Zabiello St. Na posterunku we Francji.pdf

(1120 KB) Pobierz
Na posterunku we Francji
Stanisław Zabiełło
Spis treści
Część pierwsza
I Wojna
II Z Rumunii do Paryża
III Rząd w Angers
IV Francuski „Wrzesień”
V Od improwizacji do organizacji
Część druga
VI Przedstawiciel rządu
VII Pod zmienionym szyldem
VIII Akcja opiekuńcza
IX Za fasadą legalności
X Ostatni akt
1
I
Wojna
W dniu 1 września 1939 r. obudziły mnie z głębokiego snu, gdzieś przed szóstą rano, odgłosy niedalekich
strzałów i wybuchów. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że to już wojna. Poprzedniego dnia późnym
wieczorem zadzwonił do mnie, jak zawsze, gdy miało miejsce ważniejsze wydarzenie polityczne, mój
stary znajomy, płk Jan Kowalewski podając treść tylko co wysłuchanego komunikatu radiowego z
Berlina o dwuminutowej wizycie ambasadora Lipskiego u Ribbentropa oraz o nieaktualnych już
propozycjach niemieckich zawierających żądanie ustąpienia Gdańska i przeprowadzenia plebiscytu na
Pomorzu (Korytarz). Doszliśmy do wspólnego przekonania, iż klamka już zapadła, gdyż szanse na to, by
to był ostatni paroksyzm zimnej wojny, są minimalne.
[1]
[2]
[3]
Przy okazji Kowalewski opowiadał mi o świeżo odbytej rozmowie z szefem Sztabu Głównego gen.
Stachiewiczem i z jego najbliższymi współpracownikami. Był zaskoczony, że tak inteligentni ludzie nie
mają za grosz wyobraźni i imaginacji. Uwaga ta dopomogła mi potem bardzo do zrozumienia
wyjściowego błędu koncepcji obronnych naszych strategów, wśród których płk Jaklicz oceniany był
przez Francuzów jako wyjątkowo zdolny oficer. Mieli oni dzięki świetnej pracy naszego wywiadu
wszelkie dane, by należycie ocenić niemieckie siły i możliwości, a jednak nie potrafili uzmysłowić sobie
skuteczności nowoczesnej techniki wojskowej łączącej wzmożoną siłę ognia ze zwiększoną szybkością
ruchu. Naturalnie nie to było jedynie przyczyną klęski.
[4]
[5]
Nie zważając na wczesną porę, udałem się do mego biura w Ministerstwie Spraw Zagranicznych . Po
drodze, widząc przelatujące samoloty, powiedziałem do taksówkarza: „Doczekaliśmy się Niemców nad
Warszawą”. Nie chciał temu wierzyć, twierdząc, że loty i salwy artyleryjskie to po prostu ćwiczenia
obrony powietrznej. Gdy powołałem się na ogłoszony już komunikat oficjalny o rozpoczęciu działań
wojennych, powiedział: „To i lepiej, że się to wszystko raz wyjaśni. Oduczymy ich raz na zawsze
grożenia nam”. Taki był wówczas vox populi. Przecenianie własnych sił i wiara w skuteczność pomocy
sprzymierzeńców zachodnich było zjawiskiem powszechnym wśród szerokich mas ludności i wśród
inteligencji.
My w Ministerstwie Spraw Zagranicznych byliśmy mniej optymistyczni. Orientowaliśmy się w ogromnej
dysproporcji sił i mieliśmy poważne obawy, czy Francja i Wielka Brytania wypełnią swe zobowiązania
wobec nas. Wiedzieliśmy, że Francuzi żądają od nas wytrzymania nacisku prawie wszystkich sił
niemieckich przez co najmniej sześć tygodni, gdyż czas ten jest im niezbędny dla przeprowadzenia
mobilizacji i koncentracji przed podjęciem szerokiej ofensywy na linie obronne Rzeszy, do której
zobowiązali się w majowym protokole Gamelin - Kasprzycki . Z kół sztabowych informowano nas, że
polskie Naczelne Dowództwo zapewniało o możności utrzymania frontu do sześciu miesięcy,
potwierdzenie czego można znaleźć w ogłoszonych już dokumentach francuskich.
[7]
[6]
Jasne było jednak, że nasza linia obronna ustabilizować się może w najlepszym wypadku (po rozpoczęciu
natarcia francuskiego) dopiero gdzieś na Wiśle. Wiązały się z tym przygotowania do ewakuacji władz
rządowych z Warszawy do rejonu lubelskiego. Dla MSZ i korpusu dyplomatycznego przydzielono
Nałęczów, gdzie kupiono dla naszych celów biurowych specjalną willę. Zrobiono to jednak poufnie, na
nazwisko teścia Becka , co wywołało nawet uwłaczające mu plotki. Świeżo zawartego paktu radziecko-
niemieckiego nie traktowaliśmy jako bezpośredniego zagrożenia naszych tyłów, lecz tylko jako unikanie
przez Związek Radziecki wciągnięcia go do zbliżającej się wojny europejskiej. Nie było nam natomiast
znane zabezpieczanie się Moskwy na wypadek klęski militarnej Polski, z czym łączył się znany protokół
[8]
2
do umowy z 23 sierpnia 1939 r. o podziale sfer wpływów.
Nie wyobrażaliśmy sobie, że Francja i Wielka Brytania mogą rozpocząć wojnę i jednocześnie nie przyjść
nam z pomocą. Ich interes utrzymania dwóch frontów przeciwko Niemcom wydawał się bezsporny.
Dlatego też nie traciliśmy nadziei, że jeżeli tylko nasi sojusznicy wypowiedzą wojnę Trzeciej Rzeszy,
wyjdziemy z niej pomyślnie, poprawiając nawet naszą sytuację międzynarodową, aczkolwiek pierwsze
zwłaszcza miesiące będą niezmiernie ciężkie. Nic więc dziwnego, że w ciągu pierwszych trzech dni
wojny, gdy oczekiwaliśmy na decydujący krok angielsko-francuski, nerwowość w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych i w naszych placówkach dyplomatycznych była ogromna, co znajduje odbicie w licznych
ogłoszonych już dokumentach urzędowych z tych czasów.
Dopiero 3 września wieczorem odetchnęliśmy z ulgą, chociaż mieliśmy już wiadomości, że sytuacja na
froncie zaczyna być tragiczna. Nasi przyjaciele i zwykli informatorzy sztabowi stawali się coraz bardziej
powściągliwi, ale chociażby z ostrożnie redagowanych komunikatów Naczelnego Dowództwa można
było się zorientować, że armia Bortnowskiego na Pomorzu została rozbita oraz że nieprzyjacielowi
udało się przerwać nasze linie obronne w rejonie Częstochowy. Nie pamiętam już nawet, kto
poinformował mnie, że naczelny wódz wysłał pośpiesznie do Kielc swego pierwszego oficera sztabu,
którego dobrze znałem, płk Kazimierza Glabisza , dla organizowania obrony.
[9]
[10]
Dzień 4 września przyniósł dalsze złe wiadomości o niepowodzeniach armii „Łódź” gen. Rómmla oraz
o możliwym zagrożeniu Warszawy od strony północnej. W naszym ministerstwie wydane już zostały
zarządzenia dotyczące ewakuacji. Całość podzielono na dwa tzw. eszelony: „ciężki”, obejmujący
wydziały konsularne i administracyjno-gospodarcze, oraz „lekki”, w skład którego wchodziły wydziały
polityczne, protokół dyplomatyczny i gabinet ministra. Ten ostatni miał pozostać wraz z min. Beckiem w
Warszawie do czasu przebywania w niej władz najwyższych. Eszelon ciężki rozpoczęto przerzucać już 4
września wieczorem. Przy tej okazji Beck wydał pewne zarządzenia personalne. I tak m. in. dyrektor
Biura Personalnego i Departamentu Konsularnego Drymmer otrzymał tytuł II wiceministra dla
kierowania eszelonem ciężkim, ja zaś uzyskałem formalnie stanowisko zastępcy dyrektora do spraw
wschodnich Kobylańskiego , którą to funkcję pełniłem faktycznie prawie od roku, kierując jednocześnie
od 1934 r. sprawami radzieckimi.
[12]
[13]
[11]
Nazajutrz rano Kobylański uprzedził mnie telefonicznie, że mam się zaraz zjawić w MSZ „gotowy do
drogi”. Zrozumiałem dobrze, co to znaczy. Rzeczywiście brano już pod uwagę możliwość rychłego
pojawienia się na północno-wschodnim i południowo-zachodnim przedpolu Warszawy zmotoryzowanych
podjazdów niemieckich. W pięknym i solidnym gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych panował
niezwykły rozgardiasz. Pakowano skrzynie, palono archiwa (w praktyce zdołano zniszczyć tylko
niewielką część), a w wielkim hallu kotłowali się przybywający wraz z rodzinami urzędnicy, których
miano odwozić zarekwirowanymi autobusami na Dworzec Wschodni. Wielu moich kolegów, którym
udało się zapewnić sobie jakiś samochód lub miejsce w nim, wyjeżdżało bezpośrednio do Nałęczowa,
gdzie udali się już wszyscy szefowie obcych placówek dyplomatycznych w towarzystwie swych
najbliższych współpracowników.
Osobiście musiałem się zająć wysegregowaniem najważniejszych i najpotrzebniejszych akt z naszej
kancelarii dla zapakowania w skrzynię, która miała nam towarzyszyć. Nie zdawałem sobie wówczas
jeszcze sprawy z chaosu, w jakim znaleźliśmy się, i przyzwyczajony do niemal bezbłędnego
funkcjonowania naszego aparatu wykonawczo-usługowego, byłem przekonany, że skrzynia z aktami
zostanie automatycznie dostarczona na miejsce przeznaczenia. Tymczasem w parę godzin później na
bocznej rampie Dworca Wschodniego, gdzie ładowaliśmy się do przygotowanego dla nas pociągu
ewakuacyjnego, zobaczyłem taką samą skrzynię z aktami Wydziału Ustrojów Międzynarodowych, którą
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin