Thomas Gifford - Zabojcy W Habitach.pdf

(2016 KB) Pobierz
Thomas Gifford
Zabójcy w habitach
(The Assassini)
Przełożyła Małgorzata Samborska
1990
Dla Elizabeth
Od autora
Poświęciłem dziewięć lat na zbieranie informacji i napisanie książki. Było to
niezwykle trudne zadanie. Wiele osób zarówno spoza, jak i z kręgów kościelnych pomagało
mi, ale też i utrudniało pracę. Wszyscy niewątpliwie mieli wystarczające powody do tego, co
robili, niezależnie czy było to bezinteresowne czy podłe. Ale na każdego, kto próbował
powstrzymać ukończenie mojej książki przypadało wielu, którzy ofiarowali swój czas,
energię i intelekt, aby mi pomóc. Oni wiedzą, kim są bohaterowie i złoczyńcy. Zwłaszcza
troje ludzi było naprawdę niezbędnych.
Charles Hartman zainspirował całą pracę. Bez niego owa książka by nie powstała. Był
źródłem ciągłej zachęty, niezmordowany, kiedy docierałem do kresu wytrzymałości. W
najczarniejszych chwilach, gdy przeszkody wydawały się nie do pokonania, nigdy mnie nie
zawiódł.
Kathy Robbins przebijała się przez niewyobrażalnie splątany gąszcz emocji oraz
ogromny zbiór dokumentów prawniczych z umiejętnością, dobrym humorem i mądrością
wielkiego dyplomaty. Przez prawie dziewięć lat walczyła ze smokami, nawet wtedy, gdy
wyglądało na to, że smoki zwyciężają.
Beverly Lewis włączyła się do pracy, kiedy zagroził nam najgłębszy kryzys. Z
inteligencją i determinacją jezuity doprowadziła wszystko do końca. Jej umiejętności
redaktorskie przewyższa jedynie jedna cecha, która wyróżnia wielkich redaktorów od reszty -
jej nie udawany szacunek i zrozumienie intencji autora...
Jeśli jest coś złego w napisanej przeze mnie powieści, to na pewno moja wina, a
wszystko dobre z przyjemnością dzielę z wymienioną trójką.
Thomas Gifford
Londyn, listopad 1989
Prolog
Październik 1982 nowy Jork
Przypominał drapieżnego ptaka - cały w czerni i pikujący na srebrnym blasku lodu.
Starszy pan. Doskonale jeżdżący na łyżwach.
Dobrze się bawił, słuchając świstu łyżew, wycinając staranne, dokładne zygzaki na
lodzie, czując świeży, zimowy wiatr na twarzy. Jego zmysły były wyostrzone, jak zwykle w
tak ważne dni. Zbliżające się zadanie przywróciło go do życia. W takie dni był sam ze swoim
przeznaczeniem, sam ze swoim Bogiem. Cel własnego istnienia w podobne dni wydawał mu
się jasny.
Świat stał się dla niego również wyraźniejszy. Wszystko wokół utraciło swą
tajemniczość. W takie dni lepiej rozumiał ogół spraw.
Poranna mgła rozpłynęła się i blask słoneczny spływał przez białe chmury. Wieże
Centrum Rockefellera wyrastały przed nim, a muzyka z głośników narzucała rytm jego
krokom. Zatracał się w dźwięku i sile jazdy, jakby jechał wstecz przez czas.
Gdy był małym chłopcem, uczył się jeździć na łyżwach na zamarzniętych kanałach w
Hadze. Ciemne domy, zaśnieżone parki, ołowiane niebo z ciężkimi chmurami wiszącymi
nisko nad starym miastem, tamy i wiatraki - wszystko to tkwiło w jego pamięci z
zadziwiającą trwałością wspomnień z dzieciństwa, których często się nie zapomina. Nie miał
znaczenia fakt, że nie było tam już wiele wiatraków. Dla niego istniały one nadal, obracające
się powoli, na zawsze w jego umyśle. Myśl o wirujących wolno ramionach wiatraka i
świszczący szmer łyżew na lodzie zawsze działał na niego uspokajająco. W takie dni, jak ten,
kiedy miał do wykonania jakąś pracę, zawsze przygotowywał się do niej odpoczywając.
Młodsze pokolenie nazwałoby to może medytacją, ale chodziło o to samo - o pewien stopień
czystej, doskonałej koncentracji, tak doskonałej, iż się już dłużej nie zauważa, że się męczy.
Już prawie mu się udało. Jazda na łyżwach mu to ułatwiała. Wkrótce czas przestanie istnieć.
A on stanie się jednym, wszystkowidzącym okiem, świadomym wszystkiego, nie
przeoczającym niczego, zdolnym do bycia jednością ze swoim zadaniem, jednością z celem
Boga. Wkrótce. Zaraz.
Miał na sobie czarne ubranie z koloratką i czarny płaszcz, który fruwał za nim jak
peleryna, gdy z wdziękiem sunął między innymi łyżwiarzami, w większości nastolatkami.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że rozwiany płaszcz może nadawać mu groźny, złowieszczy
wygląd. Nie pomyślał o tym. Był księdzem. Był Kościołem. Miał szczególnie ośmielający,
uprzejmy uśmiech. Był samą dobrocią, a nie kimś, kogo trzeba się obawiać. A jednak
pozostali łyżwiarze odsuwali się, robiąc mu miejsce, przyglądali mu się ukradkiem, jak gdyby
chciał ocenić ich moralność. Nie mogliby się bardziej mylić.
Wysoki, o sfalowanych białych włosach - zaczesanych do góry ze sklepionego,
szlachetnego czoła - miał szczupłą twarz, długi nos i duże usta o wąskich wargach.
Wyrozumiała twarz przypominała oblicze dobrego wiejskiego lekarza, który rozumie życie i
nie obawia się śmierci. Widniała na niej przezroczysta kapłańska bladość, zrodzona w ciągu
życia spędzonego w mrocznych kaplicach, źle oświetlonych celach i konfesjonałach. Bladość
zrodzona z długich godzin modlitwy. Nosił okulary w metalowych oprawkach. Jazda na
łyżwach i koncentracja przyniosły jego szerokim ustom najbledszy z uśmiechów. Miał
siedemdziesiąt lat, a mimo to zachował smukłą sylwetkę i wciąż był w bardzo dobrej formie.
Mknąc na łyżwach, wyciągał przed siebie ramiona, jakby tańczył z niewidzialną partnerką.
Nosił czarne skórzane rękawiczki, pasujące jak własna skóra. Z głośników dobiegało
trzeszczące nagranie głosu dziewczyny śpiewającej coś z jakiegoś filmu. Widział go na
pokładzie samolotu 747 Alitalii, którym przyleciał do Nowego Jorku. Śpiewała, że ma zamiar
żyć wiecznie, że zamierza wyjść i latać...
Krążył wśród jeżdżących dzieci, ślizgając się z gracją między ładnymi dziewczętami z
długimi, kręconymi włosami i mocnymi zadeczkami o twardych mięśniach, ubranymi w
obcisłe dżinsy, które prawie pękały na szwach. Dziewczęta w pewnym wieku zawsze
przypominały mu rozbrykane źrebaki. Nigdy nie widział nagiej kobiety. Prawie nigdy nie
myślał o czymś takim.
Swobodnie wyciągnął nogę przed siebie, ślizgając się na jednej łyżwie, i zręcznie
kiwał się w tył i w przód, z ramionami pompującymi powietrze, ze zmrużonymi oczami, jak
gdyby wpatrzonymi w rdzeń czasu, kiedy jego ciało sunęło naprzód, napędzane silnikami
pamięci. Poruszał się jak wielki czarny ptak, objeżdżając lodowisko ze wzrokiem utkwionym
przed siebie. Jego oczy były błękitne jak lód i jasne, jakby nie miały dna, zupełnie jak jezioro
położone wysoko w górach. Nie zawierały śladu uczucia. Po prostu w niczym nie brały
udziału.
Niektóre dziewczęta szeptały i chichotały, przyglądając się staremu księdzu
mknącemu obok nich, pogodnemu, wyprostowanemu, chociaż w ich spojrzeniach był
szacunek - uznanie dla jego jazdy, siły i stylu, z jakim się poruszał. Ale on, wciąż zajęty
rozmyślaniem o reszcie dnia, z ledwością je zauważał. Dziewczęta bez wątpienia myślały, że
będą żyły wiecznie, że wyjdą i będą latać, lecz stary ksiądz wiedział wszystko lepiej.
Zobaczył przed sobą bardzo ładną dziewczynę - może czternastoletnią - padającą
nagle na lód. Usiadła z podwiniętymi pod siebie nogami. Jej przyjaciółki się śmiały, a ona
Zgłoś jeśli naruszono regulamin