Helena Sekula - Piata barwa asa.pdf

(1316 KB) Pobierz
Helena Sekuła
Piąta barwa asa
Ludzie jeszcze nie spali, bo pora nie była zbyt późna, a w telewizji transmitowano mecz
piłki nożnej Polska–Walia, rozgrywany w Cardiff, więc korytarze i klatki schodowe
ogromnego bloku
były puste.
— Ratunku… On go zabił! — przed numerem czterysta piętnaście krzyczała kobieta i ten
krzyk zaalarmował mieszkańców dwunastego pięta. Nawet mężczyźni oderwali się od
ekranów i
wybiegli na korytarz.
Ona wciąż krzyczała, potem czepiała się ludzi rozlatanymi rękoma, dopóki nie zjawił się
dozorca i lekarz mieszkający na tym samym piętrze. Oni obaj weszli pierwsi do
mieszkania, a
lekarz zaraz wezwał pogotowie milicji…
Gdy obejrzałem ten blok — osiemnaście pięter, łącznie sześćset osiemdziesiąt lokali,
długie
jak ulice korytarze i trzy windy, ciągle w ruchu — to małe miasteczko, gdzie gnieździ się
prawie dwa tysiące ludzi i nikt na nikogo nie zwraca uwagi, gdzie większość lokatorów
zamieszkujących jedno piętro nie zna się między sobą, a już mowy nie ma, aby znali
znajomych swoich sąsiadów, wiedziałem, że niewiele się tu dowiem.
— Mnie się od razu wydało — powiedział później dozorca — że ten na tapczanie żyje i
nic
mu nie jest, tylko zalany w płaskorzeźbę.
Trzeba przyznać, że był z niego nielichy diagnostyk w tej dziedzinie, bo rozpoznanie
okazało
się bezbłędne, chociaż widział tamtego tylko z progu przedpokoju. Lekarz, który pierwszy
zobaczył trupa pod oknem, nie pozwolił mu ani chodzić, ani niczego dotykać, uznawszy, i
słusznie, że to sprawa milicji.
Do mnie zadzwonił komendant dzielnicy.
— Panie prokuratorze — mimo że kilka lat ciągnęliśmy razem to, co zwykło się nazywać
bezpieczeństwem dzielnicy, jakoś nie byliśmy dotychczas na ty, może z powodu różnicy
wieku;
byłem prokuratorem, o którym wciąż jeszcze mówiło się: młody!
Miałem trzydzieści trzy lata, dyplom, sześć lat praktyki i otworzony przewód doktorski,
który Bóg raczy wiedzieć kiedy zakończę, a on był starym praktykiem, żeby nie
powiedzieć
rutyniarzem, i moje ingerencje w sprawach śledczych często go uwierały, bo facet czasami
działał jakby to on stanowił prawo. Ja się na to nie godziłem. Brałem poważnie literę
prawa,
zobowiązującą mnie do prowadzenia śledztwa, i nie chciałem być prokuratorem
malowanym, co
to tylko podpisuje podsunięte mu papierki… I nie wstydzę się tego, miałem także osobistą
ambicję prokuratora Jerzego Bielskiego. Chciałem kierować śledztwem i brać bezpośredni
udział
w wykrywaniu poważniejszych spraw. Byłem także zastępcą prokuratora dzielnicy, a
długotrwała choroba szefa sprawiała, że faktycznie ja kierowałem prokuraturą i byłem
odpowiedzialny za całokształt jej działalności.
— …mamy na dzielnicy morderstwo! Pojedzie pan? — Rozumiałem dobrze, że wcale
sobie
tego nie życzy, mu mnie za natręta i każdy mój wyjazd na miejsce przestępstwa poczytuje
za
brak wiary w obiektywizm i umiejętności milicji. A do tego w żaden sposób nie mógł
zrozumieć, jak mogę mu w czymkolwiek pomóc.
Prawie równocześnie z nami przyjechała grupa operacyjno–dochodzeniowa z komendy
miasta; przed wejściowymi drzwiami z mosiężną tabliczką, na której wygrawerowane
było
nazwisko: Brygida Kostrzyca, stał plutonowy z wozu interwencyjnego, na klatce
schodowej
tłoczyli się gapie.
Natomiast sierżant, który zawiadomił komendanta i wezwał służbę kryminalną, wspólnie
z
jakimś mężczyzną, który przedstawił mi się później jako lekarz, usiłowali ocucić leżącego
na
tapczanie.
— Stan narkozy podchirurgicznej — powiedział na nasz widok lekarz, określając stopień
upojenia alkoholowego delikwenta.
W tym samym pokoju, w pobliżu balkonowego okna, nakryte dużym dywanem leżały
zwłoki;
mocno zbudowany człowiek, około, a może po pięćdziesiątce, nie dawał już żadnych
znaków
życia. Śmierć musiała nastąpić kilka godzin temu, jednak nie tak dawno, bo ciało było
jeszcze elastyczne, bez charakterystycznego zesztywnienia.
Obok, jak w teatralnej scenerii, leżał sztylet ze stalową klingą i rękojeścią z perłowca,
inkrustowaną miedzianą żyłką, ale na ciele zmarłego nie było żadnej rany, nie było nawet
draśnięcia.
Wyglądało na to, jakby sprawca rozmyślił się w ostatniej chwili i zdecydował się na
zadanie
śmierci w inny sposób, a to narzędzie beztrosko odrzucił.
Czy to w ogóle było zabójstwo?
Na ciele odkryliśmy stare ślady pobicia, ale z pewnością nie one stały się przyczyną
śmierci.
Znaleźliśmy przy zmarłym dowód osobisty na nazwisko: Władysław Banaszczak, a
Brygida
Kostrzyca, która otrzymała środki uspokajające, stwierdziła, że zabity był jej
przyjacielem,
mieszkał z nią w tym mieszkaniu już od przeszło trzech lat.
Uspokoiła się po przeżytym szoku i wreszcie można z nią było rozmawiać.
Czy zna tego pijanego mężczyznę, śpiącego na tapczanie? — sierżant podał mi jego
dokumenty. Nazywał się Chmielnik, nomen omen — Antoni Chmielnik, i jak wynikało z
dowodu, pracował jako zbrojarz w przedsiębiorstwie budowlanym Omnipex; dwadzieścia
osiem
lat, kawaler, ostatnio zatrudniony przy budowie w NRD. Zameldowany na stałe w
Warszawie.
— Nigdy go nie widziałam i pierwszy raz słyszę to nazwisko — zarzekała się — …a
może to
jakiś kumpel mojego męża? — powiedziała po chwilowym wahaniu.
Okazało się, że ma męża, z którym nie żyje od pięciu lat, lecz dotychczas formalnie się nie
rozwiodła.
— Czy on pani groził?
— Nachodził mnie, ale Władek go pogonił.
— Jak mam rozumieć to: pogonił?
— Trochę go potarmosił i wyrzucił za drzwi.
— Czy Władysław Banaszczak został niedawno pobity? — skinęła głową. — W jakich
okolicznościach?
— Nic mi nie powiedział… On był skryty i małomówny i jeśli czegoś nie chciał
powiedzieć,
to lepiej było nie pytać, bo się złościł.
— Czy mógł go pobić pani mąż?
— Niee… Chyba nie, to chuchro, sam pan zobaczy. Ale może ktoś mu pomagał.
Sierżant był jednak cierpliwy i miał swoje wypróbowane sposoby na cucenie pijaków; na
przemian podsuwał Chmielnikowi pod nos amoniak, to znowu nacierał mu kark zimną
wodą. Po
godzinie takich zabiegów delikwent poderwał się po kolejnym niuchu amoniaku, usiadł i
powiódł
po nas oszołomionym spojrzeniem.
— Gdzie ja jestem, panie władzo? — wlepił mętne jeszcze oczy w sierżanta. — Bo chyba
nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin