Tadeusz Kostecki - Śmierć przyszła w południe.pdf

(745 KB) Pobierz
Tadeusz Kostecki
Śmierć przyszła w południe
Kształt kominka musiał sięprzyśnić architektowi w niedobrym śnie.
Ciężkie meblenaśladowały coś, cow ogólenie istniało.
Były bardzo brzydkie.
Ale ludzie czuli się tudobrze.
-Jestem przekonana, że on to zrobi - uśmiechnęła siępani Siek.
Mówionoo morderstwie.
Wiedziała jednak, żewuśmiechu jestjej twarzowo.
- Nie wolno pomijać współczynnika inteligencji -zaprotestował Roleński
-tu nie było działania w afekcie.
-Jasne - pani Siek znowu się uśmiecha.
Być możezresztą jest tojeszcze wciąż ten sam uśmiech.
- Ani nachwilę nie zapominam.
Była taka sztuka, potem film,Świadekoskarżenia.
- Była - Generał Ręczlerusiłuje tłumić głos, ale i takbrzmi jak przed bardzo szerokim
frontemwojska - tylko że nie widzęanalogii.
Cała pointa oparta na przepisieprawnym, który unasnie istnieje.
- A jednak może byćpewna analogia - profesorSobczański układa na obrusie
skomplikowaną figuręz nieużywanychwykałaczek ściągnięcie
całego impetupodejrzenia napunkt pozornie nieobronny.
-Racja - przerywa generał - wycofuje się w panice.
Ażwstyd.
Elementarz strategii.
- Gdyby pankonstruował zbrodnię - zabiera głos generałowa - byłaby chybazbrodnią
doskonałą.
Roleński potrząsa głową.
- Nie mógłbym sobie na to pozwolić.
Doskonała toznaczyniedo wykrycia.
Aja przecież żyję ze zbrodni.
-Mam na myśli prawdziwą zbrodnię.
Sobczański przeniósł dwiewykałaczki z lewej stronyfigury naprawą.
Chwilę zastanawia się, potem wmontowuje w układ.
- Niechpani generałowana naszego mecenasapodtym względemnieliczy.
Jak kto wyładuje pisaniem swojezbrodnicze instynkty, to mu się jużprawdziwej
zbrodnizmajstrować nie chce.
Czyż nie tak?
Generałowa jednaknie uznawała niedopowiedzeń.
Chce, żebyoświadczyłsię Roleński.
- Czymoże pan sobie wyobrazić sytuację, w której jestpanzmuszony
dopopełnieniaprzestępstwa?
Roleński przygląda się lampie.
Przed wojną podobnewisiały nad stołamirulet w sopockim kasynie.
- Cóż.
-mówi powściągliwie - sądzę, że każdy człowiek może sobie taką sytuację w jakimś
sensie wyobrazić.
- Przygotowując plan zbrodni, na czymoparłby panprzygotowanie swego alibi?
-Proste - profesor Sobczańskiprzekłada jeszcze jednąwykałaczkęna prawo - na wczuciu
sięwtok rozumowaniaosoby, która będzie miała za zadanie wykrycie sprawcy.
Oczywiście przyjmując najbardziej precyzyjną wersję
tegorozumowania.
- Tak - potwierdza Roleński - właśnie na tym.
-Tandem: profesor logiki i autor powieści kryminalnych mógłby się staćjeszcze
czymśgorszym niż KubaRozpruwacz- śmieje się generał.
- Zupełnie logiczne - uśmiech pani Siek jest wprosturoczy.
-A gdzie się podział nasz mecenas?
-głos Ręczleraprzebija się zwycięsko poprzezsymfonię odgłosówkuchni idącejna pełnych
obrotach.
Przy wydawaniu deserujeszcze wszystko szło na pełnychobrotach.
Bo to były ta6lerzyki, tobyły spodeczki, tobyły szklanki,to były łyżeczki, cukiernice i
plasterki cytryny.
Tobyłodużokrzątaninyi bardzo dużo hałasurozbitego na histerycznie wstępujące
sekwencje poszczególnych brzęków.
Doktorowa Hrynowska patrzyła, niemalnie widząc,natalerzyki
śmigającew rękachkucharki.
Krem, ciasto,ciasto, krem, niewidzialnataśma pracowała rytmiczniei bez błędu.
Głowęrozsadzał ból.
Hrynowska miała zasobą trudny odcinek, każdypiątek byłz reguły niedobrymdniem, ale
tenbył chyba najgorszy ze wszystkichzłych
piątków.
Nieustający poszum drzew jakby waląca ze wszystkichstronwoda.
Hałas z zewnątrz nie roztapia się w hałasachkuchni.
Nad głową stuka.
Może na dachu, może w kominie.
Stuka.
Wiatr.
Hrynowska nie znosiwiatru.
Nie potrafibyć sobą, gdy wieje wiatr.
Znowu generał Ręczler mówio Roleńskim.
Nie słychać odpowiedzi Magdy.
Hrynowskaodrywa oczy od talerzyków z ciastem i kremem.
DlaczegoRoleńskiego jeszcze nie ma?
Zawsze przychodził jedenz pierwszych.
Coś błyska niewyraźnie, nagle bucha pełneświatło.
Przecież Roleński nie mógł przyjść.
-Jezus Maria!
Róziu!
Rózia odstawia ostrożnie tacę z herbatą.
- Słucham?
-Zapomniałyśmyo profesorze Steinerze.
Rózia wlepia oczy w podłogę.
Rzeczywiściewyszło nieładnie.
- W tym młynie, proszę pani kierowniczki.
Tomożeja.
- Tak, niech Rózia bardzo pana profesora przeprosi.
Ijeżeliby chciał obiad dopokoju.
- Postaram mu się wytłumaczyć.
Po jej odejściu tempo od razu zaczyna utykać.
Magdagubi się,talerzykilecą jej z rąk.
Kucharka łypie okiem.
- Magda to by tak więcej dowideł.
Lada chwiladziewczyna rozpłacze się.
Hrynowska zaciska palce.
Jej nie wolno stracić panowanianad sobą.
- Niechsię Magda nie przejmuje - uspokaja, tamtejręce dygocą -nic nie szkodzi,że trochę
wolniej.
Aby tylkonie oblać nikogo herbatą.
- Och, Magda.
-zaczyna kucharka,milkniejednak, zgaszona ostrym
spojrzeniemHrynowskiej.
Tylkomocniej chlapnęła kremem dla zadokumentowania,żeona sobie nie pozwoli.
Ale Magda nabrała nieco otuchy.
W ostatnimmomencieHrynowska dla pewności zdejmuje kilka herbatz tacy.
Nadsłuchuje z niepokojem.
Niktnie toleruje chluśnięcia wrzątkiem.
Dlaczego ta Rózia takdługo siedzi.
Tą by pośmierć.
Czyż nie zdaje sobie sprawy z tego, co tu się dzieje?
Właściwie zresztą nic specjalnego się niedziało.
Rozmowa przy stole płynęła wartko.
Nikogo nie oblano herbatą.
Ale wHrynowskiejwszystkochodziło.
Wiatr.
- Pana profesora nie ma.
Hrynowska mruga bezradnie oczyma.
Co się jeszczeprzydarzy tego dnia?
-Jak tonie ma?
- Nie ma.
Pootwierałw pokoju wszystkiedrzwi iokna,a sam gdzieśwyszedł.
- Więc pewno w łazience albo.
-Nie.
Łazienka i ubikacja puste.
Poszedł doparku.
Zapomniał zegarka, pewno śpi na jakiej ławce.
Jak sięzWarszawy trafi na takąpogodę.
Palce Hrynowskiejobejmujągrubą krawędźkuchennego stołu.
Jestwtym wszystkim coś,czego nie możnazrozumieć.
- Musiałabym go widzieć, gdybyschodził z góry.
SamaRózia wie,że nie można zejść, niebędąc widzianymw kancelarii.
Rózia rozkłada ręce.
- To już ja nie wiem.
Na piętrzego nie ma.
- Musi być.
-Gdzie?
- Rózia nie umiepohamować złości.
Nie jestdzieckiem, aby dała sobie wmawiać.
Widziała na własneoczy.
Hrynowskaprzesuwa ręką po czole.
Nie schodził, niema gonigdzie tam, gdzie mógłby się znajdować.
- Czy Rózia sprawdzała inne pokoje?
-Po co?
- Mógł się pomylić.
Człowiek rozespany nierozglądasię.
Każde łóżko jest dla niego tym samym łóżkiem.
-Ale przecież przedpokój.
Jeden jedynyna całym piętrze.
Ósemkę sprawdzałam.
Zamknięta.
- Co mi tu będzie Rózia przedpokojem- niecierpliwisię.
-Profesor jest tupo razpierwszy,skąd może, budzącsię, o takich rzeczach pamiętać?
Niektórzy,wstając wprzerwie snu, nawetoczunie otwierają.
Poszedł do łazienki,wrócił do innego pokoju, położył się, śpi dalej.
- Nagleprzestraszyła się.
-A jeżeli zasłabł?
Wiele z opowiadania Hrynowskiej nie zostanieutrwalone w protokole.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin