Greg Egan - 3 - Stan wyczerpania.pdf

(2380 KB) Pobierz
Greg Egan
Distress
Przekład:
Paweł Wieczorek
Tom
III
z cyklu Kosmologia
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
Dziękuję Caroline Oakley, Deborah Beale,
Anthony‘emu Cheethamowi, Peterowi Robinsonowi,
Lucy Blackburn, Annabelle Ager i Claudii Schaffer
To nieprawda że mapa wolności zostanie skompletowana po zatarciu ostatniej krzywdzącej
granicy jeśli dalej będziemy musieli zapisywać co pioruny ściąga i arytmię suszy wyznacza by
ujawnić molekularne dialekty lasów i sawanny bogate jak tysiące ludzkich języków i pojąć
najgłębszą historię naszych pasji starszą niż sięga mitologia.
Oświadczam więc że żadna korporacja nie posiada monopolu na liczby żaden patent nie
może obejmować zera i jedynki żaden naród nie ma władzy nad adeniną i guaniną żadne
imperium nie rządzi kwantowymi falami.
Musi pozostać przestrzeń na świętowanie zrozumienia istnieje bowiem prawda której nie
można kupić ani sprzedać narzucić siłą oprzeć się jej albo przed nią uciec.
Z
Technoliberation
Muteby Kazadiego, 2019
1
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział
1
– W porządku. Nie żyje. Porozmawiaj z nim.
Bioetyko było lakonicznym młodym aseksem z blond dredami i w T-shircie, na którym
między płatnymi reklamami raz za razem pojawiał się napis: NIE DLA TW! Parafowało
formularz zgody na notepadzie patolog sądowej, po czym wycofało się do kąta. Traumatolog i
sanitariusz odsunęli na bok sprzęt reanimacyjny, patolog zrobiła kilka szybkich kroków do
przodu. W dłoniach trzymała strzykawkę z pierwszą porcją neurozachowacza. Nieużyteczny
do chwili śmierci – powodujący w kilka godzin potężne toksyczne uszkodzenia szeregu
narządów – koktajl z antagonistów glutaminianu, blokerów kanału wapniowego i
przeciwutleniaczy niemal natychmiast zahamuje najpoważniejsze zmiany biochemiczne, które
uszkodziłyby mózg.
Asystent pani patolog szedł tuż za nią, popychając kilkupółkowy wózek mieszczący
wszystkie akcesoria pośmiertnego ożywienia: tacę jednorazowych narzędzi chirurgicznych,
różne elektroniczne aparaty, pompę dotętniczą podłączoną do trzech kilkulitrowych szklanych
butli i coś, co przypominało siatkę na włosy z szarego, nadprzewodzącego drutu.
Łukowski, detektyw z wydziału zabójstw, stał tuż obok mnie.
– Gdyby każdy był wyposażony jak pan, Worth, nie musielibyśmy bawić się w coś takiego
– stwierdził z zadumą. – Moglibyśmy odtworzyć przestępstwo od początku do końca. Jak
byśmy czytali zawartość czarnej skrzynki z rozbitych samolotów...
Odpowiedziałem, nie podnosząc wzroku znad stołu operacyjnego – bez problemu
mógłbym wyciąć nasze głosy, nie chciałem jednak przerwać filmowania, jak pani patolog
podłącza zastępczą krew.
– Nie sądzi pan, że gdyby każdy miał podłączony sprzęt nagrywający do nerwu
wzrokowego, mordercy zaczęliby wycinać ofiarom procesory pamięci?
– Czasami pewnie tak, ale tu chyba nikogo nie było, kto by narozrabiał chłopakowi w
mózgu...
– Zaczekajmy, aż zobaczymy zapis.
Asystent prysnął na czaszkę ofiary enzymem depilacyjnym i dwoma ruchami chronionej
rękawiczką dłoni ściągnął z czaszki ostrzyżone tuż przy skórze czarne włosy. Kiedy strząsał je
do plastikowego worka na próbki, zrozumiałem, dlaczego trzymały się razem, a nie rozsypały
jak śmieci u fryzjera: razem z włosami zdjął dość grubą warstwę skóry. Przykleił do łysej,
różowej głowy “siatkę na włosy” – plecionkę z elektrod i czujników... Patolog skończyła
obserwować działanie urządzenia wprowadzającego zastępczą krew, po czym zrobiła
zmarłemu niewielkie nacięcie w tchawicy i wprowadziła cienką rurkę podłączoną do pompy,
2
która miała zastąpić zapadnięte płuca. Nie chodziło o oddychanie, lecz o umożliwienie
mówienia. Można było co prawda monitorować docierające do krtani impulsy nerwowe i
elektronicznie zsyntetyzować zamierzone dźwięki, najwyraźniej jednak mowa była mniej
zniekształcona, jeżeli ofiara mogła odczuwać coś przypominającego naturalną dotykową i
słuchową informację zwrotną, wytwarzaną przez wibrujący strumień powietrza. Asystent
zakrył ofierze oczy grubym, wyprofilowanym nieco jak okulary opatrunkiem – choć rzadko,
zdarzało się, że skóra twarzy odzyskiwała czucie, a ponieważ z rozmysłem nie ożywiano
komórek siatkówki oka, najłatwiejszym kłamstwem, mogącym wyjaśnić ślepotę, było
powiedzenie ofierze, że ma uraz oczu.
Zacząłem się zastanawiać nad komentarzem.
“W 1888 roku chirurdzy policyjni sfotografowali siatkówkę jednej z ofiar Kuby
Rozpruwacza – w ułudnej nadziei, że we wrażliwych na światło pigmentach zawartych w
ludzkim oku uda im się odkryć twarz mordercy...”
Nie. Zbyt przewidywalny. Do tego wprowadzający w błąd – ożywianie nie było
wydobywaniem informacji z biernych zwłok. Jakie były w takim razie inne odniesienia?
Orfeusz? Łazarz?
Małpia łapka! Zdradzieckie serce!
Reanimator? Nic w mitologii ani
literaturze nie przewidziało rzeczywistości. Lepiej nie robić łatwych porównań. Niech zwłoki
przemówią same za siebie.
Ciało ofiary przeszył dreszcz. Tymczasowy stymulator zmuszał zniszczone serce do bicia
– działał prądami o takiej sile, że w ciągu piętnastu, góra dwudziestu minut każdy kawałek
mięśnia sercowego byłby zatruty elektrochemicznymi produktami ubocznymi. Z braku
dopływu płucnego wprowadzano natlenowaną zastępczą krew do lewego przedsionka,
przepompowywano ją raz przez ciało, po czym usuwano arterią płucną i wylewano. Krótko
mówiąc – układ otwarty był mniej kłopotliwy od recyrkulacyjnego. Jako tako pozaszywane
rany po ciosach nożem w brzuch i klatkę piersiową wyglądały jak pobojowisko i wylewał się z
nich na stół operacyjny jasnoczerwony płyn, nie stanowiło to jednak niebezpieczeństwa – co
sekundę planowo usuwano z organizmu sto razy więcej krwi. Nikt nie uznał za warte zachodu
usunąć chirurgiczne larwy, pracowały więc w dalszym ciągu jak gdyby nigdy nic – szyjąc i
chemicznie przypalając mniejsze naczynia krwionośne szczękami, czyszcząc i dezynfekując
rany, wyszukując na ślepo martwą tkankę i skrzepy, które dałoby się pożreć.
Zasadniczą wagę miało utrzymanie dopływu do mózgu tlenu i środków odżywczych, nie
odwracało to jednak rozpoczętego procesu rozpadu. Faktycznymi katalizatorami ożycia były
miliardy lipozomów – mikroskopijnych kapsułek z lekami, zrobionych z błon tłuszczowych,
które wtłaczano do organizmu wraz z zastępczą krwią. Jedno zawarte w błonie kluczowe
białko otwierało barierę krew-mózg i pozwalało lipozomom wypłynąć z naczyń włosowatych
do przestrzeni międzynerwowej. Inne białka powodowały, że membrana łączyła się ze ścianą
komórki pierwszego napotkanego neuronu i wyrzucała maszynę biochemiczną na tyle
sprawną, by zreenergetyzowała komórkę, sprzątnęła część śmieci powstałych w trakcie
3
niedokrwiennego procesu rozpadu i ochroniła ją przed wstrząsem spowodowanym powtórnym
natlenieniem.
Inne lipozomy były przeznaczone dla innych rodzajów komórek: włókien mięśniowych w
fałdzie głosowym, szczęce, wargach, języku, dla receptorów w uchu wewnętrznym. Wszystkie
zawierały odpowiednie leki i enzymy, a wszystkie miały służyć temu samemu: dostaniu się do
wnętrza umierających komórek i zmuszeniu ich – na krótko – do zmobilizowania
zgromadzonej energii do ostatniego – niemożliwego do podtrzymania – wybuchu aktywności.
Ożywienie nie było posuniętą do heroicznej krańcowości reanimacją. Było dozwolone
tylko wtedy, gdy nie wchodziło w rachubę dłuższe przeżycie pacjenta, ponieważ każda
metoda, która mogłaby do tego doprowadzić, poniosłaby fiasko.
Patolog patrzyła na ekran znajdujący się na jej wózku sprzętowym. Podążyłem za jej
spojrzeniem – po ciemnym prostokącie latały wykresy chaotycznych fal mózgowych, a
zmieniające wysokość słupki podawały ilość wypłukiwanych z ciała toksyn i produktów
rozpadu. Łukowski z oczekiwaniem postąpił dwa kroki naprzód. Zrobiłem to samo.
Asystent wcisnął klawisz. Ofiara zadygotała i zakaszlała krwią – po części własną, ciemną
i pełną skrzepów. Wykresy nabrały wyraźniejszych, ostrzejszych szczytów, zaraz jednak
szpice się spłaszczyły, nabrały równiejszego rytmu.
Łukowski ujął dłoń ofiary i ścisnął ją – gest wydał mi się cyniczny, choć wiedziałem, że
mógł być wyrazem impulsu prawdziwego współczucia. Popatrzyłem na bioetyko. Na jego T-
shircie widniał teraz napis: WIARYGODNOŚĆ TO TOWAR. Nie umiałem ocenić, czy była
to sponsorowana wiadomość czy osobista opinia.
– Daniel? Danny? Słyszysz mnie? – spytał Łukowski.
Nie nastąpiła po tym widoczna reakcja fizyczna, jednak fale mózgowe zatańczyły. Daniel
Cavolini studiował muzykę i miał dziewiętnaście lat. Znaleziono go około godziny jedenastej
wieczór, nieprzytomnego i zakrwawionego, w kącie budynku stacji kolejowej Town Hall – z
zegarkiem na ręku, notesem w kieszeni i w butach, co było mało logiczne, gdyby chodziło o
nieudany napad rabunkowy. Od dwóch tygodni spędzałem każdą noc w wydziale zabójstw,
czekając na podobną okazję. Zezwolenia na ożywienie wydawano tylko w przypadkach, gdy
dowody wskazywały na to, że ofiara może wymienić nazwisko sprawcy – uważano, że metoda
nie daje wielkich szans ani uzyskania użytecznego werbalnego opisu obcej osoby, ani
sporządzenia jej portretu pamięciowego. Łukowski obudził sędziego pokoju tuż po północy –
w tej samej chwili, gdy prognoza była jasna.
Im więcej ożywionych komórek zaczynało absorbować tlen, tym bardziej skóra
Cavoliniego nabierała dziwnego odcienia szkarłatu. Nienaturalnej barwy molekuły
transportowe zastępczej krwi były skuteczniejsze od hemoglobiny, ale tak samo jak pozostałe
leki ożywiające – śmiertelnie toksyczne.
Asystent pani patolog wcisnął kilka kolejnych klawiszy. Cavolini znów się skręcił i
zakaszlał. Cała operacja była balansowaniem na krawędzi – dla skoordynowania rytmu fal
mózgowych potrzebne były lekkie uderzenia mózgu prądem, nadmiar bodźców z zewnątrz
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin