Fiorato Marina - Migdałowa madonna.pdf

(827 KB) Pobierz
MARINA FIORATO
MIGDAŁOWA
MADONNA
Mojemu ojcu Adelinowi
renesansowemu człowiekowi
Fiorato
-
prawdziwie
ROZDZIAŁ 1
Ostatnia bitwa
Nie musicie wiedzieć, jak się nazywam, to już nie ma
znaczenia, gdyż właśnie umieram.
Ale powiem wam, jak się nazywa ona - Simonetta di
Saronno. Te słowa zawsze brzmiały dla mnie jak cudowna
muzyczna czy poetycka fraza. Dźwięczne sylaby kroczące w
kadencji równie doskonałej jak jej oblicze.
Winien też jestem podać wam datę swojej śmierci. Jest
dzisiaj dwudziesty czwarty lutego roku Pańskiego 1525, a ja
leżę na plecach na polu pod Pawią, w Lombardii.
Już nie mogę poruszać głową, ale moje oczy jeszcze
widzą. Płatki śniegu spadają na gorące powieki i natychmiast
topnieją, spływając mi po rzęsach jak łzy. Przez sypiący śnieg
i obłoki pary wokół sylwetek rozgrzanych w boju żołnierzy
widzę Gregoria - najznakomitszego z giermków! On wciąż
walczy. Gdy zwraca twarz w moją stronę, dostrzegam
przerażenie w jego oczach - zaiste żałosny muszę
przedstawiać widok. Z jego ust odczytuję, że wykrzykuje
moje imię, ale tego nie słyszę. Czuję tylko dudnienie krwi w
uszach i chociaż bitwa wre wokół mnie, nie docierają do mnie
jej odgłosy, nawet te niemilknące na chwilę i zlewające się w
jeden grzmot wystrzałów z nowej złowrogiej broni, która mnie
dosięgła, rażąc śmiertelnie i ogłuszając. Atakowany przez
przeciwnika Gregorio nie może sobie pozwolić na litowanie
się nade mną, chociaż mnie bardzo kocha. Tnie mieczem z
lewa na prawo i choć robi to z większym wigorem niż
precyzją, wciąż trzyma się na nogach, a ja, jego pan,
poległem. Modlę się, żeby chociaż on mógł powitać świt i
powiedzieć pani mego serca, że walczyłem dzielnie. Na
kaftanie Gregoria, poszarpanym i zakrwawionym, widnieje
mój herb. Patrzę na tarczę w kolorach niebieskim i srebrnym -
trzy srebrne owale na błękitnym tle. Te owale to migdały.
Wzrusza mnie myśl, że moi przodkowie umieścili je w godle
naszego rodu, gdy wpisywali się do roli herbowej. Niech będą
one ostatnim obrazem, jaki widzę. Liczę: jeden, dwa, trzy, i
zamykam oczy na zawsze.
Lecz jeszcze myślę i czuję. Nie uważajcie mnie za
martwego. Wyciągam prawą rękę, chcąc namacać miecz,
dziedziczony po ojcu. Wciąż leży obok. Chwytam za rękojeść,
pamiętającą i liczne bitwy, i moją dłoń. Czy mogłem
przewidzieć, że okaże się równie bezużyteczny jak ptasie
piórko? Wszystko się zmieniło. To jest ostatnia bitwa. Ginie z
nią, podobnie jak ja sam, tradycja walki rycerskiej. Lecz ja
wciąż uważam, że żołnierz powinien umierać z mieczem w
ręku.
Jestem gotowy. Ale moja wyobraźnia jeszcze pracuje i
wywołuje obraz innej, drogiej mi ręki. Jej dłonie są niemal tak
piękne jak jej twarz. Długie i białe, cudowne, lecz i osobliwe,
ponieważ trzy środkowe palce mają dokładnie tę samą
długość. Pamiętam kojący dotyk tych dłoni, czuję go i teraz.
Dwanaście miesięcy temu, gdy chorowałem na zimnicę,
chłodziła nimi moje czoło. Całowała też moje skronie, a jej
wargi na mej płonącej skórze były tak lodowate, jak teraz
pocałunki śniegowe. Otwieram usta, łapiąc delikatne płatki, by
w ostatnim momencie życia poczuć ich świeżość. I
przypominam sobie, że wtedy ona przekroiła cytrynę na pół i
wyciskała sok prosto w moje usta, żeby przynieść mi ulgę.
Kwaśny smak łagodziła słodycz jej miłości i opieki. Tamten
smak powrócił dzisiaj rano, gdy całowałem ostrze miecza
przed poprowadzeniem mojej drużyny do boju. I znowu go
czuję. Lecz dobrze wiem, że to nie jest sok z cytryny. To
krew. Napływa do moich ust. Konam. Wypowiem po raz
ostatni jej imię.
Simonetta di Saronno.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin