Dran-lekarz-maz.pdf

(813 KB) Pobierz
Alison Roberts
Drań, lekarz, mąż?
Tłu​ma​cze​nie
Kry​sty​na Ra​biń​ska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wy​glą​dał zu​peł​nie ina​czej, niż się spo​dzie​wa​ła.
Cho​ciaż to, że jest wy​so​ki i obłęd​nie przy​stoj​ny, nie po​win​no jej za​sko​czyć. Dwa
lata temu wszyst​kie dziew​czy​ny w szpi​ta​lu sza​la​ły za nim i usi​ło​wa​ły zwró​cić na sie​-
bie jego uwa​gę.
Sum​mer Pe​ar​son mia​ła jed​nak so​lid​ne po​wo​dy, aby uwa​żać go za skoń​czo​ne​go
dra​nia. A na​wet po​two​ra.
Tyl​ko że po po​two​rach nie na​le​ży ocze​ki​wać cie​płe​go spoj​rze​nia ani uśmie​chu
roz​świe​tla​ją​ce​go cały po​kój. Może nie​po​trzeb​nie się do nie​go uprze​dzi​ła?
– Dok​tor Mit​chell?
– Tak, to ja.
– Zac Mit​chell?
– Ow​szem, cho​ciaż moja bab​cia uży​wa peł​ne​go imie​nia, Isa​ac.
Kur​czę, co ją ob​cho​dzi jego bab​cia?
– Pra​co​wał pan kie​dyś w szpi​ta​lu ogól​nym w Auc​kland? Na od​dzia​le ra​tun​ko​wym?
– Tak, ale ostat​nie dwa lata spę​dzi​łem w Wiel​kiej Bry​ta​nii.
Do dy​żur​ki wszedł Gra​ham, kie​row​nik bazy. Niósł po​ma​rań​czo​wy kom​bi​ne​zon.
– Uda​ło mi się zna​leźć twój roz​miar – zwró​cił się do Zaca. – I ba​weł​nia​ny pod​ko​-
szu​lek. Wi​dzę, że zdą​ży​łeś już po​znać Sum​mer.
– Eee… Ofi​cjal​nie jesz​cze nie zo​sta​li​śmy so​bie przed​sta​wie​ni.
Sum​mer za​czer​wie​ni​ła się. Po​peł​ni​ła gafę, spraw​dza​jąc jego toż​sa​mość ni​czym
po​li​cjant.
– Prze​pra​szam – wy​bą​ka​ła. – Sum​mer Pe​ar​son, ra​tow​nik me​dycz​ny. W po​go​to​wiu
lot​ni​czym od trzech lat.
– Wie​le o to​bie sły​sza​łem. – Zac od razu prze​szedł na ty. Uniósł brwi i o ton zni​żył
głos. – Same do​bre rze​czy.
Czyż​by z nią flir​to​wał?
Ja też dużo o to​bie sły​sza​łam, ale same złe rze​czy, chcia​ła od​po​wie​dzieć, lecz
w porę ugry​zła się w ję​zyk. Zi​gno​ro​wa​ła kom​ple​ment i zwró​ci​ła się do Gra​ha​ma:
– Sko​rzy​stam z chwi​li spo​ko​ju i wpro​wa​dzę Zaca w…
– Czy mnie słuch nie myli? Ktoś po​wie​dział sło​wo na li​te​rę s? – Do po​ko​ju wszedł
jesz​cze je​den męż​czy​zna.
– Ow​szem – przy​znał Gra​ham. – Twój typ?
– Osiem mi​nut.
– Ja daję sześć. – Gra​ham pu​ścił do Zaca oko. – Za​wsze kie​dy któ​reś z nas wy​po​-
wie sło​wo „spo​kój”, za​kła​da​my się, po ja​kim cza​sie przyj​dzie we​zwa​nie. Ten, kto
w da​nym ty​go​dniu prze​gra, uzu​peł​nia za​pas piwa w lo​dów​ce. Zac, po​znaj Mon​-
ty’ego, na​sze​go pi​lo​ta.
Wszy​scy trzej spoj​rze​li te​raz na Sum​mer.
– Trzy mi​nu​ty – rzu​ci​ła.
– Po​każ tyl​ko Za​co​wi, gdzie co leży – po​le​cił Gra​ham. – Masz przed sobą naj​le​piej
wy​szko​lo​ne​go le​ka​rza me​dy​cy​ny ra​tun​ko​wej, jaki do nas do​łą​cza, i eks​per​ta od ob​-
słu​gi​wa​nia wcią​gar​ki. Zac prze​szedł po​nad​to szko​le​nie z ewa​ku​acji z za​to​pio​ne​go
śmi​głow​ca i roz​po​czął kurs na pi​lo​ta.
Sum​mer uda​ła, że nie robi to na niej wra​że​nia, cho​ciaż w du​chu czu​ła re​spekt
i po​dziw. Szko​le​nie z ewa​ku​acji z za​to​pio​ne​go śmi​głow​ca nie jest dla mię​cza​ków.
Zac wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Me​dy​cy​na ra​tun​ko​wa to moja pa​sja. Lu​bię eks​tre​mal​ne wy​zwa​nia. Wolę pra​co​-
wać na pierw​szej li​nii niż w czte​rech ścia​nach szpi​tal​ne​go od​dzia​łu ra​tun​ko​we​go.
Może jesz​cze nie do​ro​słem i wciąż mam w so​bie żył​kę po​szu​ki​wa​cza przy​gód?
Nie​doj​rza​łość ni​cze​go nie uspra​wie​dli​wia, po​my​śla​ła Sum​mer. A na pew​no nie tłu​-
ma​czy zruj​no​wa​nia ko​muś ży​cia. Spoj​rza​ła na Gra​ha​ma. Czy może mu po​wie​dzieć,
że nie naj​le​piej się czu​je w jed​nym ze​spo​le z Za​kiem?
Nie mia​ła jed​nak szan​sy tego zro​bić, gdyż w tej sa​mej chwi​li roz​legł się prze​raź​li​-
wy sy​gnał.
Mon​ty spoj​rzał na ze​ga​rek.
– Dwie mi​nu​ty, dzie​sięć se​kund. Wy​gra​łaś.
Sum​mer chwy​ci​ła kask i na​ło​ży​ła go na gło​wę. Wca​le nie czu​ła, aby co​kol​wiek wy​-
gra​ła.
Wy​glą​da​ła zu​peł​nie ina​czej, niż się spo​dzie​wał.
Po pierw​sze była na​praw​dę drob​nej po​stu​ry. Gło​wą, ra​zem z krót​ko ob​cię​ty​mi
blond wło​sa​mi ster​czą​cy​mi na jeża, się​ga​ła mu ra​mie​nia. Ko​le​dzy z od​dzia​łu ra​tun​-
ko​we​go prze​strze​ga​li go jed​nak, aby nie dał się zwieść po​zo​rom. „Twar​da sztu​ka
i jed​na z naj​lep​szych wśród ra​tow​ni​ków”, mó​wi​li.
Po​wie​dzie​li mu rów​nież, że ma na imię Sum​mer, jak naj​pięk​niej​sza pora roku,
lato, jest po​god​na i za​baw​na i że świet​nie się z nią pra​cu​je. Na​zwa​li go na​wet
szczę​ścia​rzem, bo tra​fił do jed​ne​go ze​spo​łu z nią.
Ocze​ki​wał więc cie​płe​go przy​ję​cia, a po​wia​ło ark​tycz​nym chło​dem. Szczę​ściarz?
To chy​ba były kpi​ny.
Gdy zna​lazł się w ka​bi​nie śmi​głow​ca, hu​mor od razu mu się po​pra​wił. Na​resz​cie
zno​wu w po​wie​trzu, zno​wu leci w nie​zna​ne. Na do​da​tek pod nimi jest błę​kit​ny oce​-
an i jego ro​dzin​ne mia​sto, a ce​lem pół​wy​sep Co​ro​man​del, jed​no z jego ulu​bio​nych
miejsc na kuli ziem​skiej.
– Sa​mo​chód spadł z na​sy​pu – usły​szał w słu​chaw​kach za​mon​to​wa​nych w ka​sku. –
Dro​ga nu​mer 309, na od​cin​ku mię​dzy la​sem Kau​ri i wo​do​spa​dem Wa​iau. Po​go​to​wie
i straż po​żar​na do​tar​li już na miej​sce.
– 309-tka na​dal jest nie​utwar​dzo​na? – za​py​tał.
– Znasz tę dro​gę? – zdzi​wił się Mon​ty.
– Więk​szość wa​ka​cji spę​dzi​łem na pół​wy​spie. Upra​wiam spor​ty wod​ne.
– Po​roz​ma​wiaj z Sum​mer. – Mon​ty za​chi​cho​tał. – Jest mi​strzy​nią pad​dle​bo​ar​din​-
gu.
Zac zro​bił​by to z przy​jem​no​ścią, lecz jed​no spoj​rze​nie na Sum​mer wy​star​czy​ło,
aby ostu​dzić jego za​pał. Sie​dzia​ła od​wró​co​na do okna, za​pa​trzo​na w dal i nie zdra​-
dza​ła naj​mniej​szej ocho​ty do roz​mo​wy.
Była na​praw​dę fi​li​gra​no​wa. Sze​ro​kie szel​ki uprzę​ży ase​ku​ra​cyj​nej krzy​żo​wa​ły się
na jej ple​cach, kask spra​wiał wra​że​nie zbyt du​że​go. Wy​glą​da​ła jak dziec​ko ba​wią​ce
się w prze​bie​rań​ców, lecz wy​star​czy​ło zo​ba​czyć jej pro​fil, aby się prze​ko​nać, że to
tyl​ko złu​dze​nie.
Za każ​dym ra​zem, kie​dy na nie​go pa​trzy​ła, czuł się jak na cen​zu​ro​wa​nym.
Dla​cze​go? Prze​cież w ży​ciu się nie wi​dzie​li. Co ta​kie​go zro​bił, że go osą​dza, i to
na do​da​tek ne​ga​tyw​nie?
Może nie lubi pra​co​wać z ni​kim, kto ma wyż​sze kwa​li​fi​ka​cje od niej? Może cze​ka
na po​twier​dze​nie tych kwa​li​fi​ka​cji w prak​ty​ce?
Je​śli tak, to w po​rząd​ku.
Na​to​miast nie w po​rząd​ku jest da​nie no​we​mu ko​le​dze do zro​zu​mie​nia, że jest
oso​bą nie​po​żą​da​ną w ze​spo​le. Bar​dzo nie w po​rząd​ku.
Jak gdy​by od​ga​du​jąc, że o niej my​śli, Sum​mer obej​rza​ła się. Do​strze​gła jego spoj​-
rze​nie i za​trzy​ma​ła na nim swój wzrok odro​bi​nę dłu​żej, niż wy​ma​ga grzecz​ność.
Taak… jest gwał​tow​na. Nie​ustra​szo​na.
Któ​re z nich pierw​sze się od​wró​ci? Zac był mi​strzem w roz​ła​do​wy​wa​niu na​pię​cia
i ro​bił to nie​ja​ko au​to​ma​tycz​nie. Może na​uczył się tej sztu​ki w zbyt mło​dym wie​ku
i z nie​zbyt chwa​leb​nych po​wo​dów, lecz cza​sa​mi ta umie​jęt​ność bar​dzo mu się przy​-
da​wa​ła. Wy​star​czy​ło po​słu​żyć się wro​dzo​nym uro​kiem oso​bi​stym. Uśmiech​nął się
więc naj​bar​dziej cza​ru​ją​co, jak po​tra​fił, i przez jed​no mgnie​nie wy​da​wa​ło mu się, że
sztucz​ka za​dzia​ła​ła, że Sum​mer od​wza​jem​ni uśmiech, lecz się po​my​lił. Sum​mer od​-
wró​ci​ła gło​wę i kon​takt wzro​ko​wy się urwał.
Zro​bi​ła to z pre​me​dy​ta​cją? Zdu​sił w so​bie roz​cza​ro​wa​nie, może na​wet złość.
Wie​dział, że ani jed​no, ani dru​gie nie po​mo​że mu na​wią​zać do​brej współ​pra​cy z tą
draż​li​wą part​ner​ką.
– Z two​jej stro​ny za chwi​lę bę​dzie wspa​nia​ły wi​dok na pu​sty​nię Pin​nac​les – ode​-
zwa​ła się Sum​mer.
– Nad gó​ra​mi może nami tro​chę za​trząść – uprze​dził Mon​ty. – Jak tyl​ko mi​nie​my
szczy​ty, do​sta​nę naj​now​sze in​for​ma​cje o ak​cji ra​tun​ko​wej.
Na po​cząt​ku ka​rie​ry za​wo​do​wej Zac za​czął​by te​raz roz​pra​co​wy​wać w gło​wie
naj​roz​ma​it​sze sce​na​riu​sze wy​da​rzeń i do​pa​so​wy​wać do nich pro​ce​du​ry me​dycz​ne,
ja​kie ewen​tu​al​nie na​le​ży wdro​żyć. Li​sta moż​li​wych ura​zów była jed​nak tak dłu​ga,
że już daw​no do​szedł do wnio​sku, że szko​da na to cza​su i ener​gii.
Do​świad​cze​nie na​uczy​ło go rów​nież, że le​piej przy​stę​po​wać do ak​cji ra​tun​ko​wej
bez z góry za​ło​żo​ne​go pla​nu, bo wte​dy ra​tow​nik jest otwar​ty na wszel​kie nie​spo​-
dzian​ki. Na​le​ży więc się wy​lu​zo​wać i za​dbać o we​wnętrz​ny spo​kój.
Wi​dok po​ro​śnię​tych buj​ną ro​ślin​no​ścią gór​skich zbo​czy, nad któ​ry​mi prze​la​ty​wa​li,
sprzy​jał temu znacz​nie bar​dziej niż pró​by na​wią​za​nia roz​mo​wy z kimś, kto wy​raź​-
nie nie miał za​mia​ru uprzy​jem​niać mu ży​cia.
– Prze​wi​dy​wa​ny czas lą​do​wa​nia dwie mi​nu​ty.
Sum​mer zbli​ży​ła twarz do szy​by, aby le​piej wi​dzieć, co się dzie​je na zie​mi.
– Na go​dzi​nie je​de​na​stej sa​mo​cho​dy. Wóz stra​żac​ki i ka​ret​ka.
– Ro​zu​miem – od​parł Mon​ty. – Baza? Tu je​dyn​ka. Do​tar​li​śmy na miej​sce.
Wy​lą​do​wa​li na dro​dze i jesz​cze za​nim opadł kurz, otwo​rzy​li drzwi. Zac od​piął
Zgłoś jeśli naruszono regulamin