyczne. Mieliśmy swoją lożę w operze, ale gdy zacząłem tam chodzić zresztą niezbyt często — wo­lałem kupować sobie oddzielny bilet na czwartym balko­nie. Od czasu do czasu wszyscy chodziliśmy na koncerty, a parę razy do roku wieczory muzyki kameralnej odby­wały się w naszym domu. Jedno z moich najwcześniej­szych wspomnień muzycznych dotyczy takiego właśnie wie­czoru, kiedy to kwartet Kothschilda grał bardzo nowo­czesny utwór Egona Wellesza. Nasze krzesła były dla mu­zyków nieco za niskie, użyli więc grubych tomów z mu­zyką kameralną Schuberta, aby podwyższyć siedzenia. Po­myślałem wtedy, że wolałbym, aby siedzieli na Welleszu, a grali Schuberta.

Byłem najmłodszy z czworga dzieci; najstarsza była sio­stra Ilka, potem Robert i Ernst (obaj zostali później ludź­mi interesu). W naszych rozdzieranych kataklizmami cza­sach byliśmy szczęśliwą rodziną. Choć przedsiębiorstwo ojca rozpadło się wraz z monarchią, moi rodzice nigdy nie mogli być uważani za biednych. Oboje dożyli pogo­dnej starości; w 1930 wycofali się z interesów i zamieszka­li w Nicei, a w czasie wojny byli wraz ze mną w Anglii, gdzie bardzo przydały się doświadczenia z dzieciństwa: ro­dzice zawsze przyjmowali do dzieci angielskie guwernant­ki, i od nich nauczyliśmy się języka.

Jako chłopiec miałem ponure usposobienie — w gruncie rzeczy wciąż jeszcze jestem melancholikiem, często chcę być tam, gdzie mnie nie ma, z powodów, których wyja­śnić nie potrafię i które zapewne wyjaśnić się nie dadzą. Nienawidziłem szkoły i źle się uczyłem. O ile pamiętam, nie znosiłem żadnej dyscypliny — z tej zasady później

zrezygnowałem. Myślę, że po prostu bałem się szkoły, atmosfery szkolnej.

Moim ulubionym sportem był tenis; osiągnąłem nawet niezłą klasę, zwyciężając w kilku turniejach mojej grupy wieku; ale w Wiedniu lat 1910-tych sezon tenisowy trwał tylko osiem tygodni w roku, a jakoś nie bawiła mnie — jak innych chłopców — gra w piłkę nożną. Nasza rodzina spędzała letnie wakacje w Dolomitach (niedaleko miejsca, gdzie obecnie jeżdżę na lato); wiele czasu poświęcałem na samotne wędrówki po tamtejszych lasach. Kiedyś, jeszcze jako bardzo mały chłopiec, spotkałem Gustava Mahlera; szedł na przełaj przez las, podśpiewując, i wyglądał trochę na szaleńca; uciekłem w popłochu.

Sam już nie wiem, jak odkryłem w sobie — a może odkryła to we mnie matka \^§ temperament artystyczny. Początkowo myśleliśmy o rysunku i malarstwie. Po lek­cjach w szkole chodziłem do pracowni, i był już taki mo­ment, że wydawało się, iż mam prawdziwy talent; ale nie był to talent zbyt oryginalny i coraz bardziej mnie to męczyło. Gdy zatem po mutacji mój głos przekształcił się- w niezbyt wielki, ale przyjemnie brzmiący liryczny ba- rytonj oboje z matką uznaliśmy, że zasługuje on na do­skonalenie pod opieką fachowca. Miałem doskonałą pa­mięć, a przy tym dobre wyczucie pieśni: Schuberta, Schu­manna, Brahmsa, Wolfa. Wciąż jeszcze myślę, że gdybym był kontynuował tę dziedzinę, mógłbym zostać wartościo­wym wykonawcą pieśni.

Moim pierwszym nauczycielem był Franz Steiner, czoło­wy w tamtym okresie wiedeński odtwórca pieśni, który często bywał W naszym domu. Akceptował mnie jako ucz­nia nie tyle ze względu na mój głos, co ze względu na uczucie, z jakim śpiewałem. Sam bardzo sentymentalny, Steiner |>ył chyba najgorszym nauczycielem, na jakiego mógł trafić szesnastoletni chłopak. Na szczęście wkrótce przeszedłem pod opiekę Helge Lindberga, wielkiego fiń...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin