Ręka_mistrza.doc

(3272 KB) Pobierz
STEPHEN KING

 

 

STEPHEN KINg

RĘKA MISTRZA

( DUMA KEY )

 

 

 

 

Przełożył Michał Juszkiewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Barbary Ann i Jimmiego


 

 

 

 

 

 

 

Fragmenty „Burzy”, „Kupca weneckiego” Williama Shakespeare'a, „Ody o urnie greckiej” Johna Keatsa, wiersza „Pstre piękno” Gerarda Manleya Hopkinsa oraz wiersza „Podoba mi się w Agonii” Emily Dickinson w przekładzie Stanisława Barańczaka

Fragment wiersza „Mors i Cieśla” Lewisa Carrolla w przekładzie Roberta Stillera

Fragment wiersza „Miłość nas wzywa do spraw tego świata” Richar­da Wilbura w przekładzie Ludmiły Marjańskiej


 

 

 

 

 

Pamięć (...) jest pogłoską na prywatny użytek.

George Santayana

 

 

 

Rozkosz i miłość - życie to więcej.

Szukam skarbu, po to jestem.

Zapłać, żeby wejść do gry.

Wszyscy płacą, płać i ty.

Szukasz skarbu, po to jesteś.

Shark Puppy

JAK POWSTAJE OBRAZ (I)

Zacznij od pustej płaszczyzny. Nie musi to być papier ani płótno, ale jeśli chodzi o kolor, to moim zdaniem powinien być biały. Mówimy „bia­ły", bo trzeba go jakoś nazwać, ale jego prawdziwe imię brzmi: nicość. Czerń to brak światła, biel natomiast - to brak wspomnień, barwa pustej pamięci.

Co sprawia, że zatrzymujemy wspomnienia? To pytanie zadawałem so­bie nieraz po powrocie z wyspy zwanej Dumą; często rozmyślałem o tym nad ranem, z oczami pełnymi czarnego braku światła, wspominając nie­obecnych przyjaciół. Czasami o tej porze nachodzą mnie też inne reflek­sje. Myślę o horyzoncie. Bo horyzont trzeba nakreślić. Trzeba pozosta­wić ślad na bieli. Nic prostszego, ktoś mógłby powiedzieć, ale każdy czyn, który stwarza świat na nowo, zasługuje na miano bohaterstwa. Ja w każ­dym razie w to wierzę, bo się o tym przekonałem.

Wyobraź sobie dziewczynkę, całkiem malutką. Niedługo minie dzie­więćdziesiąt lat od dnia, kiedy ta dziewczynka wypadła z dwukółki, ude­rzyła głową o kamień i straciła pamięć. Zapomniała nie tylko, jak się na­zywa, ale wszystko, wszystko, co wiedziała! Trwało to jakiś czas, aż wreszcie opamiętała się na tyle, żeby wziąć w palce ołówek i przekreślić białą płaszczyznę tą pierwszą niepewną linią. Był to, rzecz jasna, hory­zont. Ale także szczelina, przez którą przelała się ciemność.

Wyobraź sobie jednak tę małą dłoń, która unosi ołówek... Zamiera z wahaniem... A potem przekreśla biel, pozostawia ślad. Wyobraź sobie, jakiej potrzeba odwagi, aby stworzyć świat na nowo, rysując jego wizeru­nek. Zawsze będę kochał tę dziewczynkę, pomimo ceny, którą zapłaciłem za znajomość z nią. Muszę ją kochać. Nie mam wyboru.

Obrazy to magia. Sam o tym wiesz.

1
MOJE POPRZEDNIE ŻYCIE

I

Nazywam się Edgar Freemantle. W Minnesocie, w moim poprzed­nim życiu, to nazwisko znaczyło naprawdę wiele w branży budowlanej. „Moje poprzednie życie” to tekst, który podłapałem od Wiremana. O Wiremanie też wam opowiem, ale najpierw skończę o Minnesocie.

To trzeba powiedzieć: byłem tam wzorcowym okazem amerykań­skiego dziecka szczęścia. Zaczynałem w firmie budowlanej. Piąłem się w górę, dopóki to było możliwe, a kiedy skończyła się drabina awansu, odszedłem, żeby założyć własny biznes. Szef, kiedy mu o tym powie­działem, wyśmiał mnie, przepowiadając, że zbankrutuję w ciągu roku. Zdaje się, że większość szefów mówi to samo młodym wilkom, które postanawiają odejść na swoje.

Ale mnie wszystko szło jak po maśle. Boom budowlany w Minneapolis - St. Paul nakręcił wymarzoną koniunkturę dla Freemantle Com­pany. Kiedy biznes szedł gorzej, nie wychylałem się i nie próbowałem szarżować. Kierowałem się intuicją i zazwyczaj dobrze na tym wycho­dziłem. Zanim stuknęła mi pięćdziesiątka, nasz wspólny majątek - to znaczy mój i Pam - był wart czterdzieści milionów dolarów. Mimo to nie szastaliśmy pieniędzmi. Mieliśmy dwie córki; w momencie, gdy nasz osobisty złoty wiek dobiegł nagłego końca, Ilse studiowała na Brown University, a Melinda była we Francji, gdzie pracowała jako nauczy­cielka w ramach programu wymiany. Zamierzaliśmy z żoną wybrać się do niej, ale wtedy właśnie wszystko wzięło w łeb.

Miałem wypadek na budowie. Sytuacja była w sumie zupełnie pro­sta: żadna furgonetka, niech to będzie nawet wypasiony na maksa dodge ram, nie ma szans, kiedy próbuje się siłować z dwunastopiętrowym dźwigiem. Z prawej strony głowy miałem tylko stłuczenie, ale po lewej znajdowała się rama drzwi. Wyrżnąłem o nią z taką siłą, że czaszka pę­kła mi w trzech miejscach. A może w pięciu. Moja pamięć funkcjonuje już o wiele sprawniej, ale i tak jeszcze długo poczekam, zanim powró­ci do stanu pierwotnego.

To, co stało się z moją głową, lekarze określili mianem „uszkodze­nia z przeciwwagi”. Tak nazywa się mechanizm zwrotny, który często powoduje o wiele większe obrażenia niż samo uderzenie. Do tego mia­łem połamane żebra i prawe biodro w kawałkach. Straciłem tylko trzy­dzieści procent wzroku w prawym oku (w pogodny dzień jest nawet jeszcze lepiej), ale za to całą prawą rękę.

Nie powinienem był tego przeżyć, ale przeżyłem. Uszkodzenia mó­zgu wywołane obrażeniami z przeciwwagi miały doprowadzić do upo­śledzenia umysłowego i z początku faktycznie tak było, ale potem mi przeszło. Mniej więcej. Kiedy wróciłem do zdrowych zmysłów, nie mia­łem już żony, tylko że już nie mniej więcej, lecz całkiem definitywnie. Nasze małżeństwo trwało dwadzieścia pięć lat, ale, jak to mówią: gów­no chodzi po ludziach. Zresztą wszystko jedno: odeszła, to odeszła. Ko­niec to koniec. Czasem tak jest lepiej.

Kiedy mówię, że byłem upośledzony umysłowo, to znaczy, że przez jakiś czas nie rozpoznawałem nikogo - nawet własnej żony - i nie wie­działem, co się ze mną stało. Nie potrafiłem zrozumieć, skąd się bierze ten potworny ból, który czuję. Teraz już nie pamiętam, jak bardzo cier­piałem; od tamtych wydarzeń minęły cztery lata. Przypominam sobie, że musiałem znosić ten ból i że był on wprost niewyobrażalny, ale to już raczej czysto teoretyczne rozważania. Wtedy to nie była teoria. Wte­dy czułem się jak facet, który trafił do piekła i nie ma zielonego poję­cia za co.

„Najpierw boisz się, że umrzesz, a potem - że przeżyjesz”. Tak ma­wia Wireman, a on wie, co mówi; też był na wakacjach w piekle.

Przez cały czas wszystko mnie bolało. W uszach dzwoniło bez chwili przerwy, jakbym miał we łbie wielki sklep, a w nim na wszystkich pół­kach - zegary bijące północ. Prawe oko miałem rozwalone, więc oglą­dałem sobie świat w kolorze krwi, z tym że nie bardzo wiedziałem, na co właściwie patrzę. Niczego nie umiałem nazwać. Pamiętam, jak kie­dyś przyszła do mnie Pam; leżałem jeszcze w szpitalu. Stała obok mo­jego łóżka, a ja byłem maksymalnie wkurzony, że stoi, kiedy ma na czym usiąść. Przecież zaraz pod ręką stało to coś, na czym się siada.

- Przynieś sobie cherlaka - powiedziałem. - Usiądź na cherlaka.

- O co ci chodzi, Edgar? - Nie zrozumiała.

- Cherlaka, zdechlaka! - wrzasnąłem. - Przynieś sobie, kurwa, to truchło, ty zasrana suko!

Głowa pękała mi z bólu. Pam zaczęła płakać. Przeklinałem ją za to, że tak płacze bez powodu. W końcu to nie ona, tylko ja tkwiłem w tej klatce, to ja widziałem wszystko przez czerwoną mgłę. To nie ona by­ła jak małpa w klatce. I wtedy mnie olśniło.

- Przynieś sobie to chuchro i sadzaj!

Mój skołowany, rozpieprzony mózg nie potrafił znaleźć bardziej od­powiedniego określenia przedmiotu, o który chodziło. A chodziło o krzesło.

Wszystko bez przerwy mnie drażniło. Miałem dwie pielęgniarki w starszym wieku, które przezywałem „Sucha Cipa Jeden” i „Sucha Ci­pa Dwa”; gdyby Dr. Seuss* chciał kiedyś napisać dla odmiany jakąś ob­leśną historyjkę, nie mógłby wymyślić lepszych imion. Wolontariuszkę, która do mnie przychodziła, nazywałem „Obywatelka Śliwka”. Dlacze­go? Nie mam pojęcia, ale w jakiś sposób kojarzyło się to z seksem. Przy­najmniej mnie. Kiedy powróciło mi trochę siły, zabrałem się do bicia ludzi. Dwa razy próbowałem dźgnąć Pam nożem i raz mi się nawet udało. Trafiłem ją w przedramię, a chociaż to był tylko plastikowy nóż stołowy, to i tak trzeba było szyć. Czasami musieli mnie krępować.

Co mi się najlepiej wryło w pamięć z tego okresu mojego poprzed­niego życia? Pewne upalne popołudnie pod koniec miesięcznego poby­tu w bardzo drogim domu dla rekonwalescentów. Bardzo droga klima­tyzacja nie działa, ja leżę przywiązany do własnego łóżka, cały prawy bok, boleśnie zesztywniały, piecze i kłuje, jakby ktoś mnie szturchał po­grzebaczem, prawa ręka, której nie mam, swędzi, palce prawej dłoni, której też nie mam, drżą, na następną dawkę oxycontinu przez jakiś czas nie mogę liczyć (nie wiem, jak długo będę czekał, bo kompletnie stra­ciłem poczucie czasu), a tu nagle z czerwonej mgły wynurza się pielęg­niarka - przyszła popatrzeć na małpę w klatce - i pyta:

- Jest tutaj pańska żona. Chce pan się z nią zobaczyć?

A ja odpowiadam:

- Nigdy w życiu. Chyba że przyniosła gnata, żeby mnie zastrzelić.

Wydaje się, że taki ból nigdy nie ustanie, ale to nieprawda. Kiedy wreszcie przestaje boleć, odsyłają człowieka do domu, gdzie zaczyna­ją się nowe tortury: rehabilitacja. Powoli przestałem widzieć wszystko na czerwono. Pewien psycholog, specjalista od hipnoterapii, pokazał mi parę sprytnych sztuczek, żebym mógł radzić sobie z bólami fantomowymi i swędzeniem amputowanej ręki. Nazywał się Kamen, Reba, jed­na z niewielu rzeczy, które zabrałem ze sobą, porzucając poprzednie życie, aby zamieszkać na wyspie o nazwie Duma Key, była prezentem od niego.

- Ta technika panowania nad gniewem nie jest oficjalnie zalecana przez psychologów - zastrzegł się doktor Kamen, ale podejrzewam, że mógł skłamać, chcąc, żeby ten pomysł bardziej mi się spodobał. Powie­dział, że muszę dać jej imię, którego szczerze nie znoszę, więc chociaż z wyglądu przypominała mi Lucille Bali, czyli pamiętną Lucy Ricardo z serialu „Kocham Lucy”, to nazwałem ją imieniem ciotki, która w dzieciństwie szczypała mnie w palce, kiedy nie chciałem zjeść do koń­ca marchewki z talerza. I co się stało? Raptem dwa dni po tym, jak ją dostałem, zapomniałem, jak się nazywa. Pamięć podsuwała mi same chłopięce imiona, a każde kolejne złościło mnie coraz bardziej: Randall, Russell, Rudolph, River. River, kurna, Phoenix.

To było już po tym, jak wypisali mnie ze szpitala i pozwolili wrócić do domu. Pam przyniosła mi śniadanie. Zauważyłem, że śledzi mnie wzrokiem i czeka, aż wybuchnę; musiałem mieć to wypisane na twa­rzy. Ale chociaż nie mogłem sobie przypomnieć imienia tej rudej lalki, prezentu od psychologa, to nie zapomniałem, jak ma mi ona służyć w sytuacjach takich jak ta.

- Pam - powiedziałem - zostaw mnie na pięć minut. Muszę się opa­nować. Dam sobie radę.

- Na pewno...

- Na pewno. Rusz te cztery litery i idź sobie przypudrować, co tam uważasz. Dam sobie radę.

Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale tak właśnie należało powiedzieć. Zapomniałem imienia tej pieprzonej lalki, ale pamiętałem, że mam mówić „dam sobie radę”. Kiedy wspominam końcówkę swojego poprzedniego życia, ten jeden szczegół nie budzi żadnych wątpliwości: bez przerwy powtarzałem „dam sobie radę”, nawet wiedząc, że nie dam rady, że nie mam żadnych szans, żadnych widoków, że wyżej dupy nie podskoczę.

- Dam sobie radę - powiedziałem i Bóg jeden wie, jaką miałem wte­dy minę, bo Pam wyszła bez słowa, nie zostawiając nawet tacy ze śnia­daniem. Pamiętam grzechot filiżanki postukującej o talerz.

Kiedy zostałem sam, złapałem lalkę, zaglądając w jej kretyńsko bła­watkowe oczka i z całej siły wbijając kciuki w jej kretyńsko miękkie ciałko.

- Jak się nazywasz, ty suko sparciała? - wrzasnąłem na nią. Nie przyszło mi nawet do głowy, że Pam słyszy to wszystko w kuchni, bo włączyła domowy interkom. Siedziała tam razem z pielęgniarką, któ­ra codziennie przychodziła się mną opiekować. Powiem wam, że gdy­by nawet interkom był wtedy zepsuty, nie zrobiłoby to wielkiej różni­cy. Byłoby mnie słychać przez drzwi. Tego dnia warunki głosowe miałem naprawdę niezłe.

Zacząłem trząść tą lalką, aż jej głowa latała w tę i z powrotem, a koafiura à la Lucy Ricardo (z tworzywa sztucznego) rozwiała się dziko. Ogromne bławatkowe oczy, jak z kreskówki, patrzyły na mnie z wyrzu­tem. Prawie słyszałem jej zawodzenie: „Ouuu, ty niedobry!”, jakby to nie była lalka od psychologa, tylko Betty Boop z tych starych animo­wanych filmów, które czasami puszczają w kablówce.

- Jak się nazywasz, suko? Jak się nazywasz, cipo? Jak się nazywasz, ty szmato wypchana gałganami? Mów, jak się nazywasz! Mów, jak masz na imię! Mów, bo wykłuję ci gały, oderżnę nos, a potem wypruję...

I nagle skojarzyłem. Takie odległe asocjacje zdarzają mi się do dziś, chociaż minęły już cztery lata, a trzecie życie Edgara Freemantle'a to­czy się w Meksyku, w stanie San Luis Potosi, w mieście Tamazunchale. Na jedną chwilę wróciłem do swojego pikapa. Z prawej strony do­biegał mnie brzękliwy stukot: na wycieraczce leżało moje stare blaszane pudełko na kanapki, obijając się o metalowy klips podkładki do pisania, która też tam wylądowała (na pewno nie jestem jedynym pracującym milionerem w Stanach, wożącym kanapki w pudełku, ale prawdopodobnie można nas liczyć na dziesiątki). Obok, na siedzeniu, miałem PowerBook, a z radia dobiegał kobiecy głos, jedno słowo wy­śpiewane w iście kaznodziejskim uniesieniu: „Czerwona!”. Jedno sło­wo, nic więcej, ale wystarczyło. To była piosenka o biednej matce, któ­ra posyła swoją ładną córkę na ulicę, żeby została prostytutką. Miała tytuł „Fancy”, a śpiewała ją Reba McEntire.

- Reba - szepnąłem, przytulając laleczkę. - Jesteś Reba. Reba, Reba, Reba. Już nigdy nie zapomnę, jak się nazywasz.

Zapo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin