Gregory Benford - 4 - Przypływy światła.pdf

(3352 KB) Pobierz
In The Ocean of Night
Tłumaczył:
Radosław Januszewski
Tom
3
sześcioksięgu Centrum Galaktyki
redakcja: Wujo Przem
(2015)
Powieść tę dedykuję dwóm marzycielom,
którzy dobrze rozumieją matematykę:
Charlesowi N. Brownowi
i Marvinowi Minsky’emu
CZĘŚĆ PIERWSZA
GWIAZDA ABRAHAMA
1.
Kapitan lubił spacerować po kadłubie statku.
Było to jedyne miejsce, gdzie czuł się naprawdę sam. Wewnątrz Argo stale panował gwar
i ożywienie wywołane obecnością ludzi trzymanych przez dwa lata w ciasnej, chociaż, trzeba
przyznać, przyjemnej przestrzeni kosmicznego statku.
Co gorsza, kiedy znajdował się wewnątrz, zawsze ktoś mógł nadepnąć mu na odcisk. Dla
rodziny było o wiele lepiej, jeżeli wczesnym rankiem zostawiała go w spokoju. Zaraz po
przebudzeniu starał się przekonać wszystkich o swoim paskudnym charakterze i działania te
zaczęły przynosić pożądane skutki. Chociaż dzieci mogłyby nadal przybiegać do niego na
górę i zarzucać go pytaniami, ostatnimi czasy zawsze znalazł się w pobliżu ktoś dorosły, kto
odciągał natrętną młodzież.
Killeen nie lubił wykorzystywać tego grubymi nićmi szytego oszustwa – rano nie był
bardziej poirytowany niż o jakiejkolwiek innej porze – lecz nie umiał znaleźć innego sposobu,
żeby zachować odrobinę prywatności. Kiedy znajdował się na zewnątrz, nikt nie próbował
wzywać go przez com, a żaden oficer nie śmiałby przejść przez śluzę, aby się do niego
przyłączyć.
A teraz pojawił się o wiele ważniejszy powód, żeby tutaj nie przychodzić. Podczas
spacerów po kadłubie stanowił doskonały cel dla stale obserwujących go oczu.
Tu, na zewnątrz, Killeen tak głęboko zamyślił się nad dręczącymi go problemami, że, jak
to mu się często zdarzało, zapomniał o podziwianiu widoku i kontrolowaniu położenia
wrogiej eskorty. Kiedy podnosił głowę i obejmował wzrokiem otaczający go krąg światła,
1
najpierw widział kłębiące się, zakryte chmurami niebo. Wiedział, że to złudzenie, ponieważ
nie było to planetarne niebo, a wypolerowana powłoka Argo nie stanowiła linii horyzontu. To
tylko ludzki umysł trzymał się uporczywie wyuczonych w dzieciństwie wzorców. Błyszczące
smugi błękitu, różu, kości słoniowej i jaskrawego oranżu nie były chmurami w zwykłym
znaczeniu tego słowa. Ich fosforescencja pochodziła od słońc, pochłoniętych przez te ciała
niebieskie. Nie tworzyła ich para wodna, ale zbieranina rojących się, napierających na siebie
atomów. Roztaczały wokół światło, ponieważ uporczywie stymulowały je przysłaniane przez
siebie gwiazdy.
Tam, na Śnieżniku, nie było nieba rozrywanego uwięzioną energią, niespokojnie
błyskającą pomiędzy chmurami. Killeen obserwował rozbryzgi niebieskiego światła w
pobliżu dużej, pomarańczowej kropli. Jej płynne zaokrąglenia pęczniały, a ona sama zwijała
się i krzepła, tworząc migotliwe grzbiety, które zaraz się rozpryskiwały.
Czy tak właśnie przejawiały się na gwiazdach zmiany pogody? Śnieżnik cierpiał z
powodu klimatu, który potrafił rozszaleć się w jednej chwili. Killeen przypuszczał, że na
niewyobrażalnie wielką skalę podobnie mogło dziać się pomiędzy słońcami. Ponieważ nie
rozumiał, w jaki sposób planety tworzą klimat i złożoną strukturę przypływów i prądów,
powietrza i wody, przypuszczenie, że podobną tajemnicę kryło burzliwe życie gwiazd, nie
sprawiało mu zbyt wielkiej trudności.
To niebo przeszywał gniew. W tyle za nimi krążył karmazynowy dysk Zjadacza. Jego
wielka, buchająca gorącymi gazami paszcza pożerała całe słońca. Śnieżnik płynął w pobliżu
tej drapieżnej gwiazdy i opuszczająca ją Argo musiała przedrzeć się przez strumień
wpadającego do środka pyłu, który żywił potwora. Wielka kula miała na brzegach kolor
spalonego cukru, a w miarę zbliżania się ku środkowi stawała się coraz bardziej czerwona.
Bliżej wirowała jaskrawa żółć, a jeszcze bliżej żyła niebiesko-biała dzikość, wiecznotrwała
kula ognia.
Spoglądając na zewnątrz, Killeen mógł ogarnąć wzrokiem cały układ, którego istnienie w
tym miejscu przewidziały aspekty. Za ogorzałymi kłębowiskami pyłu czaiła się niczym
srebrzysty duch cała Galaktyka. Podobnie jak Zjadacz była kulą, lecz nieporównanie większą.
Killeen widział prastare obrazy przedstawiające obszary spoza Centrum -jeziora gwiazd. Lecz
jezioro to nie marszczyło się i nie kipiało. Fale światła opływały niebo, jakby jakiś bóg
wybrał Centrum na swoje ostateczne, jarzące się dzieło sztuki. Gwiazda, ku której zmierzali,
wirowała przed nimi, pyłek pomiędzy zniszczeniem a burzą. Z nim wiązali teraz wszystkie
nadzieje.
W tym rojowisku unosił się także ich wróg.
Popatrzył przez zmrużone powieki, lecz nie zdołał go dojrzeć. Argo zbliżała się do
granicy czarnej chmury. Pojazd zmechów znajdował się prawdopodobnie gdzieś tutaj, w
kryjącej wszystko ciemności. Gwiazda Abrahama wyzwalała się z potężnego całunu. Wkrótce
Argo wydostanie się poza postrzępione brzegi chmury i odnajdzie swoje planety.
2
Ta myśl uderzyła go, ale zaraz ją odrzucił, pochłonięty rozgrywającym się dookoła
spektaklem. Niebiosa emanowały pulsującym światłem, podobne do świecących bestii
tonących w atramentowych morzach.
Zastanawiał się, czy samo pokazanie się na zewnątrz skusi pojazd zmechów do przeszycia
go elektrycznym piorunem? Tego nie wiedział nikt, a to według paradoksalnej logiki
przywódców był powód, dla którego musiał to robić.
Rytuał chodzenia po kadłubie rozpoczął Killeen przed rokiem. Skłoniły go do tego
stanowcze nalegania jednego z najważniejszych aspektów, prastarej, zamkniętej w
mikroukładzie osobowości nazwiskiem Ling. Czczony i szanowany aspekt podarowała
Killeenowi rodzina podczas uroczystej ceremonii w hallu Argo. Ling był ostatnim
gwiezdnym kapitanem figurującym w spisie układów scalonych należących do rodziny. Ten
mikro-umysł dowodził poprzednikiem Argo i miał do opowiedzenia wiele ekscytujących,
choć często niezrozumiałych historii.
Kiedy tylko pomyślał o Lingu, odezwał się zdecydowany, kapitański głos aspekta.
– Owszem, a posłuszeństwo moim radom popłaca.
Pozwolił sobie na sceptyczny grymas, a Ling natychmiast to podchwycił.
– Sprawiłeś, że spacer po kadłubie statku dodatkowo służy demonstrowaniu twojego
osobistego spokoju i obojętności w obliczu wroga.
Killeen nie odpowiedział. Jego gorzkie zwątpienie słabo dotarło do Linga, niczym
burzowy odpływ. Szedł równym krokiem, lecz zanim oderwał drugą nogę, upewniał się za
każdym razem, że namagnesowana podeszwa buta dobrze przywarła do powierzchni kadłuba.
Nawet gdyby odepchnął się od poszycia, istniała duża szansa, że niska trajektoria zawiodłaby
go do spony lub anteny znajdujących się w dalszej części kadłuba. Oszczędziłoby mu to
wstydu, którego doświadczył boleśnie, gdy rozpoczynał ten rytuał. Aż pięciokrotnie musiał
rzucać linę z magnetycznym przyczepem na końcu, aby umożliwić sobie powrót na statek.
Był pewien, że załoga widziała to i dobrze się bawiła, obserwując jego ewolucje. Obecnie
obrał sobie za punkt honoru nie trzymać liny nawet tam, gdzie mógłby ją łatwo dosięgnąć, na
przykład przy pasie. Została schowana w kieszeni nogawki. Każdy, kto patrzył na niego z
wielkich agrogondoli w głębi kadłuba, mógł ujrzeć dowódcę bez widocznej liny
zabezpieczającej, śmiało przemierzającego susami zakrzywioną płaszczyznę Argo. Reputacja
człowieka pełnego brawury, przeświadczonego o własnych możliwościach, mogła przydać się
w trudnym okresie, który miał nastąpić.
Killeen odwrócił się. Stał teraz na wprost bladożółtego dysku gwiazdy Abrahama. Od
miesięcy wiedzieli, że ta podobna do Śnieżnika gwiazda stanowi cel ich trwającej całe lata
podróży. Shibo powiedziała mu, że również tutaj orbituj ą planety.
Jak dotąd Killeen nie miał pojęcia, jakie to mogłyby być planety i czy znajdzie się na nich
schronienie dla rodziny. Lecz program automatycznego pilota Argo prowadził ich w tamtą
stronę, kierując się wiedzą o wiele starszą niż nauka przodków. Może statek dobrze wiedział,
co robi?
3
W każdym razie długi odpoczynek rodziny kończył się. Nadchodził czas próby. Killeen
musiał być pewien, że jego ludzie są gotowi.
Zorientował się, że idzie bardziej zamaszyście, niemal ślizga się po powierzchni statku.
Myśli gnały go do przodu, nieświadome, że dyszy głośno wewnątrz ciasnego hełmu.
Cuchnący odór własnego potu dotarł do jego nozdrzy, ale posuwał się dalej. Ćwiczenie było,
owszem, dobre, lecz odwracało uwagę od czającego się niewidzialnego zagrożenia. Bardziej
liczyło się to, że ostre tempo oczyszczało mu umysł, przygotowując mózg do wysiłku przed
oficjalnym rozpoczęciem dnia.
Szczególną uwagę przywiązywał do dyscypliny. Przy pomocy Linga musztrował i szkolił
ludzi, usiłował zgłębić dawne zagadki Argo. Pomagał też oficerom w doskonaleniu ich
kosmicznych kompetencji.
Na tym polegała niejednoznaczność jego roli: był kapitanem załogi, będącej jednocześnie
rodziną. Takiej sytuacji nie pamiętał nikt z żyjących. Mógł liczyć tylko na suchą poradę
aspektów lub obliczy – dawnych głosów z epok odznaczających się znacznie większą
dyscypliną i potęgą. Obecnie ludzkość była smętną pozostałością, walczącą o przetrwanie
gdzieś w zakątkach rozległej cywilizacji maszyn, obejmującej całe Centrum Galaktyki. Byli
szczurami wyrzuconymi poza nawias wszechświata.
Dowodzenie pojazdem kosmicznym to zupełnie co innego niż przedzieranie się przez
nagie, przeklęte równiny odległego Śnieżnika. Wzorce wypraktykowane przez rodziny w
minionych wiekach teoretycznie opierały się na regułach obsadzania statku, lecz lata
spędzone w drodze udowodniły, jak duże zawierały luki. Killeen nie miał pojęcia, czy w
ostrej walce, kiedy załoga będzie musiała reagować błyskawicznie i precyzyjnie, staną na
wysokości zadania.
Nie wiedział także, jakie to mogą być zadania. Mgliste światy krążące wokół gwiazdy
Abrahama obiecywały bezgraniczne niebezpieczeństwo lub beztroski raj. Zostali umieszczeni
na tym kursie przez modliszkę, kierującą się nieznanymi motywami inteligencję
mechaniczną. Może wybiórcza inteligencja modliszki posłała ich na jedną z niewielu planet w
Centrum Galaktyki, które nadawały się do zasiedlenia przez ludzi. A może ich
przeznaczeniem było znaleźć się w miejscu, które odpowiadało wyższym celom samej
cywilizacji zmechów.
Killeen zagryzł wargi w pełnym frasunku skupieniu. Posuwał się dookoła rufy Argo,
zawracając w kierunku środka statku. Zaczął gwałtownie oddychać.
Rzucił na szalę los rodziny z nadzieją, że przed nimi znajduje się świat lepszy niż smutny,
skazany na przegraną Śnieżnik. Wkrótce wszystko się rozstrzygnie. Wtedy będzie już
wiedział na pewno.
Sapał ciężko, idąc po obłej powłoce otaczającej bulwiastą strefę wegetacji. Z lśniących
kształtów Argo wydobywały się wielkie pęcherze niczym rozrosłe, metaliczne odwłoki
pasożytów.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin