Gordon R. Dickson - 03 - Smok na granicy.pdf

(2503 KB) Pobierz
Gordon R. Dickson
The Dragon Knight
Tłumaczenie:
Marek Rudnik
Cykl: Smoczy Rycerz tom
3
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2012)
Rodział
1
– Cha, wiosna – rzekł szlachetny rycerz Sir Brian Neville-Smythe – Czy mogłoby być
lepiej, Jamesie?
Pytanie to wyrwało z zamyślenia Sir Jamesa Eckerta, barona de Bois de Malencontri et
Riveroak, jadącego nieco z tyłu.
Rzeczywiście słońce świeciło wspaniale, ale według dwudziestowiecznych przyzwyczajeń
wciąż było zimno.
Dobrze, że pod zbroją miał na sobie grubą bieliznę. Był jednak pewien, że dla Briana
dzień jest ciepły. Dafydd ap Hywel, jadący za nimi, ubrany jedynie w zwykły strój łucznika,
na który składał się skórzany kubrak nabity metalowymi płytkami, zdaniem Jima powinien
wręcz marznąć. Ale Smoczy Rycerz był gotów się założyć, że tak nie jest.
Istniało wytłumaczenie, dlaczego Brian miał dziś tak dobry humor.
Przez całe ubiegłe lato panowała wspaniała pogoda zarówno w Anglii, jak i we Francji.
Jednak jesień była już zgoła odmienna. Niemal bez przerwy lało, a zimą wciąż padał śnieg.
Teraz śniegi stopniały wreszcie i wiosna dotarła już nawet na północ, do Northumberlandu,
leżącego przy samej szkockiej granicy.
To właśnie w kierunku tej granicy jechali Jim, Brian oraz Dafydd.
Smoczy Rycerz uświadomił sobie nagle, że nie odpowiedział przyjacielowi. A przecież
nie wypadało przemilczeć pytania. Jeśli nie zgodziłby się z opinią Briana na temat pogody,
ten byłby przekonany, że coś z nim jest nie w porządku. Był to jeden z problemów, do
których Jim musiał przywyknąć w tym czternastowiecznym świecie, znalazłszy się tu wraz ze
swą żoną – Angie. Według ludzi takich jak Sir Brian należało się wszystkim zachwycać, w
przeciwnym razie uznawano cię za chorego.
Choroba oznaczała łykanie mnóstwa mikstur, które mogły tylko zaszkodzić. To prawda,
że ówcześni ludzie wiedzieli nieco o medycynie, ale jeśli już, to przede wszystkim o chirurgii.
Potrafili obciąć kończynę zakażoną gangreną, oczywiście bez jakiegokolwiek znieczulenia, i
kauteryzowali rany, które wyglądały na zakażone. Jim żył w ciągłym strachu, że zostanie
zraniony poza domem, gdzie Angie (jego żona Lady Angela de Malencontri et Riveroak) nie
mogłaby się nim zająć.
Jedynym sposobem uniknięcia wątpliwej pomocy ludzi takich jak Brian czy Dafydd było
powołanie się na magię.
Jim, nie mając na to wpływu, stał się magiem... mówiąc szczerze dość podrzędnym, ale i
to wystarczało do wzbudzenia szacunku u zwykłych śmiertelników.
Wciąż nie odpowiedział mistrzowi kopii, który przyglądał mu się z zainteresowaniem.
Można się było teraz spodziewać kolejnego pytania, czy Jim nie ma przypadkiem gorączki i
czy nie czuje się chory.
1
– Masz absolutną rację! – stwierdził więc Smoczy Rycerz, siląc się na ton pełen
szczerości. – Wspaniała pogoda. Tak jak mówisz, nie może być lepsza.
Jechali bezdrzewnym wrzosowiskiem, miejscami porośniętym puszystą trawą. Zbliżali się
już do celu podróży – zamku de Mer, domu ich przyjaciela Sir Gilesa de Mer, który rok temu
zginął we Francji, broniąc heroicznie angielskiego księcia Edwarda. Po wrzuceniu jego
martwego ciała do wód Kanału LaManche, jako silkie, przeobraził się w żywą fokę i zniknął
w głębinach.
Ich wyprawa była zwykłym obowiązkiem rycerzy lub innych przyjaciół, miała na celu
zawiadomienie rodziny o utracie krewnego. Wieści takie nie docierały bowiem w żaden inny
sposób. Nie był to jednak wystarczający powód dla Angie, która uważała tę podróż za zwykły
kaprys i nie chciała nigdzie puścić męża.
Jim nie miał jej jednak tego za złe. Przecież niemal całe ubiegłe lato spędziła bez niego.
Miała wtedy na głowie nie tylko cały zamek, którym zawsze się zajmowała, ale także
posiadłości z poddanymi, zbrojnymi i całą masą wynikających z tego problemów.
Teraz więc starała się nie dopuścić do jego wyjazdu, a przekonywanie jej trwało dobre
dwa tygodnie.
Jim obiecał wreszcie, że podróż do rodziny Gilesa nie potrwa dłużej niż dziesięć dni, sam
pobyt nie więcej niż tydzień i kolejne dziesięć dni na drogę powrotną. Miał więc być w domu
nie później niż za miesiąc. Nie chciała się zgodzić nawet na to, ale na szczęście ich bliski
przyjaciel i nauczyciel Jima w dziedzinie magii, S. Carolinus, akurat zjawił się u nich i
dopiero jego argumenty poskutkowały.
Angie zgodziła się, ale i tak była mocno niezadowolona.
Cel ich podróży znajdował się nad brzegiem morza, nieopodal miasteczka Berwick, które
leżało na wschodnim skraju angielsko-szkockiej granicy biegnącej wzdłuż starego,
rzymskiego muru. Zamek de Mer wznosił się ponad morzem, a od osiedla dzieliło go
zaledwie kilka mil drogi na północ.
Zamek znajdował się na samym skraju Northumberlandu, który kiedyś był należącą do
Szkocji Northumbrią.
Z opowieści wnioskowali, iż jest to kamienna wieża z przylegającymi do niej kilkoma
budynkami.
– Chyba i nie może być lepsza, ale już wkrótce nie będzie – odezwał się Dafydd ap
Hywel. – Kiedy zajdzie słońce, zrobi się bardzo zimno. Spójrzcie, wisi jeszcze nad
horyzontem, a już przed nami zaczyna się tworzyć mgła.
Miejmy nadzieję, że dotrzemy do zamku przed zapadnięciem zmroku, bo inaczej znowu
będziemy musieli spać pod gołym niebem.
Niezwykłe było, aby łucznik zwracał się tak swobodnie do rycerzy. Ale Dafydd był
towarzyszem Jima oraz Briana i uczestniczył w walkach z Ciemnymi Mocami, które przez
cały czas starały się zakłócić równowagę pomiędzy Losem i Historią.
2
Jim, pochodzący z zaawansowanego technicznie, dwudziestowiecznego świata, po
zdobyciu pewnej ilości magicznej energii, przybywając tu wraz z Angie, zdawał się wzbudzać
szczególne zainteresowanie Ciemnych Mocy.
Carolinus, jeden z trójki magów klasy AAA+, mieszkający u Dźwięczącej Wody,
nieopodal zamku Jima, ostrzegł go przed tą mroczną siłą, która starała się go zniszczyć. Nie
mogła bowiem podporządkować go sobie tak łatwo, jak ludzi urodzonych w tym świecie i w
tych czasach.
W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia.
Niemal równocześnie ze słowami łucznika, Jim poczuł zimno przenikające przez zbroję i
bieliznę. Słońce, zapewne w wyniku złudzenia, w ciągu ostatnich kilku minut zdało się
znacznie zbliżyć do horyzontu. Co więcej, mgła nad wrzosowiskiem rzeczywiście gęstniała,
ścieląc się jak dywan kilka stóp ponad trawami. Jej pasma zaczynały łączyć się ze sobą i
stawało się oczywiste, że już niedługo dalsza podróż będzie niemożliwa.
– Cha! Patrzcie, tego się nie spodziewaliśmy! – rzekł nagle Brian.
Jim i Dafydd podążyli wzrokiem za jego palcem. Przed nimi z gęstej już mgły wyłoniło
się pięciu jeźdźców. Jechali prosto na trójkę towarzyszy, którzy nagle prawie równocześnie
zwrócili uwagę na niecodzienny fakt.
– Na wszystkich świętych! – wydusił Brian, czyniąc jednocześnie znak krzyża. – Przecież
oni jadą na niewidzialnych koniach.
Miał całkowicie rację.
Zbliżająca się piątka wydawała się rzeczywiście wisieć w powietrzu. Z ruchu ich ciał i
wysokości, na jakiej się znajdowali, wnioskować można było, że dosiadają wierzchowców,
choć w miejscu koni była tylko pustka.
– Cóż to za nieboskie stwory? – zdziwił się Brian.
Pod uniesioną przyłbicą jego twarz pobladła. Miał kościste, raczej szczupłe oblicze z
błyszczącymi oczyma i orlim nosem. Kanciasty podbródek z lekko zaznaczony dołkiem.
– James, czy to jakaś magia? – zapytał.
Magia oznaczała dla Briana kłopoty, znacznie większe niż gdyby postacie okazały się
rzeczywiście nieboskimi stworzeniami. Jednak zdaniem Jima sytuacja była niepokojąca z
zupełnie innego powodu. Ich trójka, z czego tylko dwóch w zbrojach, stawała przeciwko
pięciu opancerzonym wojownikom z opuszczonymi przyłbicami i ciężkimi kopiami w
dłoniach. Był to widok, od którego Jimowi krew niemal zastygła w żyłach – znacznie bardziej
przerażający niż cokolwiek niezwykłego.
– Sądzę, że to magia – odparł, przede wszystkim by rozproszyć wątpliwości przyjaciela.
Jim wciąż łudził się, że jeźdźcy nie są do nich wrogo nastawieni, choć w głębi duszy nie
wierzył w to. Kiedy stali się dobrze widoczni, ich zamiary stały się jasne.
– Opuszczają kopie – zauważył Brian, wypowiadając te słowa niemal z radością, zaś jego
oblicze odzyskało zwykłe kolory. – Powinniśmy zrobić to samo, Jamesie.
3
Znaleźli się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej obawiała się Angie, kiedy zabraniała mu
jechać. W czternastym wieku życie ludzkie miało niską cenę. Jadąc nawet do najbliższego
miasta na targ, nie wiadomo było, czy kiedykolwiek powróci się do domu. Na podróżnych
czyhały niezliczone niebezpieczeństwa. Nie tylko ze strony rozbójników i ludzi wyjętych
spod prawa. Istniało także zagrożenie wplątania się w walkę, a nawet niesłusznego
aresztowania i stracenia za naruszenie jakiegoś lokalnego prawa. Jim i Angie słyszeli kiedyś o
tych średniowiecznych pułapkach.
Interesowali się nimi jako pracownicy college'u, a później na własnej skórze doświadczyli
życia wśród nich podczas pierwszych miesięcy pobytu w tym świecie. Dokładne poznanie
warunków tu panujących nie było łatwe, ale teraz wiedzieli już, czego można się spodziewać.
Więc Angie martwiła się i miała ku temu powody.
W tej chwili jednak było już za późno na refleksje.
Jim sięgnął po kopię, spoczywającą grubym końcem w specjalnie do tego przygotowanym
uchwycie przy siodle, opuścił ją do pozycji horyzontalnej i wsparł na łęku, gotów na przyjęcie
szarży. Miał już zamiar opuścić przyłbicę, gdy Dafydd wypuścił konia w kłus, wyprzedził
towarzyszy, zatrzymał się i ześlizgnął z siodła.
– Radzę wam poczekać i zobaczyć co uda mi się zdziałać. Jeśli nie będzie to konieczne,
nie warto zbliżać się do nich.
Jim nie podzielał spokoju łucznika. Opancerzeni rycerze na niewidzialnych koniach mogli
być przecież odporni na strzały nawet z łuku Dafydda. Ale ten nie poddawał się takim
obawom.
Stał bez słowa, zupełnie nieporuszony, jak gdyby nie zwracając uwagi na coraz
głośniejszy tętent kopyt cwałujących niewidzialnych rumaków i błysk pięciu lśniących ostrzy
kopii. Przesunął tylko skórzany pas kołczanu tak, że ten swobodnie zwisał mu na lewym
biodrze. Wysoki, atletycznie zbudowany, jak zwykle każdym ruchem demonstrując
mistrzostwo i pewność siebie.
Spokojnie odrzucił pokrowiec zabezpieczający kołczan przed deszczem, wybrał jedną ze
strzał, krytycznie popatrzył na jej metalowy grot, przyłożył do łuku i napiął cięciwę.
Łuk wygiął się, aż pierzasty koniec strzały niemal dotknął ucha Dafydda, po czym strzała
pomknęła do celu. Jim z trudnością śledził jej lot. Łucznik trafił najbardziej wysuniętego
jeźdźca prosto w napierśnik. Rycerz, jeśli był nim rzeczywiście, spadł z konia, lecz pozostali
nie zwalniali.
Niemal natychmiast w ich kierunku pomknęły jeszcze trzy strzały. Żadna nie chybiła celu,
ale prawdopodobnie tylko raniły przeciwników, ponieważ cała czwórka zawróciła konie i
zniknęła w gęstej mgle.
Dafydd opuścił łuk. W milczeniu umieścił go wraz z kołczanem przy siodle i dosiadł
wierzchowca. Wspólnie zbliżyli się do miejsca, gdzie upadł trafiony wojownik.
Mieli jednak kłopoty z jego znalezieniem i kiedy wreszcie udało się im go odszukać, nie
ukrywali zaskoczenia. Brian ponownie okazał niezdecydowanie.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin