Henryk Gaworski - Jelenie jedzą klejnoty.pdf

(841 KB) Pobierz
Henryk Gaworski
Jelenie jedzą klejnoty
ISKRY WARSZAWA 1978
Redaktor
ANNA KOWALIK
Redaktor techniczny
ANNA ŻOŁĄDKIEWICZ
Korektor
JOLANTA SPODAR
© Copyright by Hehryk Gaworski,
Warszawa 1978.
Printed In Poland
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”,
Warszawa 1978 r.
Wydanie I.
Nakład 100000 + 300 egz.
Ark, wyd. 8,7. Ark, druk. 13.
Papier druk, mat, ki. VII 60 g, rola 93 cm.
Druk ukończono we wrześniu 1978 r.
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”
Zam, nr 1720/78 F-4
Cena zł28-
Rozdział 1
Granica była jeszcze daleko, ale celnicy już przystąpili do
pracy. Przeglądali przedział po przedziale, zadając stereoty-
powe pytania na temat przewożonych dewiz, kosztowności,
alkoholu i innych dóbr materialnych podlegających przy wy-
wozie ocleniu. Tu i tam kazali sobie otworzyć jakąś walizkę,
tu i tam zwracali uwagę na niewłaściwe wypełnienie deklara-
cji, które pasażerowie gorliwie uzupełniali. Ludzie w zielo-
nych mundurach przystawiali pieczątki, podróżni otwierali i
zamykali walizki, koła wagonów miarowo stukotały po szy-
nach.
Witold Manicki, który w urzędzie ceł pracował kilka lat, a
na trasie wiedeńskiej zaledwie od kilku tygodni, stanął w
drzwiach ostatniego przedziału.
- Dzień dobry państwu. Kontrola celna. Zechcą państwo
usiąść na swoich miejscach.
Szybkim, ale uważnym spojrzeniem obrzucił szóstkę pasa-
żerów, potem przeniósł wzrok na bagaże. Pasażerowie
5
podawali przygotowane zawczasu papiery. Celnik wskazał
ręką na pękatą walizkę ledwie mieszczącą się na półce.
-
Czyj to bagaż?
Sześć par niespokojnych oczu spojrzało do góry.
Manicki znał dobrze nastrój ludzi przekraczających grani-
cę, ich podekscytowanie, jakby mieli coś na sumieniu. Na
początku wprowadzało go to w błąd, wychodził bowiem z
przekonania, że nie mający nic do ukrycia, nie zachowywaliby
się w ten sposób. Sprawdzał więc skrupulatnie wszystkie
paczki, walizki i pakunki, nie pomijając nawet damskich tore-
bek i był bardzo zdziwiony, gdy wszystko okazywało się w
porządku. Dopiero doświadczenie nauczyło go, że spokój,
przynajmniej pozorny, zachowują przeważnie przestępcy,
uczciwi zaś podróżni na ogół nie mają pewności, czy wszystko
z ich strony jest zgodne z przepisami.
Mała, zasuszona kobiecina podniosła się od okna.
-
A to moje, panie, moje - powiedziała drżącym głosem.
- Do córki jadę, do Salzburga, co jest od wojny za Austryja-
kiem. Wiozę trochę rzeczy z Polski, no bo jakże tak jechać z
pustymi rękami. Jeszcze by Austryjaki pomyśleli, że polska
dziadówka po prośbie do nich przyjechała, a ja, panie, nigdy
dziadówka nie byłam i nie będę. Swój honor mam i nie chcę
być na łasce u obcych. Bo chociaż to zięć, ale zawsze obcy.
Austryjak.
-
Co pani wiezie? - zapytał Manicki oficjalnie, choć ar-
gumentacja kobieciny wydała mu się całkiem dorzeczna i
sympatyczna.
-
Nic takiego, panie, nie wiozę. Parę lnianych szmatek,
trochę naszych słodyczy, podarki dla wnuków.
-
Wódki pani nie ma?
-
Jest i wódka, a jakże. Ale nawet nie powiem ile, bo to
mąż z synem pakowali. W deklaracji musi być wyszczegól-
nione, syn wszystko wypisał, bo to, panie, akuratny człowiek.
6
-
Dobrze, dziękuję. - Celnik oddał kobiecie podstemplo-
waną deklarację.
-
To co, panie, otworzyć?
-
Dziękuję, nie trzeba. Wierzę pani na słowo. - Manicki
zwrócił się do pozostałych podróżnych. - Czy nikt z państwa
nie zgłasza żadnej dodatkowej rzeczy do oclenia?
-
Ja mam tylko to, co w deklaracji - powiedział spocony
grubas, siedzący obok kobieciny pod oknem.
-
Ja też - uśmiechnął się chłopak w kraciastej koszuli,
wyglądający na studenta.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin