Georges Simenon - Chinskie cienie.pdf

(442 KB) Pobierz
GEORGES SIMENON
CHIŃSKIE CIENIE
TYTUŁ ORYGINAŁU: L’OMBRE CHINOISE
PRZEŁOŻYŁ TADEUSZ SZAFAR
I. CHIŃSKIE CIENIE
Była dziesiąta wieczór. Kraty skweru już zamknięto, plac des Vosges wydawał się
bezludny. Na asfalcie lśniły ślady pozostawione przez samochody, nieprzerwanie
szumiały
fontanny. Drzewa były ogołocone z liści, na niebie monotonnie odcinały się identyczne
dachy
okolicznych domów.
Pod wspaniałymi arkadami, okalającymi plac ze wszystkich stron, świateł widziało się
niewiele, paliło się raptem w trzech czy czterech sklepikach. Komisarz Maigret zauważył
rodzinę, spożywającą kolację w jednym z takich sklepików
z cienia wyłoniła się drobna sylwetka.
— Czy to do pana dzwoniłam przed chwilą?
Od dawna już musiała na niego czatować. Mimo listopadowego chłodu nie zarzuciła
nawet
płaszcza na fartuch. Nos miała zaczerwieniony, oczy niespokojne.
W odległości niespełna stu metrów, na rogu ulicy de Bearn, pełnił służbę umundurowany
posterunkowy.
— Jego pani nie zawiadomiła? — półgłosem zapytał Maigret.
— Nie! Ze względu na panią de Saint–Marc, która właśnie ma rodzić… Niech pan
spojrzy,
to samochód lekarza, którego nagle wezwano.
Przy chodniku stały trzy samochody z zapalonymi reflektorami i czerwonym światełkiem
z
tyłu. Na niebie skąpanym poświatą księżyca, przesuwały się chmury. W powietrzu czuło
się
pierwszy śnieg.
Dozorczyni weszła w bramę kamienicy, oświetloną dwudziestopięcioświecową żarówką,
przyćmioną od kurzu.
— Zaraz wszystko wytłumaczę… Tu jest podwórze, trzeba je przejść, żeby się dostać do
jakiejkolwiek części domu, tylko do tych dwóch sklepików wchodzi się z ulicy. Tam, po
lewej stronie, jest moja portiernia. Niech pan nie patrzy, nie miałam jeszcze czasu ułożyć
dzieci do snu…
W nie posprzątanej kuchni było ich dwoje, chłopczyk i dziewczynka. Ale dozorczyni nie
weszła do siebie. Wskazała długi budynek o harmonijnych proporcjach, w końcu
rozległego
podwórza.
— To tam. Zaraz pan zrozumie.
Maigret z ciekawością przyglądał się tej dziwnej kobiecie, której niespokojne ręce
zdradzały rozgorączkowanie.
„Komisarz proszony do telefonu!” — powiedziano mu nieco wcześniej w centrali policji
kryminalnej na nabrzeżu des Orfèvres.
W słuchawce usłyszał przytłumiony głos. Trzy czy cztery razy musiał powtarzać:
— Ależ proszę mówić głośniej! Nic nie słyszę!
— Nie mogę… Dzwonię ze sklepu tytoniowego. No więc…
Samą wiadomość przekazała mu bez ładu i składu:
— Musi pan przyjść natychmiast na plac des Vosges, numer 61… Tak… Zdaje się, że
popełniono zbrodnię… Ale żeby na razie nikt się nie dowiedział!
Teraz dozorczyni wskazywała duże okna na pierwszym piętrze. Za zasłonami dostrzec
można było poruszające się cienie.
— To tam…
— Zbrodnia?
— Nie! To pani de Saint–Marc właśnie rodzi… Pierwszy poród… Rozumie pan, ona nie
jest zbyt zdrowa…
Na podwórzu było jeszcze mroczniej niż na placu des Vosges. Można się było tylko
domyślić schodów za oszklonymi drzwiami, a tu i ówdzie dojrzeć oświetlone okna.
— A zbrodnia?
— Właśnie! O szóstej wyszli pracownicy od Coucheta…
— Chwileczkę. Co to znaczy „od Coucheta”?
— Ten dom w głębi, to laboratorium gdzie wyrabiają szczepionki. Musiał pan słyszeć:
szczepionki doktora Rivière.
— To oświetlone okno?
— Zaraz… Dziś mamy trzydziestego, więc pan Couchet był u siebie. Zawsze zostaje sam
po zamknięciu biur. Przez szybę widziałam, jak siedział w fotelu. Niech pan spojrzy…
Okno o matowych szybkach. Dziwny cień, jak gdyby człowiek pochylony głęboko nad
biurkiem.
— To on?
— Tak. Około ósmej, kiedy opróżniałam kubeł na śmiecie, rzuciłam okiem… On pisał,
wyraźnie widać było rękę trzymającą pióro lub ołówek.
— A o której popełniono zbrodnię?
— Chwileczkę! Poszłam na górę, żeby się dowiedzieć, co nowego u pani de Saint–Marc.
Schodząc popatrzyłam się znów. Siedział tak samo jak teraz, pomyślałam nawet, że
zasnął…
Maigret zaczął się niecierpliwić.
— Potem, po kwadransie…
— Dobrze! Więc siedział ciągle na tym samym miejscu! Niech pani przejdzie do
rzeczy…
— To wszystko! Chciałam zobaczyć… Zapukałam do drzwi biura. Nikt nie odpowiadał,
więc weszłam do środka. On nie żyje, wszędzie pełno krwi…
— Dlaczego pani nie zaalarmowała komisariatu? Dwa kroki stąd na ulicy de Bearn…
— Żeby mi tu przyszli w mundurach! Cały dom przewróciliby do góry nogami. Przecież
panu mówiłam, że pani de Saint–Marc…
Maigret trzymał obie ręce w kieszeniach, fajkę w zębach. Spojrzał w okna na pierwszym
piętrze i odniósł wrażenie, że krytyczny moment już się zbliża, gdyż poruszenie było
większe.
Słychać było otwieranie drzwi, kroki na schodach. Na podwórzu pojawiła się wysoka,
tęga
sylwetka, a dozorczyni ujmując ramię komisarza wyszeptała z szacunkiem:
— Pan de Saint–Marc… Były ambasador… Mężczyzna, którego twarzy nie było widać,
stanął,
potem znów zaczął się przechadzać, wreszcie zatrzymał się ponownie, nieustannie
obserwując okna własnego mieszkania.
— Pewnie go wyrzucili na dwór. Jeszcze przedtem… Chodźmy… Ładna historia! Znów
ten gramofon! I to tuż nad mieszkaniem państwa de Saint–Marc…
Okienko na drugim piętrze, słabiej oświetlone, było zamknięte. Można się było raczej
domyślać gramofonu, niż słyszeć muzykę.
Dozorczyni, bezwolna, nerwowa, o zaczerwienionych oczach i niespokojnych dłoniach,
ruszyła w głąb podwórza, weszła na niewysokie schodki, do uchylonych drzwi.
— Sam pan zobaczy, po lewej… Ja tam wolę nie wchodzić.
*
Biuro banalne. Jasne meble, jednobarwna tapeta.
I mężczyzna, lat około czterdziestu pięciu, siedzący w fotelu, z głową wspartą na
rozrzuconych na biurku papierach. Pocisk ugodził go w samą pierś.
Maigret nastawił uszu: dozorczyni ciągle jeszcze czekała pod drzwiami, a pan de Saint–
Marc nadal krążył po podwórzu. Co jakiś czas przez plac przejeżdżał autobus,
powodując hałas, który jak gdyby podkreślał następującą po nim ciszę.
Komisarz nie dotykał niczego. Upewnił się tylko, że broni w biurze nie ma, przez trzy czy
cztery minuty rozglądał się wokół siebie, powoli pykając fajkę, potem wyszedł z
zamyśloną
miną.
— No i co?
Dozorczyni jeszcze czekała. Mówiła szeptem.
— Nic! Nie żyje.
— Pana de Saint–Marc zawołano na górę…
Na piętrze przestawiano meble, trzaskano drzwiami, ktoś biegł.
— Ona jest taka delikatna…
— Taaak — mamrotał Maigret, drapiąc się po karku — tylko że nie o to chodzi. Czy pani
wie, kto mógł wejść do biura?
— Ja? Skąd…
— Przepraszam! Ale z portierni powinna pani widzieć przechodzących lokatorów.
— Powinnam! Gdyby gospodarz dał mi przyzwoitą portiernię i nie oszczędzał na
oświetleniu… Dobrze, jeśli przynajmniej słyszę kroki, a wieczorem widzę cienie!
Niektóre
kroki już znam.
— Po godzinie szóstej nie zauważyła pani nic nadzwyczajnego?
— Nic! Prawie wszyscy lokatorzy schodzili wysypać śmiecie. To tu, po lewej stronie
portierni… Widzi pan, te trzy śmietniki? Przed siódmą nie wolno…
— Przez bramę nikt nie wchodził?
— A skąd ja to mam wiedzieć? Widać, że pan nie zna tej kamienicy! Dwudziestu ośmiu
lokatorów… I to nie licząc firmy Coucheta, gdzie stale ktoś wchodzi i wychodzi.
W bramie rozległy się kroki. Na podwórze wszedł mężczyzna w meloniku, skręcił w lewo
i zbliżając się do śmietnika, podniósł pusty kubeł. Mimo ciemności musiał zauważyć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin