Feather Jane - Cnota.pdf

(1570 KB) Pobierz
Feather Jane
CNOTA
Prolog
Gęsie pióro, skrzypiąc, sunęło po pergaminie. ywiczne polano zaskwierczało na
kominku. Płomyk kapiącej łojówki rozbłysnął nagle, o ywiony podmuchem wiatru, który
wtargnął do wnętrza przez szparę w nieszczelnej okiennicy.
Siedzący przy stole mę czyzna przerwał na chwilę pisanie. Zanurzył pióro w kałamarzu i
obrzucił wzrokiem słabo oświetlone, nędzne wnętrze. Popękaną boazerię pokrywała gruba
warstwa kurzu. Podłoga lepiła się od brudu. Otulony peleryną mę czyzna skulił się jeszcze
bardziej. Zerknął w stronę kominka; ogień dogasał. Schylił się, więc do koszyka, by dorzucić
następne polano. Nie uczynił tego jednak i znów się wyprostował. Niepotrzebny luksus.
Obejdzie się bez niego przez parę minut. Tak, to ju tylko parę minut.
Wrócił do pisania; w ciszy słychać było tylko skrzypienie gęsiego pióra. Potem sięgnął po
piaseczniczkę i osuszył zapisany pergamin. Nie czytając powtórnie dopiero, co zakończonego
listu, bardzo starannie go zło ył, kapnął obficie woskiem ze
świecy
i zapieczętował swoim
sygnetem. Przez chwilę siedział w milczeniu, wpatrując się w wyraźnie odciśnięty w wosku
monogram
G.D.
Potem dopisał jeszcze kilka słów na wierzchu, nad pieczęcią.
Wstał i oparł list o zmatowiały srebrny
świecznik
na gzymsie kominka. W butelce na stole
pozostała resztka brandy. Wlał ją do kieliszka i wypił jednym haustem. Poczuł miłe palenie
na języku i w gardle. Podły tani alkohol stanowił dla niego pewną pociechę, choć niegdyś
pijał tylko przedniejsze trunki.
Poszedł do drzwi i otworzył je ostro nie. W korytarzu było ciemno i cicho. Dotarł
bezszelestnie na sam koniec, do dwojga drzwi znajdujących się naprzeciw siebie. Były
zamknięte. Delikatnie nacisnął klamkę z prawej strony. Gdy drzwi otworzyły się, stanął w
progu, wpatrując się w ledwie widoczny w mroku zarys łó ka i skulonej pod kołdrą postaci.
Wargi jego poruszały się w bezgłośnym błogosławieństwie. Potem z równą ostro nością
zajrzał do sypialni naprzeciwko.
Wrócił do oświetlonego łojową
świeczką
pokoju, zamknął drzwi i podszedł znowu do
stołu. Otworzył szufladę i wyjął z niej oprawiony w srebro pistolet. Sprawdził magazynek.
Jeden nabój. Wystarczy w zupełności.
Pojedynczy strzał zmącił nocną ciszę. Na pozostawionym na gzymsie kominka liście
widniały słowa:
Do moich najdro szych dzieci. Sebastiana i Judith. Kiedy to przeczytacie,
poznacie wreszcie prawdę.
Rozdział 1
Co ona wyrabia, u diabła?
Marcus Devlin, wielce czcigodny markiz Carrington, machinalnie odstawił pusty kieliszek
na tacę przechodzącego obok lokaja i wziął z niej drugi, pełen szampana. Następnie odsunął
się od
ściany
i wyprostował, by lepiej widzieć, co się dzieje na drugim końcu zatłoczonej sali,
w bezpośrednim sąsiedztwie stołu, przy którym grano w makao. Ta dziewczyna pozwalała
sobie na jakieś szacherki. Czuł to przez skórę!
Stała za krzesłem Charliego, poruszając lekko wachlarzem, który zasłaniał dolną część
twarzy. Pochyliła się właśnie, by szepnąć coś Charliemu do ucha. Głęboki dekolt pozwalał
napawać się widokiem pełnych piersi i cienistego rowka pomiędzy nimi; wystawiono je bez
enady na widok publiczny. Charlie podniósł wzrok i odpowiedział dziewczynie bezradnym,
zachwyconym uśmiechem, tak charakterystycznym dla pierwszej miłości.
Nic dziwnego, e kuzynek stracił kompletnie głowę dla panny Judith Davenport, stwierdził
markiz. Trudno byłoby znaleźć w Brukseli mę czyznę, na którym nie zrobiłaby wra enia. Ta
istota pełna kontrastów, impulsywna, błyskotliwie inteligentna, potrafiła ka dego owinąć
sobie wokół palca. To dra niła, to rozczulała jak bezbronne kociątko; miało się ochotę wziąć
ją na ręce, przytulić, chronić przed burzami ycia…
Romantyczne brednie! Markiz skarcił się surowo za podobne myśli, godne Charliego lub
innego z młodych wojaków, dumnie prezentujących barwy swego pułku w brukselskich
salonach – zwłaszcza teraz, gdy cały
świat
czekał na pierwszy ruch Napoleona. Od kilku
tygodni Carrington obserwował, jak Judith Davenport rozsnuwała swe czarodziejskie sieci.
Był przekonany, e nie jest to zwykła flirciara, lecz przebiegła szelma, prowadząca
przemyślaną grę. Do tej pory jednak nie odgadł, na czym owa gra polega.
Spojrzenie markiza spoczęło na młodym człowieku naprzeciw Charliego. Sebastian
Davenport trzymał bank. Na swój sposób młodzieniec był równie urodziwy jak jego siostra.
Siedział w swobodnej pozie i wydawał się usposobieniem beztroski. Naturalność czy szczyty
aktorskiego kunsztu? Spoglądał właśnie przez stół na Charliego,
śmiał
się i od niechcenia
przekładał trzymane w ręku karty. Wszystkim grającym udzielił się jego pogodny nastrój.
Dobry humor nigdy nie opuszczał Davenportów. Mo e właśnie, dlatego byli tacy popularni?
I nagle markiz przejrzał ich grę.
Judith poruszyła wachlarzem. Leniwie, monotonne ruchy pełne były ukrytej treści.
Niekiedy panna Davenport wachlowała się szybciej, to znów zastygała w bezruchu. Raz czy
drugi zamknęła wachlarz, by zaraz rozło yć go znowu. Rozległ się czyjś
śmiech.
Sebastian
Davenport od niechcenia przesunął grabkami na
środek
stołu szereg rewersów i zwitki
banknotów.
Markiz ruszył przez cały pokój w tamtym kierunku. Kiedy dotarł do grających w makao,
Charlie spojrzał na niego z niewesołym uśmiechem.
– Jakoś mi dziś karta nie idzie, Marcusie.
– W ogóle rzadko jej się to zdarza – odparł Carrington i za ył tabaki. – Uwa aj, ebyś nie
zabrnął w długi!
Mimo uprzejmego tonu Charlie usłyszał w głosie kuzyna ostrze enie. Lekki rumieniec
zabarwił mu policzki. Spuścił znów wzrok na karty. Marcus – jego prawny opiekun – nie
okazywał zrozumienia, gdy karciane długi Charliego przekraczały wysokość jego kwartalnej
pensji.
– Nie chce się pan przyłączyć do gry, milordzie? – rozległ się za plecami markiza
dźwięczny głos Judith Davenport.
Uśmiechała się, a jej złotobrązowe,
świetliste
oczy otoczone były firanką niewiarygodnie
gęstych i długich rzęs. Jednak e dziesięć lat konsekwentnego wymykania się z pułapek
zastawianych przez polujące na bogatego mę a panienki uodporniło markiza na przymilne
spojrzenia pięknych oczu.
– Nie, panno Davenport. Podejrzewam, e i mnie szczęście by dziś nie dopisało. Pozwoli
pani, bym jej towarzyszył przy kolacji? Musiał ju panią straszliwie znudzić widok mego
kuzyna przegrywającego raz za razem.
Skłonił się lekko i nie czekając na odpowiedź, ujął ją pod rękę.
Judith zesztywniała, gdy mocne palce zacisnęły się na jej nagim ramieniu. Twarde
spojrzenie markiza pasowało jak ulał do tego stanowczego uścisku. Przebiegł ją dreszcz
niepokoju.
– Nic podobnego, milordzie. Bardzo lubię obserwować grę.
Spróbowała dyskretnie uwolnić ramię. Palce markiza zacisnęły się jeszcze mocniej.
– Mimo to nalegam, panno Davenport. Kieliszek grzanego wina dobrze pani zrobi.
Miał bardzo ciemne, błyszczące oczy, równie nieustępliwe jak jego słowa i ton głosu. Ich
rozmowa zaczęła ju zwracać uwagę; odmowa Judith budziła zdziwienie. Nie uda jej się
wywinąć gładko i dyskretnie. Zaśmiała się więc lekko.
– Przekonał mnie pan, markizie. Ale wolę szampana od zwykłego wina.
– To yczenie łatwo będzie spełnić.
Skłonił ją, by wsparła się na jego ramieniu, i nakrył dłonią rękawiczkę spoczywającą na
jego czarnym rękawie. Judith poczuła się jak zakuta w kajdanki.
Przeszli przez cały pokój karciany w przytłaczającym milczeniu. Czy by markiz domyślił
się ich sekretu? Zobaczył coś na własne oczy? A mo e to ona zdradziła się w jakiś sposób?
Albo Sebastian – jakimś powiedzonkiem lub miną? Podobne pytania i domysły przebiegły
przez głowę Judith lotem błyskawicy. Marcus Devlin był zbyt doświadczonym i trzeźwo
myślącym człowiekiem, by próbowali go przechytrzyć. Prawie go nie znała. Czuła jednak
instynktownie, e znalazłaby w nim groźnego przeciwnika.
Pokój, w którym podawano kolację, znajdował się za salą balową, ale towarzysz Judith,
zamiast zmierzać w tamtą stronę, skierował się do wielkiego francuskiego okna
wychodzącego na wyło ony kamiennymi płytami taras.
Judith zatrzymał się nagle.
– Mieliśmy podobno iść na kolację?
– Nie, pójdziemy na wieczorny spacer odetchnąć
świe
ym powietrzem – poinformował ją
markiz z uprzejmym uśmiechem.
Pociągnął ją za sobą tak energicznie, e omal nie upadła.
– Nie przepadam za nocnym powietrzem – syknęła przez zacieknięte zęby. – Jest
szkodliwe dla zdrowia: mo e spowodować zimnicę albo bóle reumatyczne.
– Mo e u staruszków – odparł, unosząc gęste czarne brwi. – Ale pani nie dałbym więcej
ni dwadzieścia dwa lata. Chyba e potrafi pani czynić cuda za pomocą odpowiednich
charakteryzacji.
Bezbłędnie określił wiek Judith, co jeszcze wzmogło w niej poczucie zagro enia.
– Nie jestem a tak doświadczoną aktorką, milordzie – odrzekła zimno.
– Czy by? – Przytrzymał kotarę, by mogła wyjść na oświetlony pochodniami taras z
widokiem na rozległy zielony trawnik. – Mógłbym przysiąc, e zakasowałaby pani wszystkie
gwiazdy z Drury Lane. – Tym słowom towarzyszyło przenikliwe spojrzenie.
Judith zebrała wszystkie siły i odpowiedziała na tę uwagę tak, jakby to był artobliwy
komplement.
– Jest pan dla mnie zbyt łaskaw, markizie. Przyznam, e od dawna zazdroszczę talentu
pani Siddins.
– Nie docenia pani swoich mo liwości, panno Davenport – powiedział
ściszonym
głosem.
– Wspaniale gra pani swoją komedię, podobnie zresztą jak pani brat.
Judith wyprostowała się na całą wysokość. Efekt był co prawda niezbyt imponujący w
zestawieniu z barczystą postacią i słusznym wzrostem jej towarzysza; łudziła się jednak, e
wygląda dzięki temu wyniośle i godnie.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi, milordzie. Czy by sprowadził mnie pan tutaj, by
obra ać niejasnymi aluzjami?
– Ale skąd! W moich uwagach nie będzie adnych niejasności – odparł. – Choć zapewne
uzna je pani za obraźliwe. Mam nadzieję, e po pani wyjściu memu kuzynowi dopisało
szczęście w kartach.
– Có to za insynuacje?! – Krew odpłynęła jej z twarzy, by zaraz powrócić gorącą,
zdradziecką falą. Judith pospiesznie zaczęła się wachlować, by ukryć wzburzenie.
Markiz wyjął jej wachlarz z dłoni.
– Manewruje nim pani wyjątkowo zręcznie.
– Có to ma znaczyć? – Raz jeszcze przybrała wyniosły ton, udając, e nic nie pojmuje, ale
czyniła to bez większego przekonania.
– Proszę dać spokój tej komedii, panno Davenport. Na nic się to nie zda. Mo ecie razem z
bratem obskubywać do czysta naiwniaków, nic mi do tego. Ale mego kuzyna proszę zostawić
w spokoju.
– Mówi pan zagadkami. Nic z tego nie pojmuję – odpowiedziała.
Carrington niczego nam nie mo e udowodnić! – mówiła sobie w duchu. Ale wybierali się
do Londynu. Gdyby markiz szepnął coś na ich temat… Potrzebowała czasu, by przemyśleć
sprawę. Wzruszyła ramionami i odwróciła się od swego towarzysza, jakby chciała wrócić na
salę.
– Proszę więc pozwolić, bym je pani wyjaśnił. – Chwycił ją za ramię. – Przejdziemy się
kilka kroków, eby nie stać w pełnym
świetle.
Nie chce pani chyba, by wszyscy widzieli i
słyszeli to, co zamierzam pani powiedzieć.
– Nie jestem ciekawa adnych pańskich wyjaśnień, milordzie. A teraz proszę wybaczyć…
Zaśmiał się szyderczo.
– Nie próbuj się ze mną fechtować, panno Davenport! Pierwsza lepsza oszustka to dla
mnie aden przeciwnik. Mo e i sprytna z pani osóbka, ale i mnie sprytu nie brak, i posługuję
się nim znacznie dłu ej ni pani.
W jednej chwili Judith zrezygnowała z dalszych bezsensownych zaprzeczeń. Wzmogłyby
tylko ich wzajemny antagonizm, a co za tym idzie, zwiększyłyby niebezpieczeństwo.
Powiedziała spokojnie:
– Niczego nie mo e pan udowodnić.
– I nie zamierzam – odparował. – Jak ju powiedziałem, erujecie na wszystkich głupcach,
jacy się wam nawiną. Ale moją rodzinę zostawcie w spokoju. – Wziął ją pod rękę i
sprowadził po schodach na trawnik. Na jego skraju rosły obok siebie dwa dęby; oświetlone
blaskiem księ yca, rzucał na murawę długie cienie. Tam właśnie markiz się zatrzymał. – A
zatem, panno Davenport, musi mi pani obiecać, e poło y kres tej idiotycznej fascynacji
Charliego.
Judith wzruszyła ramionami.
– Có z tego, e zadurzył się we mnie? To nie moja wina!
– A czyja? Myśli pani, e jej nie obserwowałem? – Oparł się o pień drzewa, skrzy ował
ramiona na piersi i wpatrywał się w jasny owal jej twarzy i złociste oczy. – Jest pani
wyrafinowaną kokietką. Proszę skierować swoje wymowne spojrzenia na innego głupiego
ółtodzioba i na nim demonstrować swe uwodzicielskie talenty.
– Uczucia pańskiego kuzyna to jego osobista sprawa – odparła. – Doprawdy nie pojmuję,
co to pana obchodzi, milordzie.
– Trudno eby mnie nie obchodziło, kiedy mój podopieczny wpada w szpony pazernej
szelmy, pozbawionej wszelkich…
Mocne plaśnięcie dłoni w policzek przerwało mu w pół zdania. Zapadła nagła cisza, tym
okropniejsza, e z wnętrza domu docierały do nich ulotne dźwięki muzyki.
Judith odwróciła się raptownie, przyciskając rękę do ust, jakby walczyła ze łzami.
Postanowiła za wszelką cenę rozbroić Marcusa Devlina. Jeśli szczerość nie robiła na nim
wra enia, musi spróbować czegoś innego. Nie mogła dopuścić do tego, by rozprawiał po
londyńskich klubach diabli wiedzą co na temat Davenportów, gdy będą zabiegać o wstęp na
tamtejsze salony. W tej chwili Judith nie potrafiła wymyślić nic lepszego od zranionej
niewinności. Nawet jeśli nie zdoła tym wzruszyć markiza, mo e przynajmniej skłoni go do
milczenia?
– Có pan o mnie wie? – powiedziała zdławionym głosem. – Nie ma pan pojęcia, jak
cierpię… Nigdy
świadomie
nie wyrządziłabym krzywdy nikomu, a co dopiero pańskiemu
kuzynowi… – Głos jej się załamał i przeszedł w łkanie.
Wspaniała z niej aktorka! – stwierdziła Marcus, choć ani na chwilę nie zwiodła go swym
mistrzowskim występem. Pogładził się po piekącym policzku, na którym z pewnością
pozostał
ślad
jej palców. Tamten wybuch był bardziej przekonywujący, aczkolwiek
gwałtowny wybuch
świętego
oburzenia nie pasował do niecnej awanturnicy, za jaką uwa ał
Judith. Nie zwracając uwagi na jej mę nie powstrzymywane łkania, stwierdził z całym
spokojem:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin