Bondariew Jurij - GRA.rtf

(1216 KB) Pobierz

JURIJ BONDARIEW

GRA

 

  Krymów, jadąc taksówką z lotniska, kiepsko się

czuł, pot wystąpił mu na skroniach, było mu duszno, szorstki kołnierzyk lepił się do spoconej szyi, parokrotnie więc opuszczał szybę auta licząc na ulgę, opierał się wygodnie na tylnym siedzeniu - wówczas po­dmuch wiatru, przesyconego ciepłym tchnieniem spalin, owiewał jego wilgotną twarz.

Ogarnęło go coś w rodzaju zdziwienia na widok wałęsa­jących się tłumów okupujących o tej porze przystanki autobusowe, tkwiących przed sklepami (kiedy ci ludzie pracują?), patrzył na poranne błyski słońca wśród listowia, na szybach wystaw, a przed oczami wirowały mu niczym karuzela inne ulice, witryny magazynów, stoliki na chod­nikach stojące w cieniu czerwonych parasoli, inny tłum, ubrany jaskrawo, kolorowo, inne słońce, upalne nawet o tak wczesnej porze. I owa rozmigotana jak w wizji sennej karuzela górowała wyniośle, w jakiś sposób upokarzała skromne moskiewskie ulice, które za każdym powrotem z zagranicy chwytały boleśnie za serce. Przykre było jednak to, że podczas poprzednich powrotów nie doznawał takiego dojmującego dławienia w gardle, jak gdyby więzły w nim nie wypłakane łzy. Nie rozumiał, co się z nim działo, gotów był śmiać się z siebie i pogardzać sobą za niczym nie umotywo­wany sentymentalizm.

No bo co, u licha? Przecież było pięknie w tym gościnnym Paryżu - sześć dni świątecznego, zagranicznego zgiełku, do niczego nie zobowiązujących przyjęć, klimatyzo­wanych sal kinowych, koktajli, dyskusji, nocnych kabare­tów w pachnącym słodko, purpurowym półmroku, wśród pluszu kanap, z bladymi ciałami kobiet na estradzie, rano zaś szczególnie dokładny rytuał golenia się, na śniadanie dwie filiżanki kawy stawiającej na nogi, przeglądy filmów i w końcu - zaszczytna nagroda za reżyserię, nieoczekiwana i wyczekiwana. Wszystko na tym festiwalu przebiegało pomyślnie, w aurze życzliwości, lecz po tych wspaniałych, gorączkowych dniach za granicą pozostawał lepki posmak goryczy i wstydu, o czym aż przykro było wspominać.

Zamknął oczy, starając się przestroić na swoje mos­kiewskie życie, chwycić rytm, do jakiego przywykł, zespół filmowy, rady artystyczne, przygotowanie do zdjęć, ale nie wiadomo dlaczego narastał w nim denerwujący niepokój, i pomyślał: wróciłem przed terminem, te dwa dni odpocznę sobie w domu.

Kiedy jednak podjechali pod dom w alei Lenina, skręcili na podwórze pod gałęzie topoli, kiedy wszedł w kamienny chłód bramy, do odrapanej windy, gdy potem ujrzał znajomą klatkę schodową i obite brązową dermą drzwi z guzikiem dzwonka śpiewającego w przedpokoju, nie mógł pokonać nękającego go uczucia, łzami tamującego mu oddech, i aby się uspokoić, musiał chwilkę postać na podeście swojego piętra.

Zadzwonił czterokrotnie (rodzinny szyfr), nasłuchiwał chwilę i zadzwonił znowu, Ucząc, że usłyszy za drzwiami głos żony, córki lub syna, jednakże wewnątrz - cisza, tylko jakieś niewyraźne szelesty opustoszałego mieszkania; w domu, jak widać, nie było nikogo. Oto jak mnie wita ukochana żona i dziatki, pomyślał z uśmiechem.

Otworzywszy drzwi własnym kluczem, wciągnął waliz­kę do przedpokoju, przesiąkniętego ciepłem domowego

6

kurzu, zobaczył w lustrze siebie, zmęczonego, i nagle doszedł do wniosku, że mimo wszystko całkiem niespodziewanie los wyszedł mu naprzeciw. Tak, jest diabelnie zmęczony i ma ochotę być sam, nic nie mówić, poleżeć na tapczanie w bezmyślnym rozluźnieniu, przekartkować czasopisma, przejrzeć gazety, listy, które nadeszły podczas jego nieobec­ności.

Zrzucił marynarkę i przespacerował się po pokojach. Oczywiście: rodzina wyjechała na daczę, okna w całym nagrzanym mieszkaniu były zamknięte na cztery spusty, pozatykane zasłonami. Wszędzie panowała nieznośna, gęsta duchota, tu i ówdzie na parkiecie, na dywanach, na meblach lśniły nitki słonecznych promieni, które przedostawały się przez szpary w zasłonach, w kuchni zaś, gdzie okno nie było zasłonięte, roznosił się zapach gorącej ceraty, a na podłodze koło szafki leżał rachunek za telefon, pożółkły od słońca, zwinięty niemal w rulon.

Za każdym razem, ilekroć wracał z zagranicy, doznawał uczucia czegoś sztucznego, nierzeczywistego, dłużącego się, przeżytego z dala od domu, będącego kaprysem losu, grą, i on, uwolniony od tej gry, powinien w rozmowach z przyja­ciółmi pozbyć się tego czegoś koktajlopodobnego, pusto- słowiowego, restauracyjnego, tego, w czym musiał tkwić przez pewien czas, sycąc własną ambicję, zaspokajając z rozkoszą własną ciekawość.

Teraz także chciałby zmyć z siebie owo nękające psychicznie, a zarazem „rozrywkowe” zmęczenie własnymi uśmiechami, intelektualną paplaniną, naperfumowaną sło­dyczą obcego mydła, przesyconego kobiecością, zapachem środków chemicznych unoszących się w paryskich salach kinowych, w jego pokoju w hotelu - wszystko to miał już za sobą.

Chłodny prysznic obmywał go deszczowymi igiełkami, woda szumiała wiosennie, rześko. Drzwi łazienki były otwarte i odnosiło się wrażenie, jakby morskie echo odbijało

te dźwięki w pustym mieszkaniu. Wycierając się ręcznikiem, chodził na bosaka po pokojach, bębniąc gołymi piętami po nagrzanym parkiecie, jeszcze nie ubrany, w jadalni powie­dział na głos: „No i dobrze, wszystko przeminie, wszystko przemija”, nalał sobie kieliszek koniaku, wypił, oblała go gwałtowna fala żaru, i jakby poczuł się lepiej.

Potem leżał na kanapie w swoim gabinecie, przeglądał wyjęte z przepełnionej skrzynki na korespondencję pisma, gazety, rozmaite zaproszenia na spotkania, wystawy, prze­rzucał listy, ale nie czytał ich, popatrywał tylko na adresy nadawców, czy nie napotka znajomego nazwiska. I raptem jakby się potknął wzrokiem - odłożył opieszale na róg stolika niebieskawą kopertę z bijącym w oczy nadrukiem: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, który momentalnie wyzwolił w nim lepkie uczucie lęku.

A więc znowu się zaczęło... ściślej mówiąc: trwa nadal. Chwilę odczekawszy rozerwał kopertę i przebiegł wzrokiem tekst, z którego wynikało, że on, Wiaczesław Andriejewicz Krymów, ma się stawić czwartego lipca (to już przecież za trzy dni!) u sędziego śledczego Tokariewa, na Pietrowce 38, drugie piętro, pokój 200, z dowodem osobistym bądź dokumentem potwierdzającym tożsamość. Miałem już przy­jemność rozmawiać z nim w wytwórni. Tak, Oleg Grigor- jewicz Tokariew, wykształcony, mądry, młody człowiek ze starannie wypielęgnowanymi wąsikami. Ale żeby nie wiem co miało mnie spotkać, na Pietrowkę nie pojadę, drogi Olegu Grigorjewiczu, nie chcę, by pańska osoba kładła cień na to, co się wydarzyło.

Odłożył w zamyśleniu wezwanie i zaczął przeglądać recenzje z filmów festiwalu paryskiego, czując, że w decyzji, którą podjął przed chwilą, kryje się jakiś fałsz, uświadamia­jąc sobie także wulgarne zniekształcenia opinii o jego filmie, naiwne przeciwstawianie „moralności socjalistycznej i czys-

tości ducha okrucieństwo zachodnich bohaterów, których świat wewnętrzny przypomina pustą muszlę”.

Sprytne chłopaki z tych naszych recenzentów, tylko po co ten żałosny prymityw? Krymów roześmiał się gniewnie i przed jego oczami pojawiła się pulchna twarz słynnego amerykańskiego reżysera, syna emigrantów z Rosji, człowie­ka utalentowanego, nie przebierającego w środkach, które­go film „Sodoma i Gomora”, przedstawiający zagładę domu wariatów, co miało symbolizować zgubę wyzbytej miłosier­dzia ludzkości, wstrząsnął wszystkimi na festiwalu. Mój oponent John Grichmar uśmiałby się razem ze mną. „Czys­tość”, „moralność*’, y,poziom” - Boże kochany, jakimiż to wyświechtanymi słowy obwarowaliśmy się, uzbroili nimi po zęby! My, wybrańcy, przywłaszczyliśmy sobie anielskie niepokalanie, na nic się nie oglądając, to, co szatańskie, wyrzucając za burtę.

I już pełen zniecierpliwienia wziął się za kolejną recenz­ję, również upstrzoną nieznośnymi frazesami o seksie, patologii, amoralności w filmie Johna Grichmara - i nie doczytał jej do końca, odrzucił gazetę ze słowami:

-              Kretynizm, niech to diabli, czysty kretynizm...

Razem otrzymywali nagrody, razem zapraszani byli na obiady (dwaj reżyserzy dwóch wielkich mocarstw), co wieczór po przeglądzie filmów spotykali się w barze hotelo­wym, gdzie stawiali sobie wzajemnie whisky i wódkę, stanowczo ponad miarę, aczkolwiek dorównać Amerykani­nowi w piciu było nie sposób, dwie noce, na zaproszenie Grichmara, spędzili w klubach, i za każdym razem roz­prawiali o losie Rosji, rozdzieleni aż do wrogości przeciwień­stwem własnych poglądów, a zarazem w jakimś sensie zjednoczeni, być może dzięki wciąż nie zaspokojonej wzaje­mnej ciekawości.

Druga noc w klubie była szczególnie wyczerpująca z powodu zajadłych sporów, nadmiaru picia i rozryw­kowych numerów, rano zaś w hallu hotelu, przed kolejnym

9

przeglądem, Krymów z bolącą głową przerzucał stronice „Paris Match”, błagając w duchu los, by uwolnił go dzisiaj od koktajli, ciasno zawiązanego krawata, od destrukcyjnego jadu Grichmara, by dał mu możliwość odpoczynku, zrobie­nia wdechu i wydechu, szansę bezmyślnego poszwendania się wieczornymi ulicami Paryża. Olbrzymi hall, nie z francus­kim, lecz ze wschodnim przepychem wysłany mięsistymi dywanami, amerykański szał luster, szerokie fotele, kanapy obite czerwoną, doskonałą imitacją naturalnej skóry, prze­suwanie się postaci przed szklanymi drzwiami, kantorkiem portiera, przytłumione głosy, gorzkie i słodkie zapachy papierosów i perfum - wszystko to było codziennością hotelu, Krymów widział to nieraz w innych krajach, a teraz od czasu do czasu prześlizgiwał się wzrokiem po znajomych

i              nieznajomych twarzach producentów i reżyserów, gładko ogolonych bądź brodatych (dwa rodzaje twarzy równie często spotykane we współczesnym filmowym światku), po wyprostowanych, sportowych sylwetkach gwiazd filmo­wych i nie znanych mu sław, po pięknych kobietach, młodych i pozujących na nastolatki, ze śladami nocy w nazbyt już błyszczących oczach. Coś mu jednak prze­szkadzało w tej jego zawodowej obserwacji, ni to ciężar w głowie, ni to rtęciowa jasność w głębi luster, i widział wszystkich naraz na tej przestrzeni porannego hallu, zgro­madzonych tu po śniadaniu, i nagle aż się spocił na myśl, że oni wszyscy dostrzegają to jego badawcze spojrzenie. Prze­niósł wzrok na stronice „Paris Match” j.w tym momencie usłyszał ich śmiech, pobłażliwe, ironiczne wypowiedzi na temat jego niekulturalnej ciekawości, z jaką nie miał prawa ich obserwować, i niemal fizycznie odczuł dotyk na swojej twarzy. Podniósł głowę znad pisma i zobaczył, że ktoś z grupy producentów i reżyserów wpatruje się w niego ze spokojną uwagą, ktoś dobrze mu znany, siwiejący, w szarym garniturze, człowiek, którego spotykał już w życiu wielo­krotnie. Znam go, ale kto to może być? Kto? I jakby

przedzierając się przez oblepiający go tuman mgły zaczął powoli poznawać czoło, sposób uczesania, włosy przy­prószone siwizną, krawat, usiłował spotkać wzrok tego człowieka, jednakże na próżno, oczy pozostawały w cieniu,

i              z tego cienia spoglądały nieruchomo w jego stronę - wresz­cie z czołem zroszonym obficie potem słabości, lękając się, że serce mu zamrze, uświadomił sobie, kogo mu ów człowiek przypomina...

Przyczyną halucynacji mogło być niewątpliwie napięcie nerwowe, słyszał o różnego rodzaju stresach, nękających ludzi jego profesji, ale nie wiedział, że tak to właśnie wygląda. To niemożliwe, idiotyzm, bzdura! Jakiś omam! A kiedy wstał, rzucił pismo na stolik i przywołując stanow­czość dawnych, wojennych lat, ruszył prosto ku temu człowiekowi stojącemu w gronie producentów. Lecz męż­czyzny w szarym garniturze już wśród nich nie było... Na jego miejscu zastał francuskiego reżysera Claude’a Meliera, chudego, żylastego staruszka o frywolnym wyglądzie, które­go mu przydawały podczernione, krótkie rzęsy, z uprzejmoś­cią światowego bywalca ukłonił się Krymowowi, ukazując wilgotne jeszcze od wody fryzjerskiej włosy, zaczesane mistrzowsko na łysinę. Nie wiadomo po co Krymów od­wzajemnił mu ukłon, bąknął uprzejmie: Bonjour monsieur,

i              przemagając zakłopotanie pomaszerował w drugi koniec hallu, do baru, tam jak zwykle ujrzał Johna Grichmara, który na jego widok zamachał radośnie ręką. Tym razem spadł mu jak z nieba. „Jakże się cieszę, że przyszedłeś, Wiaczesławie” — powiedział Grichmar.

Nazajutrz podobna historia przydarzyła mu się w sa­molocie, gdzie, jak można było przypuszczać, cała ta szaleńcza pstrokacizna, nieodłącznie związana z codzien­nym, stałym napięciem, trawiącym siły, należała już do przeszłości, i w do połowy zapełnionym przedziale swojs­kiego Aeroflotu, obsługiwanym przez miłe stewardesy, było przyjemnie, jasno, słyszało się rosyjski język... Zdziwiło go

również i to, że tutaj, na wysokości dziewięciu tysięcy metrów, pałętały się dwie muchy, łaziły po szybie iluminato- ra, aż złociste w promieniach słońca, na horyzoncie wisiały zastygłe, kędzierzawe kolosy chmur, a płaska równina obłoków w dole wyglądała niczym Ocean Lodowaty, w któ­rego szczelinach, w niewyobrażalnej głębi, ledwie prze­świtywały zatopione podwodne miasta, nitki szos, czerń lasów.

Krymów patrzył na gigantyczne, postrzępione góry lodowe, na łażące po iluminatorze muchy, i pomyślał rozbawiony, jak się ma ta majestatyczna wysokość, sterylna biel chmur, do tych dwóch podróżniczek, co wleciały do samolotu bądź w Szeremietiewie, bądź na lotnisku Orły. Po co? W jakim celu?

Rozważając ów paradoks, a także owo nieuniknione: „dlaczego?”, z satysfakcją i szczególnie wyraziście ujrzał siebie uwolnionego'czyjąś mocą od samolotu, od jego stali, całej jego materialności, od fotela, na którym siedział (zachowawszy jednak tę samą pozycję w powietrzu), zoba­czył siebie lecącego ponad białą pustynią, nieskończoną, promienistą jasnością chmur, owianego wiatrem i słońcem.

Wiem, co to było, przekonywał sam siebie, chcąc znaleźć jakieś wytłumaczenie tego dziwnego stanu. Było to realizujące się w mojej świadomości marzenie. Zawsze chciałem mieć aparat do latania, coś w rodzaju jedno­osobowego śmigłowca. I niekiedy, pod wieczór, ogarniało mnie przemożne pragnienie, by uciec od wszystkich, unieść się nad ziemią, lecieć w przestrzeni bez dróg, wylądować gdziekolwiek, na jakiejś polanie z bajki gasnącej o zachodzie słońca, gdzie cisza leśna przegląda się w jeziorze. Ale w związku z czym przyszło mi to do głowy? Wówczas, w hallu hotelu, zobaczyłem siebie, człowieka samotnego w tłumie, dobrze ubranego, umiejącego przetwarzać ludzkie uczucia, lecz za granicą całkowicie zbędnego - i zrobiło mi

12

się głupio... Czym jednak wytłumaczyć fakt, że wyraźnie czułem na twarzy pęd powietrza, męczące zamieranie serca, że miałem świadomość absolutnego wyzwolenia się od swojej materialnej powłoki?

Kołysząc się z gracją na obcasikach, z powitalnym uśmiechem na ustach, podeszła do niego stewardesa z tacą; na tacy pieniła się w kieliszkach woda mineralna, zapytała, czy nie życzy sobie borżomu, wynurzyła się z jasnego tła przedziału (oto piękno, całkiem materialne, w postaci kobie­ty), a- on milczał nie mając ochoty odwzajemnić uśmiechu, słuchać miłego szczebiotu, patrzeć na to przesiąknięte zagranicą, młodziutkie stworzenie, które wiedziało, skąd on wraca, oglądało jego filmy. Wszystko stało się brutalnie realne w porównaniu z męką zamierania w owym wy­zwalającym locie ponad bezmiarem chmur, jakimi ziemia była przykryta. Podziękował za borżom, poprosił o koniak

i              odwrócił się do okna. Takiego zasklepienia się w sobie Krymów nigdy nie doświadczał. Zamknął na chwilę oczy

i              w łoskocie, w ryku silników odrzutowych usłyszał wycie szatana, krzyk i płacz ofiar, dźwięk orkiestry dętej pomiesza­ne z grzmotem symfonii. Usiłował uchwycić, zapamiętać jakąś określoną frazę, lecz metaliczna muzyka zmieniała się co sekundę, narastała, przeobrażała się w gigantyczny szloch, łomotała w uszach niczym zagrażający całemu globowi ziemskiemu głos wszechświata, a on wciąż myślał w półjawie: Irina... Po jej śmierci wszystko wywróciło się na opak.

A po szybie jak gdyby nigdy nic pełzały słoneczne widma, białowłosa stewardesa rozłożyła serwetkę, wciąż rozciągając w uśmiechu te swoje młode usta, znowu zapytała go o coś, nie dosłyszał, o co, obojętny zarówno na jadło, jak

i              na jej profesjonalny uśmiech. I raptem mignęła mu myśl, że oto zaraz zachłysną się silniki odrzutowe, samolot fatalnie potknie się w powietrzu i całą swoją masą stali zacznie spadać z tej przeogromnej wysokości.

Jaki straszliwy krzyk podniesie ta sama stewardesa

0              młodzieńczych, wymalowanych ustach (nikt już ich nie pocałuje, nigdy), jak strasznie, dziko, przedśmiertnie zaczną krzyczeć wszyscy pasażerowie! A ja? zastanowił się. Co ja uczynię w takiej chwili? Będę czekać na ostatnie uderzenie

1              żegnać się ze światem? Wiem doskonałe, że nie będę krzyczeć i modlić się o zlitowanie.

Zmarszczył brwi spoglądając na muchy łażące po szybie

i              odczuł potrzebę powrotu do zakłóconego przez te myśli stanu poprzedniej szczęśliwości - unoszenia się w powietrzu jak we śnie, niczym błękitne piórko w przestworzach, kiedy to nie istnieje ani strach, ani żadne obowiązki - co za rozkosz!

Strach? Ja pomyślałem o strachu?

Sygnał telefonu niemal go uderzył w skronie i, odwykły przez ten tydzień od dzwonków telefonicznych, otrząsając się z półsnu, uniósł się na tapczanie i machinalnie sięgnął do aparatu, który stał na stoliku z prasą. Szybko jednak cofnął rękę - na razie nikt jeszcze nie wie, że wrócił, a pierwszy telefon powinien być od niego, z domu, zwykły obowiązek, wyraz zainteresowania. Olga nie wiedziała, że przyjechał dwa dni wcześniej, nie mogła więc dzwonić z daczy.

Znowu się położył, marząc o pogrążeniu się w rozkosz­nej półświadomości, lecz ponowny dzwonek zmusił go do podniesienia słuchawki.

-              Tak - powiedział cicho, spodziewając się usłyszeć rześki głos kierownika produkcji Mołoczkowa, i powtórzył szybko pytanie, zdziwiony nieśmiałym oddechem po drugiej stronie przewodu telefonicznego: - Tak, słucham?

-              To ja - przeciągając słowa zaśpiewał ktoś dziecinnym niemal głosikiem, roześmiawszy się zaraz. - Dzień dobry, tato. Już wróciłeś? Zadzwoniłam na chybił trafił i o dziwo, podnosisz słuchawkę. Bombowe! Jesteśmy na daczy. Na

prośbę mamy telefonuję z automatu przy plaży. Wyczuwała, że już przyjechałeś. Cieszę się, tato...

-              Tańka, kochany mój pieseczku - powiedział Kry­mów ze wzruszeniem, zachrypniętym nagle głosem. - Nie widziałem cię ani nie słyszałem całe wieki. Jak wam się wiodło beze mnie? Co u mamy?

-              Mama? Bomba.

-              W jakim sensie?

-              Moim zdaniem mama to najpiękniejsza kobieta na świecie, bardzo do ciebie tęskniła. Mówię ci to w tajemnicy. Nie sypnij mnie. Wiesz dlaczego? Wieczorami przesiadywała sama w twoim pokoju i czytała... kurcze, ale dno! - jęknęła zawadiacko. - Odnalazła mnie w budce cała banda i stukają pieniążkiem w szybę. Tato, cieszę się, czekam tu na ciebie. Na razie. Samochód w garażu. Myśmy przyjechali pocią­giem.

-              Przekaż mamie, że dzisiaj załatwiam sprawy w Mosk­wie, a jutro jestem u was - powiedział Krymów i odbierając krótkie sygnały w słuchawce, którą odwiesiła jego córka w nie znanej mu budce telefonicznej przy podmiejskiej plaży, poczuł niezwykle wyraziście smak ust Olgi, ujrzał pytające spojrzenie jej ciemnych oczu przed powitalnym pocałun­kiem, obejmujące jego twarz od czoła po podbródek, jej czułe, łagodne: No, jesteś - i pełen niechęci do siebie pomyślał, że jest w stanie nie mówić jej prawdy, skrywać przed nią to, co ją, Bogu ducha winną, mogłoby upokorzyć.

Dodając sobie na siłę werwy, zeskoczył z kanapy, rozsunął zasłony, otworzył okno wprost na iskrzące się w słońcu listowie topoli, odetchnął asfaltowym żarem wiel­komiejskiego dnia. Załaskotał go na twarzy topolowy puch, hulający po całej południowo-zachodniej Moskwie, wpłynął do gabinetu, Krymów zdmuchnął puch z policzka, podszedł do lustra, zrobił minę, wielce rad, że rano w hotelu, przed wyjazdem na lotnisko, dokładnie się ogolił. W wolne dni nie lubił u siebie niechlujstwa, które tolerował w czasie pracy,

zapominając o goleniu, przedkładając nade wszystko zno­szone kurtki i swetry.

Czy znam tego faceta? pomyślał z ironią, patrząc w lustrze na zmęczonego, siwiejącego mężczyznę o przy­mrużonych, szarych oczach, iście mu bliskiego, znanego mu dobrze, a zarazem nie znanego, i raptem wspomniał ów ranek w hotelowym hallu, tego innego mężczyznę o wymiętej twarzy, stojącego w grupie znakomitych osobistości, zadufa­nego w sobie, dobrze ubranego, obcego na tamtym gruncie,

i              aż wzdrygnął się ze wstydu, z poczucia bezsensowności tych sześciu dni spędzonych w Paryżu. Co ża diabelskie sztuczki? Zupełnie jakbym żył jakimś nierealnym, nieprawdziwym życiem! Chodzę, jem, wypowiadam słowa, jeżdżę za granicę, otrzymuję nikomu niepotrzebne nagrody, a całym sercem jestem tam, tkwię wciąż W tym koszmarnym, czerwcowym dniu, w którym zginęła Irina.

2              Jak zazwyczaj wszedł do sekretariatu krokiem

I              ■ zdecydowanym, krokiem człowieka nie mające­go wątpliwości, że tutaj, przed solidnie obitymi szlachetną skórą drzwiami, nie przepuszczającymi do wnęt­rza dyrektorskiego gabinetu żadnych dźwięków, przywita go niezmiennie uprzejma, starannie uczesana sekretarka, w jej towarzystwie wejdzie do gabinetu, już z daleka przygarniany gestem dłoni Bałabanowa, jego życzliwym basem: „No proszę, i któż to we własnej osobie!” i roz­siewając wokół pełną szacunku dobroć, wzruszenie, Iwan Ksenofontowicz wygramoli się zza wielkiego biurka, stary, jowialny jeż, rozłoży szeroko ramiona, jakby gotów w jednej chwili umrzeć ze szczęścia z powodu oślepiającego promie­nia słońca, jakie rozbłysło w jego gabinecie.

Tego ranka Krymów, nie w sosie po fatalnej nocy w Paryżu, po podróży samolotem, wszedł do sekretariatu

Bałabanowa, z niejakim wysiłkiem okazując sekretarce przyjazną niefrasobliwość: „Jak samopoczucie, Ninko?”

              i momentalnie wyczuł jakąś zmianę w opieszałym do­tknięciu jej dłoni, w pustym spojrzeniu ponad jego głową, zadźwięczały też inaczej jej słowa, gdy, nie przepuściwszy go do gabinetu, wsunęła się natychmiast za obite skórą drzwi: „Zaraz się dowiem”. A po chwili, kiwnięciem dłoni wpusz­czony za próg, zrozumiał, że od dnia jego wyjazdu do Francji powiały tu inne wiatry.

              Prosimy, prosimy, paryżaninie - zagadał głębokim basem Bałabanow, wbrew zwyczajowi nie ruszając się zza biurka, nie unosząc ostrzyżonej na jeża głowy znad papie­rów, które jakoby czytał w skupieniu, i machnięciem ręki wskazał mu fotel naprzeciwko. - Siadaj. Witam w kraju. Reszta przylatuje pojutrze? No taaa. Gratuluję międzynaro­dowej nagrody. Gnicie kapitalizmu odnotowałeś, no i chwa­ła Bogu. Niech kichają i zatykają nosy. A czemuż to przygalopowałeś przed czasem, Wiaczesławie Andriejewi- czu? Paryż to Paryż, modnie ubrane kobiety, wspaniałe wystawy sklepowe, bary, calvados... - ciągnął dudniąco, zagłębiony w papierach, przysłaniając ściągniętymi brwiami maleńkie oczka. - A tymczasem ty przed terminem. Dziwne. Frywolne miasto, frywolne... Taaa! Ktoś słusznie o nim powiedział: stolica świata.

Krymów, obserwując to jego pozorne zaaferowanie pracą, chłodno-lekceważący do niego stosunek, co przed miesiącem było wręcz nie do pojęcia, zasiadł w skórzanym fotelu, krzywiąc się ze zniecierpliwieniem na dźwięk ostat­nich słów wypowiedzianych przez Bałabanowa.

-              Bary, wystawy, calvados... bajeczki dla grzecznych dzieci i starych głupców! - Krymów rzucił ze złością nie dopalonego papierosa do najczyściejszej popielniczki na biurku, wypełnionej spinaczami. - O ile si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin