Brockway Connie - Ostatni sezon.pdf

(1417 KB) Pobierz
Brockway Connie
Ostatni sezon
Lady Lydia jest królową londyńskich salonów, do czasu gdy
dowiaduje się, że cała jej fortuna przepadła, a ona sama może się
pożegnać z dotychczasowym życiem, o ile nie znajdzie sobie
bogatego męża.
Ned Lockton, który właśnie powrócił z dalekich podróży, wydaje
się rozwiązaniem jej problemów. Jego legendarny majątek i
niepokojący uśmiech przyprawiają Lydię o gwałtowne bicie serca.
Nie przeczuwa jednak, po co ów spadkobierca znakomitego rodu
naprawdę przybył do Londynu…
1
Marzec 1816
Lepiej niech pani przejrzy uważnie te dokumenty, lady Lydio - powiedział Robert
Terwilliger, starszy wspólnik Królewskiego Banku Londyńskiego, do wyjątkowo
pięknej kobiety, która siedziała po drugiej stronie biurka.
Piękność bez entuzjazmu wzięła do ręki plik papierów i zaczęła je przeglądać, dzięki
czemu Terwilliger mógł obserwować ją uważnie.
W dwudziestym czwartym roku życia, a zatem w wieku, gdy większość panien
uchodziła już za nieco przywiędłe i na progu staropanieństwa, lady Lydia Eastlake
nie miała najmniejszego zamiaru rezygnować ze swojej pozycji w wielkim świecie:
nie tylko w dalszym ciągu należała do grona „Niezrównanych", którą to nazwą
zaszczycano najsłynniejsze piękności, ale też zajmowała wśród nich
niekwestionowane pierwsze miejsce.
Nawet Terwilliger, który bynajmniej nie zaliczał się do znawców mody, choć jego
trzy dorosłe córki usilnie starały się oświecić go w tym względzie, potrafił docenić
szyk Lydii Eastlake. Okrycie z surowego jedwabiu, bramowane
szmaragdowozieloną falbaną, otulało wdzięcznie jej kształtną postać, a spod
wiosennego czepeczka, strojnego w piórka, listki i kwiaty, wyglądały lśniące
kędziory o barwie karmelu. Owe połyskliwe loki otaczały twarz o doskonale
foremnych rysach: stanowczej brodzie, prostym nosku, ciemnych łukach brwi i
wysokich kościach policzkowych.
Najbardziej jednak w tej twarzy przyciągały oczy - podłużne, z ciemnymi rzęsami,
nieco skośne, co dodawało im egzotycznego uroku.
2
Tęczówki miały tak głęboki odcień błękitu, że wydawały się fiołkowe. Powiadano,
że nawet najodporniejszy z mężczyzn mógł się zatracić w nich bez reszty,
zniewolony ich pięknem.
Robert Terwilliger do najodporniejszych nie należał. A trzeba byłoby wyjątkowego
mocarza, by poskromić damę o charakterze lady Lydii Eastlake! Bywała uparta i
pobłażała swoim zachciankom - a równocześnie potrafiła każdego rozbroić,
oczarować i skłonić do śmiechu. Co gorsza zaś, była kobietą absolutnie niezależną.
Osiągnęła pełnoletność już trzy lata temu i nie znajdowała się pod opieką żadnego
mężczyzny - ojca, brata, stryja, męża czy opiekuna.
Robert Terwilliger nie miał przyjemności znać rodziców lady Lydii - stanowisko jej
osobistego bankiera przejął po swoim ojcu - wiele jednak o nich słyszał. Ich historia
była przecież powszechnie znana.
Po śmierci starszego brata Ronald Eastlake stał się dziedzicem ogromnej fortuny,
której podstawę stanowiły posiadłości ziemskie, przechodzące z pokolenia na
pokolenie. Majątek rozrósł się też dzięki temu, że brat Ronalda nie miał nic
przeciwko inwestowaniu pieniędzy w przemysł i handel. Eastlake'owie stali się
zatem właścicielami wielkiego przedsiębiorstwa okrętowego.
Śmierć męża pozwoliła Julii, bratowej Ronalda, wstąpić ponownie w związek
małżeński. To, że Ronald i Julia byli w sobie od pewnego czasu zakochani, nie
ulegało wątpliwości. Gdy tylko minął okres żałoby, Ronald skłonił wdowę po
bracie, by uciekła z nim do Francji, gdyż brytyjscy duchowni nie byli skłonni
połączyć tej pary węzłem małżeńskim, powołując się na ich powinowactwo, i
wywlekali biblijne zastrzeżenia przeciw „poślubieniu żony brata swego", a zatem i
wdowy po bracie.
Na szczęście, francuscy księża byli bardziej światli.
Pobrawszy się na kontynencie, zakochana para - dysponując olbrzymią fortuną, a
równocześnie obawiając się, że w Anglii ktoś mógłby zakwestionować legalność ich
małżeństwa - postanowiła nie wracać do ojczyzny, by nie narażać się na podobne
ryzyko. Narodziny córeczki po niespełna roku umocniły jeszcze Eastlake'ów w tym
postanowieniu.
Zdaniem naocznych świadków, a było ich wielu, życie na obczyźnie niezmiernie
odpowiadało Eastlake'om. Byli znani i podziwiani w międzynarodowych kręgach
towarzyskich jako olśniewająca para globtrote-
3
rów w wielkim stylu, słynących z beztroski i tolerancji. Dokądkolwiek się udawali,
zabierali ze sobą córkę. Bawiła na europejskich dworach, poznawała też odległe
przyczółki brytyjskiego imperium.
Choć rodzice Lydii byli ogólnie znaną, bogatą i wciąż zakochaną w sobie parą,
zdaniem Terwilligera nic nie usprawiedliwiało karygodnej lekkomyślności, jaką
wykazali w sprawie przyszłości swojego dziecka. Być może wydawało im się, że
będą żyli wiecznie, zawsze młodzi i silni, i nie nękały ich wątpliwości co do tego,
gdyż nie poczynili żadnych kroków, by zapewnić córce stosowną opiekę, gdyby
przydarzyło im się coś złego. A właśnie tak się stało: zginęli oboje w tragicznym
wypadku, jadąc powozem.
I tak oto w czternastym roku życia lady Lydia stała się dziedziczką jednej z
największych fortun w Anglii, w dodatku niezwiązanej prawem majoratu. Cały ten
majątek należał wyłącznie do Lydii, mogła zrobić z nim, co tylko chciała,
nieskrępowana obowiązkiem zachowania bogactwa dla następnych pokoleń.
Ponieważ dziewczynka nie miała rodziny, przeszła pod opiekę Korony i książę
regent osobiście wyznaczył jej na opiekuna jednego ze swoich krewnych. Sir
Grimley, starszy pan, był kuzynem nieszczęsnego króla Jerzego III. Potraktował on
z całą powagą odpowiedzialność za majątek lady Lydii, ale osobiście nie
kontaktował się ze swoją podopieczną. Biedna dziewczynka, która do niedawna
była mile widzianym gościem na dworach wielu europejskich władców, żyła teraz
samotnie w Sussex, w jednym z domów należących do sir Grimleya. Opłacana przez
niego służba stanowiła jedyne jej towarzystwo.
Gdy Lydia ukończyła szesnaście lat, jej matka chrzestna (a zarazem przyjaciółka z
lat dziecięcych jej zmarłej matki), Eleanor, wdowa po księciu Grenville, wzięła
zapowiadającego się na prawdziwą piękność podlotka pod swoje skrzydła i
przedstawiła Lydię u dworu. Od tego dnia obie zostały serdecznymi przyjaciółkami.
Nie poróżniło ich nawet to, że doszedłszy do pełnoletności, Lydia odziedziczyła
ogromny majątek, oswobodziła się od wszelkich nakazów i zakazów i od tej pory
kierowała się jedynie własną zachcianką. Szła pod tym względem dokładnie w ślady
swych zmarłych rodziców, by jednak uczynić pewne ustępstwo na rzecz
konwenansów - zatrudniła niejaką panią Cod jako damę do towarzystwa.
9
Terwilliger zerknął teraz na siedzącą u boku lady Lydii panią Cod: była to mała,
okrąglutka kobietka o kędzierzawych, rudych włosach. Miała zwyczaj to wysuwać,
to znów cofać brodę, co zdumiewająco upodobniało ją do kuropatwy muskającej
dziobem piórka.
Zaraz po dwudziestych pierwszych urodzinach Lydia przedstawiła wszystkim
Emily Cod - swoją nieodłączną towarzyszkę i przyzwoitkę. Utrzymywała, że dama
owa jest jej owdowiałą kuzynką drugiego stopnia. Plotka głosiła jednak, że lady
Lydia wyciągnęła Emily Cod z zakładu dla obłąkanych, zamiast poszukać sobie
innej, bardziej odpowiedzialnej przyzwoitki, nieprzymykającej nieustannie oczu na
swe obowiązki.
Istotnie, Emily Cod była niezwykle pobłażliwa dla żywej i niezależnej Lydii.
Zawsze łagodna, pozbawiona krytycyzmu, posiadała pewną nieocenioną (zwłaszcza
z punktu widzenia podopiecznej) zaletę: skłonność do częstego zapadania w sen w
pozycji siedzącej, sztywno wyprostowana. Miała też, niestety, kłopotliwy zwyczaj
wynoszenia drobnych przedmiotów z domów, które odwiedzały. Ta słabostka Emily
była w towarzystwie przedmiotem nieustannych plotek i dała zapewne początek
opowieści o rzekomym pobycie pani Cod w domu dla obłąkanych.
- O czym właściwie mają mnie przekonać te wszystkie liczby, panie Terwilliger? -
spytała nagle lady Lydia, odrywając wzrok od leżących na jej kolanach
dokumentów.
- No cóż...
Dostrzegła kierunek jego spojrzenia i wdzięcznym ruchem ręki zbyła wszelkie
wątpliwości bankiera.
- Nie mam tajemnic przed Emily, panie Terwilliger. Zna o wiele więcej moich
sekretów niż pan!
- Jak sobie pani życzy, milady. - Bankier wciągnął głęboko powietrze w płuca i
zaraz je wypuścił. - A zatem... jest pani zrujnowana.
Lydia poruszyła się, zaskoczona - i wybuchnęła uroczym śmiechem.
- Byłam pewna, że nie brakuje panu poczucia humoru! Prawie już straciłam
nadzieję, że sam się pan z tym zdradzi... a mimo to nadal w pana wierzyłam!
Spojrzał na nią zbity z tropu.
- Ależ... ja wcale nie żartuję, lady Lydio - wyjąkał. - Mówię poważnie. Jest pani
zrujnowana.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin