'A.' Roman Szostkowski.pdf

(69 KB) Pobierz
Roman Szostkowski
A.
Pierwszy raz zostałem zabity zimą, parę miesięcy przed trzydziestymi urodzinami. Miałem już
nieco praktyki z umieraniem – zdarzyło się ze dwa razy popełnić samobójstwo. Zabity znienacka,
nie z własnej woli, zostałem jednak po raz pierwszy i choć uczucie nie było zupełnie nowe, to
jednak zaskakujące, zaskakująco nieprzyjemne, przygnębiające… Jeśli się nad tym głębiej
zastanowić, to było to podobne do samobójstwa, ale pozbawione tej jedynej w swoim rodzaju
satysfakcji, jaka zawsze płynie za własną, nawet wymuszoną, decyzją.
Zostałem zabity, wbrew sobie, z zaskoczenia – i pozostała tylko gorycz i oderwanie.
A zaczęło się to jakieś piętnaście lat wcześniej. Pamiętam jak dziś tamten pierwszy września,
kiedy poznałem A.; przesadziłbym twierdząc, że miałem wtedy jakieś przeczucia, że dzień był
szczególny, a jego atmosfera w jakikolwiek sposób wyjątkowa; zapamiętałem go, bo A. była piękną
dziewczyną, taką, jaką zdarza się poznać raz, dwa razy w życiu. Nic innego wtedy nie zaszło i przez
kolejnych parę lat nic innego nie było – tylko wyjątkowa uroda A., która w miarę poznawania jej
okazywała się urodą nie tylko fizyczną, ale przede wszystkim intelektualną, duchową – trudno to
wyrazić prostemu człowiekowi. To prawda, byłem nią zauroczony, wręcz odurzony, więc
nieobiektywny, ale z perspektywy lat, po dwóch samobójstwach i jednym zabiciu zyskałem dystans,
który teraz pozwala mi wypowiadać się o niej z pełną odpowiedzialnością.
*
Właściwy ciąg zdarzeń rozpoczął się po około siedmiu latach naszej znajomości. Kilka
miesięcy wcześniej pierwszy raz popełniłem samobójstwo i w chwili, którą tutaj, dla uproszczenia
narracji, nazwę chwilą zerową, nie żyłem.
A. nie pozwalała, by tak trywialne przeszkody jak moje nieżycie niweczyły jej zamierzenia.
Należała do osób, które nie poddają się łatwo… Przez pewien czas sądziłem nawet, że nie poddaje
się nigdy, ale nawet jej wytrwałość miała swoje granice.
Nie będę jednak uprzedzał wypadków, tym bardziej, że trudno mi, nawet patrząc z obecnej
perspektywy, przesądzić które informacje są naprawdę istotne.
Poranek poprzedzający chwilę zerową był słoneczny i chłodny, jak na koniec marca przystało.
Leżałem w swoim pustym mieszkaniu z nieruchomym wzrokiem wbitym w sufit. Kolejny dzień
biegł jak każdy inny. Ktoś, kto nie żyje, nie potrzebuje urozmaicać swojego czasu.
Trwanie zostało przerwane ostrym dźwiękiem telefonu. Nie, nie mogłem go wyłączyć –
ukrywałem swoją sytuację przed paroma osobami, udawałem przed nimi, że wszystko jest w jakimś
tam porządku, telefon się do tego przydawał. Spojrzałem na wyświetlacz – A.
Odsunąłem natarczywą komórkę, zignorowałem hałaśliwy dzwonek. A potem jeszcze raz. I
jeszcze.
Do chwili zerowej pozostały sekundy.
Jej nadejście obwieściło niegłośne, ale stanowcze pukanie do drzwi. Chwilę później znów
rozdzwonił się telefon.
– Wiem, że jesteś w domu – głos A., chociaż przytłumiony, był wyraźny, niósł się echem po
klatce schodowej.
Wstałem niechętnie. Pierwotny chłód wydostający się z kości przeszył moje ciało febrycznym
dreszczem. Podszedłem do drzwi, zawahałem się – powiedzieć coś? – otworzyłem. A. stała blada,
lekko opuchnięte oczy i ściągnięta twarz zdradzały, że ostatnie miesiące były złe również dla niej.
Odsunąłem się, weszła, powiodła wzrokiem po pustych pomieszczeniach. W kuchni stał
jedyny stołek, usiadła. Oddychała ciężko.
Patrzyłem w ścianę.
– Patrz na mnie – jasnobrązowe tęczówki ostro odcinały się od chorobliwie bladej twarzy.
Przewiercała mnie spojrzeniem. Starałem się uwolnić; nie mogłem odwrócić oczu.
– Musimy wyjechać. Wyjeżdżamy – patrzyła i był w tym wzroku nakaz, lęk, nadzieja,
odrobina niepewności – właśnie ta niepewność, coś, czego zupełnie się u niej nie spodziewałem,
przesądziła sprawę.
Nie mówiłem od wielu dni, mój głos wydobywał się z zastałej, zimnej krtani, schrypnięty,
ziemisty, nieprzyjemny.
– Po co?
– To wróciło.
To.
A. była piękną i mądrą dziewczyną. Racjonalną. Ale każdy ma swoje demony… Jej był
bezosobową, nieuchwytną grozą, przynajmniej na tyle, na ile chciała o tym mówić.
– Kiedy wróciło?
– Dzisiaj. Zadzwoniłam…
Poczułem się źle. Bardzo źle. Cokolwiek nie działoby się między nami wcześniej, A. nie
zasługiwała na samotność w takiej chwili. To był telefon, który powinienem odebrać… Który
zamierzałem odebrać do chwili, kiedy usłyszałem, jak dzwoni.
– Dobrze, wyjedziemy. Dokąd chcesz jechać?
A. uważała, że można przed tym uciec. Zmiana miejsca uspokajała ją, kilka tygodni wczasów
pozwalało zapomnieć o demonie mniej więcej tak, jak zwykłemu człowiekowi o trudach codziennej
pracy. Dla mnie, jeszcze przed chwilą nieżywego, taki wyjazd nie był problemem – nie miałem
żadnych własnych spraw.
– Pojedziemy w góry.
Spojrzałem na nią, wstrząśnięty.
To wywodziło się z gór.
– Muszę – przewiercała mnie wzrokiem – albo ja, albo to. I chcę, żebyś był tam ze mną.
Skinąłem głową.
*
Autobus niespiesznie pokonywał serpentyny wąskiej asfaltówki. A. spała, oparta skronią
o szybę. Ciepłe światło nie budziło jej, ożywiało uśpione rysy, maskowało bladość skóry,
rozjaśniało brązowe włosy. Odetchnąłem. Napięcie, które odczuwałem od poprzedniego dnia,
powoli mnie opuszczało. Nic nie wskazywało, by to miało być silniejsze w swoim mateczniku.
Nie miałem żadnych przeczuć. Nigdy nie miewam przeczuć.
Nie będę zagłębiał się w geograficzne szczegóły; kto się domyśli, może sam sprawdzać, co
kryje się w górach. Zanim zostałem zabity, zależało mi na tajemnicy spowijającej tamto miejsce.
Teraz przestało.
Dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Zanim dotarliśmy do wylotu doliny, świat poszarzał.
Drzewa szumiały leniwie, wciąż wyraźnie odcinając się od ciemniejącego nieba. Potok szumiał
coraz słabiej, przytłumiony rzucanym przez góry cieniem. Cisza wysączała się spomiędzy skał,
spośród drzew, delikatnie otulała poszarpane skały, wzburzone potoki i wymęczone lasy. Zanosiło
się na wędrówkę po zmierzchu – schronisko leżało wysoko. Nie martwiło mnie to –
zarezerwowałem pokój, a szlak był dobrze utrzymany, choć niełatwy ze względu na wciąż grubą
warstwę śniegu. Szliśmy nie rozmawiając wiele. Obserwowałem A.; szukałem oznak niepokoju, ale
żadnych nie dostrzegłem. Przed podejściem pod ostatni próg popatrzyła wokół, a kiedy nasze
spojrzenia spotkały się, uśmiechnęła się uspokajająco. Pamiętam uczucie błogiego odprężenia,
które ten uśmiech mi przyniósł – w tamtej chwili uświadomiłem sobie, jak bardzo zdenerwowany
i wystraszony byłem od chwili, gdy zgodziłem się na wyjazd.
– Chodźmy – oddałem uśmiech z wdzięcznością i spojrzałem na spowitą szarością
zapadającego zmroku, ostro pnącą się w górę, wydeptaną w śniegu ścieżkę. A. podążyła za moim
wzrokiem i skinęła głową. Ruszyliśmy. Niebo ciemniało dość szybko, ale śnieg poprawiał
widoczność na tyle, że nie musieliśmy używać latarek. Mimo wszystko nie szło się tak wygodnie,
jak w lecie – pokonanie progu zabrało więcej niż godzinę. Zatrzymaliśmy się, ciężko dysząc. Do
schroniska pozostało kilka minut.
Zza gór wyszedł srebrny księżyc, zalewając niebo i dolinę intensywnym blaskiem. Patrzyliśmy
z góry na biały, nieruchomy świat upstrzony czarnymi plamami drzew. Powiał zimny, północny
wiatr. Zadrżeliśmy. A. rozejrzała się, jej wzrok prześlizgnął się po mnie i powędrował ku górze.
Podążyłem za nim. Po niebie przemknęły z nienaturalną szybkością dwa czy trzy obłoki; A.
odprowadziła je spojrzeniem. Szum wiatru wzmógł się, osiągnął wyższe tony, gdzieś na granicy
słyszalności zawył, zapiszczał i zazgrzytał przeszywająco.
Spojrzała wprost na mnie, szerokimi, błyszczącymi źrenicami. Twarz miała bladą, a z ust
wydobywała suchy, urywany szept.
– Nawie krzyczą przy białym księżycu. Nawki śpiewają w srebrnym świetle.
Objąłem ją ramieniem, czując jak powraca zimne napięcie ostatnich dni.
*
– Przepraszam. Ta atmosfera tak na mnie zadziałała – A. siedziała na szerokiej, drewnianej
ławie, ściskając w rękach duży, parujący kubek. Główna sala schroniska był niemalże pusta.
– No co ty, daj spokój.
– Wystraszyłam cię.
– Mnie nie tak łatwo wystraszyć – uśmiechnąłem się, ale wyszło krzywo i nieprzekonująco.
Upiorna atmosfera szlaku przeniknęła nas i zaczęła topnieć dopiero po kilkudziesięciu minutach
przebywania w cieple schroniska. Póki co drżeliśmy i odzywaliśmy się krótkimi, przerywanymi
frazami, popijając gorącą herbatę.
A. piła słodką, z grubym plastrem cytryny, ogrzewając dłonie jej ciepłem, a ja gorzką, czarną,
chłonąc unoszący się znad kubka aromat ciemnego, słowackiego rumu.
Spaliśmy spokojnie. A. oddychała głęboko, regularnie. Wyobrażałem sobie, że z każdym
oddechem z jej ciała wysącza się ostre, kaleczące światło srebrnego księżyca.
*
Chciałem posiedzieć parę dni w schronisku, ale A. uparła się, by już następnego dnia wyjść
w góry. Wstała, radosna i rześka jak skowronek i nie przyjmowała do wiadomości racjonalnych
argumentów. Przyznam szczerze – bałem się, bo nie wiedziałem, co robić, gdyby to znów ją
nawiedziło. Do tej pory opuszczało ją samo… Na myśl, że następnym razem A. może nie wyjść
z tego dziwnego, przerażającego stanu, a ja nie będę wiedział, jak jej pomóc, czułem zimny strach.
Poszliśmy dnem doliny, wydeptaną ścieżką. Śnieg skrzypiał pod butami, ciepły wiatr od
Słowacji zwiastował wiosnę. Co kilkadziesiąt metrów spod stóp docierało żwawe szemranie
spływającej wody.
– Pójdziemy pod Ścianę – A. odwróciła się, żeby zobaczyć jakie wywarło to na mnie wrażenie.
Ściana zamykała jedną z bocznych dolinek, głęboką i niezbyt długą, nawet w najjaśniejsze letnie
dni spowitą cieniem. Latem ścieżka wspinała się na Ścianę przez kilka szerokich pęknięć
i rozpadlisk, ale póki leżał śnieg, pokonanie jej graniczyło z niemożliwością. Dolinka pozostawała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin