John Brunner - Urodzony pod Marsem.pdf

(1291 KB) Pobierz
BORN UNDER MARS
PRZEKŁAD:
KRZYSZTOF MASŁOWSKI
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
1.
Opowiedziałbym o wszystkim tak, jak to przeżyłem. Ale nie jestem już taki jak wówczas,
gdy się to działo. Jednak co do godziny, prawie co do minuty pamiętam, kiedy zmiana się
rozpoczęła.
Pokój był pusty, oświetlony jedynie pożółkłą ze starości świetlówką. Stało w nim kilka
krzeseł. Jedno było kamienne, ręcznie wykute i ważące około ćwierci tony. Przywiązali mnie
do niego, gdyż nawet w polu grawitacyjnym Marsa nikt nie mógł się poruszyć, ciągnąc za
sobą taki ciężar. Dla mnie, Marsjanina, był to ciężar zabójczy.
Myślałem wiele o śmierci, gdyż tego nauczył mnie Thoder, a jego nauki, co zrozumiałem
po latach, miały swoje znaczenie. Obawiałem się tego, co na końcu powiedział mi swym
chrapliwym, głuchym głosem: „Zawsze istnieje możliwość ucieczki, Rayu, choćby przez
ścianę na końcu naszego życia.”
Lecz takiej ucieczki nie zamierzałem podejmować. Gdyby była jakaś przyczyna, gdybym
wiedział, dlaczego zrobili ze mną to, co zrobili, mógłbym zastosować się do jego wskazówki.
Brak przyczyny zmusił mnie do sięgnięcia pamięcią wstecz, do wcześniejszych nauk
Thodera, który mawiał: „Pocieszenie jest pancerzem.”
Pocieszeniem był fakt, że przesłuchujący mnie nie osiągnęli celu, do którego zmierzali,
cokolwiek nim było. Lecz tak krucha osłona marnie chroniła przed biczem nerwowym.
Niewiele mogłem zyskać nie podając informacji, których nie posiadałem.
Jednak chwyciłem się owej nadziei całą duszą. Tym razem chciałem zapamiętać
wszystko. Czterej torturujący mieli osłony osobiste filtrujące głos. Nie mogłem niczego
pominąć, jeżeli zamierzałem szukać klucza do ich identyfikacji, a zamierzałem, pomimo
piekielnie ostrego bólu nerwów.
Osłabłem na początku i myślałem o innej nauce Thodera, tej o koraliku na strunie, której
dotąd nie pojmowałem: jak, pozwalając czasowi biegnąc swobodnie, przyspieszyć lot pocisku
świadomości w przyszłość. A jednak był to zwykły, nieskomplikowany proces snu. Znosząc
cierpienia i czerpiąc ukojenie z jedynego słabiutkiego źródła, zacząłem rozważać możliwość
odwrotną: takie napięcie czasu, by koralik zatrzymał się i chwila bieżąca stanęła. Wciąż
płonąłem, gorzałem wewnętrznie!
Jeżeli przeżyję, odnajdę Thodera, aby błagać o przebaczenie.
Nie, nie umiałem użyć wszystkich sił psychicznych, by zwolnić bieg czasu; mogłem
jedynie uchwycić okresy między poszczególnymi wybuchami bólu, by patrzeć, słuchać,
węszyć, czuć i zapamiętywać tych ludzi.
Najpierw pomyślałem: handlarze niewolników! Pomimo wszystkich oficjalnych
zaprzeczeń, pogłoski na temat porwań w niewolę rozchodziły się szeroko. Większość
1
oskarżeń padała oczywiście pod adresem Tyrana Centaurusa. Oficjalnie Ziemia była
neutralna, a Ziemianie jedynie mieli swoje indywidualne poglądy, ale większość ich sympatii
leżała po stronie Niedźwiedzi.
O ironio! Ja, Ray Mallin, przejąłem punkt widzenia Ziemian.
Moja świadomość błądziła. Traciłem bezpowrotnie sekundy! Zorientowałem się, że czas
od ostatniego porażenia biczem był wyjątkowo długi, co dało mi szansę na ponowne
skupienie myśli.
Akcent? Mówią płynnie po anglijsku. Ale ja mówię
lingua spatia
zarówno Centaurów, jak
i Niedźwiedzi z równie dobrym akcentem i słownictwem, a więc ci ludzie mogą być...
Bezcelowe rozważania. Słuchaj lepiej, co mówią, nakazałem sobie, jakbym był Thoderem.
Mężczyzna siedzący na środkowym krześle, jednym z trzech ustawionych naprzeciwko,
warknął:
– Jeszcze raz, powiedziałem!
Stojący z boku z biczem w ręce podniósł swój instrument. Naprężyłem się, lecz
przywódca potrząsnął głową.
– Spróbuj bez bicza – rozkazał. – Ból może być kluczem do wizji hipnotycznych.
Starałem się nie pokazać ulgi, gdy ostatni z mężczyzn odwrócił się i stając twarzą do mnie
– przynajmniej na to wskazywało wysunięcie się bezkształtnej masy jego osłony osobistej –
powiedział głosem przymilnym:
– Rayu Mallinie! Twoja ostatnia podróż! Cofnij się pamięcią i powiedz nam, jak się
zaczęła!
Czy powinienem teraz opowiedzieć pełniej, dodając więcej szczegółów? Odrzuciłem
pokusę. Byłem bliski przekonania ich, że mówię prawdę, bliski zwycięstwa, bliski ucieczki i
zemsty. Po co ryzykować? Czy taki elaborat zmieniłby cokolwiek? Chodziło wciąż o nagą
prawdę.
Moja ostatnia podróż była pierwszą, która doprowadziła mnie aż do Durrith. Nigdy
przedtem nie podróżowałem wiele w przestrzeni Centaurów, ale widziałem większość
interesujących światów w sferze wpływów Niedźwiedzi i ostatecznie obrzydła mi
sprzeczność między oficjalną propagandą neutralności Ziemi a tym, co, jak wszyscy
wiedzieli, kryło się za nią. Obawiałem się popaść w stereotypowe myślenie, co mogło
spowodować, że ludzie sądziliby, iż jestem, jak na to wskazują dokumenty, obywatelem
Ziemi.
Jednak do czasu gdy stałem się uczciwszy, nie nazwałbym tego prawdziwą obawą.
Przeszedłem bardzo długą drogę, połykając masę propagandy pomimo odrazy, jaką do
niej czułem. Treści przez nią podawane były prawie takie same, gdziekolwiek się ruszyłem na
północ lub południe Starego Systemu. Ale tutaj ludzie byli inni. Gdy po raz trzeci postawiłem
się Głównemu Oficerowi kapsuły, na której pokładzie leciałem, arystokracie pretendującemu
do koneksji rodzinnych z samym Tyranem, zostałem wyrzucony na Durrith. Gdyby to samo
co ja zrobił członek załogi pochodzący z Centaura, zostałby zapewne wyrzucony bez zbędnej
2
troski, czy znajdzie jakąś planetę, by na niej postawić stopę. Pierwszy i ostatni raz byłem
wdzięczny mojemu oficjalnemu pochodzeniu. Pożytek z bycia Ziemianinem był taki, że
znalazłszy się w którejkolwiek sferze wpływów, mogłeś przez pewien czas liczyć na pomoc
drugiej strony. Ale nie chytrym ziemskim politykom mogłem zawdzięczać tę przypadkową
korzyść – wynikała ona jedynie ze strategicznej pozycji Ziemi, leżącej między dwoma
potężnymi blokami.
Z tego czy innego powodu centauryjski oficer czuł się jednak zobowiązany do pokazania
mi śluzy, prowadzącej na planetę nadającą się do zamieszkania. Wylądowałem na Durrith z
wypłatą za połowę trasy i bez żadnych perspektyw.
Na początku nie byłem zbytnio zaniepokojony. Skierowałem się do Kontroli Ruchu w
Głównym Porcie Durrith i wydałem część mojej gotówki na zawieranie przy kieliszku
znajomości z kontrolerami portowymi. Ten sposób działał świetnie na Złotej Gwieździe,
gdzie nieoficjalnie powiedziano mi o wakującym stanowisku inżyniera na frachtowcu, czego
jedyną stroną ujemną był fakt, że gdybym ponownie wściubił swój nos na Złotą Gwiazdę,
lokalne bractwo załóg odcięłoby mi go. Nie powiem, abym się tym przejmował. Bractwo nie
mnożyło oddziałów swoich postępowych związków bliżej Starego Systemu i odróżniało
narodowość marsjańską. Dopóki tak postępowali...
Teraz nie miało to znaczenia. Na Durrith, na drugim ze światów na południe od Sol w
przestrzeni Centaura, nie było bractw. Były za to patronaty.
Trzy tygodnie na Durrith, bez cienia szansy na jakąkolwiek posadę. Zastanawiałem się,
czy wykupić powrót do domu, co miało posmak porażki, czy wybrać tańszą możliwość i
wbrew wszelkim swoim zasadom udać się do lokalnego konsula ziemskiego, aby wysłał mnie
do domu jako PZO (Poddanego Ziemskiego w Opresji) z powiększającym krzywdę,
znieważającym przymusem rocznej służby dla rządu zaraz po powrocie w celu zwrócenia
kosztów. Pracować bezpłatnie dla Ziemi! Sama myśl o tym wzburzyła mnie.
Oszczędzałem gotówkę, w miarę możności pomagając w barze i odkrywając, że metoda
świetnie działająca u Niedźwiedzi, tutaj zawiodła całkowicie. Wtedy pojawił się Lugath.
Lugath tak różnił się od innych centauryjskich oficerów, że gdyby nie dowodził jednym ze
statków zapisanych w rejestrach Centaura, trudno by mi było uwierzyć w jego obywatelstwo.
Po pierwsze okazywał strapienie, co na Centaurze poczytywane było za brak godności. Po
drugie zwracał się do mnie jak kolega i szybko przeszedł do rzeczy.
– Mówią mi, że znasz się na napędach czteroprzestrzennych.
Pokazałem swoje dokumenty. Oczywiście liczne, wstemplowane przez Niedźwiedzi
poświadczenia moich zasług, którymi papiery były zapchane, świadczyły przeciwko mnie w
tej części świata. Wciąż jednak dawały świadectwo, kim byłem, i to dobre świadectwo.
Sądziłem, że Lugath wykrzywi wargi i odejdzie, widząc tak wiele stempli Niedźwiedzi.
Jednak ledwo je skomentował.
– Widzę, że służyłeś głównie w przestrzeni Niedźwiedzi.
Wzruszyłem ramionami i skinąłem głową (Thoder rzekłby, że wypadło mi to nijako).
3
– Co cię sprowadza na tę stronę?
– Czteroprzestrzenna chłodnia! – strzeliłem i od razu pożałowałem tego. Była to
odpowiedź w stylu, którego zbyt często używałem wcześniej w stosunku do Głównego
Oficera na chłodni i gdybym nie powściągnął swojego języka, mogłem stracić nową pracę,
zanim ją otrzymałem.
Lugath niecierpliwie zmarszczył brwi.
– Co to znaczy?
– Statek chłodniczy klasy Spica, panie kapitanie. – Ostatnie słowa dodałem z
opóźnieniem. – Wyrzucili mnie, ponieważ byłem zbyt skory do dyskutowania z szefem. Ale
dam sobie radę z każdym czteroprzestrzennym napędem, jaki zechce mi pan pokazać.
Lugath wahał się, ale z innego niż przypuszczałem powodu. Rzekł wreszcie:
– W takim razie może nie życzysz sobie szybkiego powrotu do Starego Systemu na...
Pochyliłem się do przodu. To było cudowne! W rzeczywistości chciałem być poza
przestrzenią Centaura i nie zamierzałem się martwić, gdyby okazało się, że nigdy tu nie
wrócę.
– Na Ziemię czy na Marsa? – spytałem.
Rzucił mi dziwne spojrzenie, w którym kryło się coś, co dopiero o wiele później zdołałem
zidentyfikować jako zwykły strach.
– Naturalnie na Marsa! – odpowiedział.
I „naturalnie” miał rację. Ziemia nie lubiła, gdy obce statki wierciły dziury w atmosferze
rodzimej planety. Dał mi pracę, choć obawiałem się, że mój nieumyślny błąd odstręczy go.
Jego statek, tak jak i on sam, odbiegał od normy. Był wynikiem przeróbek. Kadłub klasy
Deneb, pół frachtowiec, pół liniowiec, ale z silnikami typu krążownika, których budowę
maksymalnie uproszczono, tak, by można je było upchnąć w dostępnej przestrzeni. Z
kadłubem mającym tak niewielką masę dawały prędkość równą luksusowym liniowcom. Aby
uprzedzić moją nieuniknioną ciekawość, Lugath od razu wspomniał o wyciągnięciu ich tanio
z jakiegoś wraku. Ta historyjka zabrzmiała groźnie, ale zbyt obawiałem się o pracę, aby
gnębić go pytaniami.
Przez długi czas wydawało mi się, że silniki pozostawią kadłub za sobą. Spędziłem podróż
wprost śpiąc z nimi, z urządzeniem alarmowym obok hamaka, by obudzić się, gdy tylko coś
będzie szwankować. Zdarzało się to często i zaczął ogarniać mnie niepokój, czy stałego
inżyniera Lugatha nie załamało życie w ciągłym napięciu, lecz nie pytałem o niego.
Zaliczyliśmy Marsa bez wypadku i Lugath wypłacił mi dodatkową premię. Czegoś takiego
nie oczekiwałem od Centaura.
W locie nie było nic szczególnego poza nienormalnością silników i serdecznością Lugatha
– oczywiście jak na Centaura, gdyż gdyby był Niedźwiedziem lub Ziemianinem, nazwałbym
go pompatycznym i pysznym.
I to właśnie niepokoiło przesłuchujących.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin