Purcell Deirdre - Marmurowe Ogrody.pdf

(2204 KB) Pobierz
DEIRDRE PURCELL
MARMUROWE OGRODY
Rozdział 1
Jeszcze nie jest za późno. Zadzwoń i powiedz,
Ŝe
w samolocie znajduje się bomba.
Skorzystaj z budki telefonicznej, a potem wyjdź. Nigdy cię nie znajdą w tym tłumie.
Albo skłam,
Ŝe
proszone są o natychmiastowy powrót w waŜnej sprawie rodzinnej.
Albo cokolwiek innego. Zrób coś!
Sophie usiłuje stłumić natarczywy wewnętrzny głos. Wzięła wolne przedpołudnie, aby
odwieźć Ribę i jej córkę na lotnisko, lecz natychmiast po lunchu miała wrócić do pracy. A
potem, gdy juŜ przeprowadziła je przez odprawę, robiąc dobrą minę aŜ po ostatni uśmiech i
wesołe machnięcie ręką, uświadomiła sobie,
Ŝe
nie moŜe odejść.
Wierci się na wysokim, twardym stołku przy kawiarnianym barze w hali odlotów,
wpatrzona w wyblakłe fusy na dnie papierowego kubka. ChociaŜ dublińskie lotnisko znajduje
się w stanie nieprzerwanej rozbudowy, tłumy pasaŜerów przewyŜszają liczebnie pojemność
dodatkowych pomieszczeń i dłuŜsze pozostawanie w takim miejscu bywa niewygodne,
zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ona nie znosi pośpiechu i wrzawy. Ale tkwi w miejscu.
Zupełnie jakby ktoś ją przywiązał do tego samolotu liną holowniczą.
Chodź, no chodź. Masz jeszcze czas. O tu, za rogiem stoi cały rząd budek
telefonicznych. Jeszcze nie wystartowały... A moŜe podejdziesz do stanowiska odpraw i
powiesz cokolwiek? Udasz,
Ŝe
zapomniały o czymś niezbędnym...
Nie zauwaŜa tego, lecz przyciąga wzrok innych oczekujących, i to nie ze względu na
napięcie emocjonalne. Ze swą wrodzoną elegancją i spontanicznością, równowaŜącą
ekspresyjną samoświadomość przyjaciółki, Sophie naleŜy do tego rodzaju kobiet, które
wyglądają jak z
Ŝurnala,
nawet gdy owiną się starym prześcieradłem. Zostawiła płaszcz w
samochodzie i ma na sobie tylko prostą granatową sukienkę oraz rdzawy
Ŝakiet
z Dunnes
Stores, który na kimś innym zdradzałby od razu swoją niską cenę.
Smukłość i gibkość Sophie są przeciwieństwem bujnych kształtów przyjaciółki.
Wzrostu wyŜszego niŜ
średni,
o twarzy w kształcie serca i subtelnych rysach, ma jasne,
niefarbowane włosy obcięte krótko, na chłopaka, poniewaŜ w ten sposób łatwiej je uczesać.
UŜywa tuszu do rzęs i kredki do brwi wyłącznie dlatego,
Ŝe
uwaŜa, iŜ bez nich jasne brwi i
rzęsy upodabniają ją do róŜowookiego Królika z „Alicji w Krainie Czarów”.
Choć teraz, kiedy są razem, uŜywanie imienia „Riba” stało się juŜ nawykiem Sophie,
w jej myślach przyjaciółka była i na zawsze miała pozostać Eily. Wychowywały się razem od
najmłodszych lat; matki woziły je razem na spacery, gdy jeszcze przedmieścia Dublinu,
dokąd się przeprowadziły z centrum miasta, otaczały tereny rolnicze, a ptaki przewyŜszały
liczebnie samochody na nowo powstałej siatce błotnistych, niewykończonych dróg, alejek,
podjazdów, zaułków i uliczek.
Nawet po
śmierci
rodziców Eily, podczas zmiennych kolei losu, dwie najlepsze
przyjaciółki bawiły się - gdy Eily wolno było się pobawić - sprzeczały, rywalizowały o
szkolne wyróŜnienia i o chłopców, wspólnie przeŜywały rzeczywiste lub urojone koszmary,
powierzały sobie szeptem fascynujące sekrety i uczyły jedna drugą, jak naleŜy się całować.
Ta przyjaźń tworzyła podwaliny ich przyszłego
Ŝycia.
Wspierały się nawzajem, gdy kaŜda
wychodziła za mąŜ, a potem Sophie została matką chrzestną Zeldy.
Pięć lat później, gdy Eily urodziła Donny'ego, Sophie zaciekle walczyła ze sobą, by
okazać radość i udało się jej - prawie. Mimo to własna bezdzietność jest dla niej niewątpliwie
najcięŜszym krzyŜem, jaki musi dźwigać, i nie ma dnia, by w skrytości ducha nad tym nie
ubolewała.
A zatem Eily i jej potomstwo są niemal jak rodzina dla Sophie, której rodzice
przeprowadzili się do Nowej Zelandii, by zamieszkać blisko jednego z synów, jego
Ŝony
i
licznych dzieci; a takŜe dość, choć nie nazbyt blisko jego brata bliźniaka, wiodącego otwarcie
homoseksualny tryb
Ŝycia
w Sydney. Starała się nie odczuwać urazy, lecz ta ich chęć
przebywania z wnuczętami wydawała się kolejnym przejawem potępienia dla jej własnej
bezpłodności.
Dość tego! Sophie zdejmuje nogę z nogi i prostuje plecy. Minęły zaledwie dwa
tygodnie nowego tysiąclecia, a ona juŜ złamała przyrzeczenie,
Ŝe
przestanie się rozczulać nad
sobą i omiecie swoje
Ŝycie
z pajęczyn.
- Cześć! Jeszcze tu jesteś?
Obraca się na taborecie i dostrzega Briana McMullana.
MąŜ Eily walczył ze wszystkich sił przeciw tym - jak je nazwał -„karaibskim
bzdurom”, a punktem kulminacyjnym owej wojny stała się odmowa zawiezienia
Ŝony
i córki
na lotnisko. W końcu jednak się zjawił.
Stewardzi i stewardesy linii Air Tara - kobiety z włosami splecionymi w wytworne,
acz nietwarzowe francuskie warkocze, męŜczyźni w koszulach o kołnierzykach lśniących taką
samą bielą jak zęby -przesuwają się tam i z powrotem wąskim, gwarnym przejściem z minami
osób kompetentnych, a zarazem znudzonych, dając sobie znaki oczyma i ruchami brwi.
- Wszystko w porządku, kochanie? - Riba wyciąga rękę w stronę córki. - Wygodnie
ci? Nic cię nie boli?
- Nie zawracaj głowy... proszę! - Dziewiętnastoletnia Zelda, zbuntowana jak kaŜda
dziewczyna w jej wieku, odtrąca nieproszony gest i odwraca twarz od matki, pokazując tył
głowy.
Riba wycofuje się z westchnieniem, napotyka spojrzenie kobiety zajmującej fotel tuŜ
za córką i wznosi oczy ku niebu. Kobieta uśmiecha się ze zrozumieniem, a Riba, rozkoszując
się bliskością pokrewnej macierzyńskiej duszy, sprawdza ponownie, czy w elastycznej
kieszonce przed nią znajdują się jednorazowe strzykawki, które tam wcześniej umieściła. Tak,
są bezpieczne. Lekarstwo zaś wstawiono do lodówki w kuchennej części samolotu. W trakcie
kontroli na lotnisku miała z tym prawdziwe urwanie głowy i bez przerwy musiała pokazywać
recepty i upowaŜnienia.
Myeloma multiplex. Słowa, które mogłyby się odnosić do kwiatu. Tak melodyjna
nazwa dla tak potwornej choroby. Riba wzdryga się z odrazą, puszcza elastyczną kieszonkę i
opada na siedzenie.
To naprawdę niesprawiedliwe. Przy ostrym zapaleniu wyrostka robaczkowego sprawa
jest jasna. Bez pomocy medycznej -umierasz. MoŜna by pomyśleć,
Ŝe
choroba Zeldy,
szpiczak mnogi, nowotwór szpiku kostnego, bawi się z rodzajem ludzkim w kotka i myszkę.
Nie ma dwóch osób o identycznych objawach ani takich, które reagowałyby w ten sam
sposób na jakąkolwiek metodę leczenia, czy byłby nią przeszczep szpiku, czy najsilniej
działające leki, z których najnowsze zawierają tak zwane odpowiedniki talidomidu. Riba za
nic nie pozwoli, by coś takiego wniknęło w kruche ciało jej córki. Ma juŜ po dziurki w nosie
tradycyjnej medycyny i wszelkich lekarzy; ma dość wysłuchiwania o ewentualnych szansach
i zagroŜeniach, a takŜe o tym,
Ŝe
wszystko jest kwestią prób i błędów oraz oceny stopnia
dopuszczalnego ryzyka. Nikt nie odwaŜy się nawet na najbardziej nieśmiałe zapewnienie.
Gdy człowiek
Ŝąda
określenia ostatecznego terminu czy choćby przewidywanej prognozy,
oczy wszystkich specjalistów umykają w bok.
W oczekiwaniu na
śmierć
wychudzone, udręczone ciało biednej Zeldy ukazuje
straszliwe skutki uboczne towarzyszące kaŜdej metodzie leczenia.
Kto mógłby winić Ribę za to,
Ŝe
postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce? I oddać je
w ręce Jaya?
Obydwie z Zeldą juŜ od długiej chwili siedzą w przedostatnim rzędzie foteli samolotu
czarterowego; podróŜnych wpuszczano na pokład zgodnie z numerami miejsc, licząc od tyłu.
Po obu bokach i z przodu współpasaŜerowie,
Ŝywiołowo
zagłuszając płynące z głośników
zawodzenie Enyi, zajmują miejsca i upychają podręczne bagaŜe w przepełnionych schowkach
na górze. Schowki nad głową Riby juŜ wcześniej okazały się zbyt ciasne, by pomieścić jej
pokaźną torebkę oraz torbę na ramię, a poniewaŜ ta ostatnia zajmuje całą powierzchnię pod
siedzeniem z przodu, Riba musiała wepchnąć torebkę między siebie a poręcz siedzenia. Dla
bezpieczeństwa przełoŜyła pasek na krzyŜ przez piersi i brzuch. Nie zamierza pozwolić, by
dokuczyła jej ta drobna niewygoda. Dzisiaj nic nie moŜe pójść
źle.
Mają szczęście,
Ŝe
w tym terminie w ogóle udało im się kupić bilety. Ostatnio okres
od połowy stycznia do połowy lutego to pełnia sezonu, jeśli chodzi o przeloty nad
Atlantykiem - jak wyjaśnił pracownik biura podróŜy - przyczyniły się do tego zwłaszcza
kupony i oferty za pół ceny firmy Tesco, Superklubu i Super Valu. Swego czasu Miami,
koniec pierwszego etapu ich podróŜy, było dla Irlandczyków czymś w rodzaju ziemi
obiecanej. Teraz, widząc wokół siebie chłopaków z kolczykami w uszach (bezrobotnych?) i
tłumy kobiet z utlenionymi włosami, pociągające ukradkiem z flaszek schowanych w
pojemnych torebkach, Riba myśli z
Ŝalem, Ŝe
Ameryka stała się dostępnym dla większości
disneyowskim
światem,
przez co podróŜ traci nieco na prestiŜu. Kiedyś moŜna się było
chwalić lotem do Nowego Jorku, lecz te czasy juŜ minęły. Nie
Ŝeby
ona sama miała tu wiele
do powiedzenia - przeciętność jest niewiele lepsza niŜ miernota.
Brian McMullan dostrzegł Sophie przypadkiem. Zobaczył ją przy barze, gdy zmierzał
do hali odlotów w nadziei,
Ŝe
uda mu się przechytrzyć ochronę. Prowadzi nieduŜą firmę
wynajmującą samochody, z zapleczem w Finglas i ekspozyturą na lotnisku, dzięki czemu
posiada kartę identyfikacyjną.
- No i jak poszło? - Wsuwa się na stołek obok Sophie. - Pewnie są juŜ w samolocie i
przyjechałem za późno?
- Nie... nie spodziewałam się ciebie... Eily mówiła,
Ŝe
odprowadzasz dzisiaj samochód
do Shannon.
Nie dziwi go jej zaskoczenie. Choć to wolny kraj, a sam Brian tolerował - acz z
wysiłkiem - zauroczenie Eily Jayem Streetem i jego grupą, od początku wyraŜał stanowczy
sprzeciw wobec tej podróŜy, w przekonaniu,
Ŝe
włóczenie Zeldy po
świecie
jest pozbawione
sensu. Nie udało mu się temu zapobiec, co napawa go głęboką troską.
Piętnaście kilometrów za Dublinem, na drodze szybkiego ruchu, zawrócił z piskiem
opon i pomknął w kierunku lotniska.
- Zmieniłem zdanie, choć wiedziałem,
Ŝe
juŜ za późno. - Wpatruje się w nieszczęsną
dziewczynę za barem, która, przytłoczona nadmiarem zamówień, postanowiła okazać
sprzeciw, zwalniając tempo obsługiwania klientów z powolnego do
Ŝółwiego.
-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin