Tomasz Szulzycki - Insygnia nocy.pdf

(972 KB) Pobierz
Tomasz Szulżycki
Insygnia nocy
“Insygnia nocy” to seria zbrodni wstrząsająca opinią
publiczną. Nikt nie wie, kto morduje i jakie są motywy tych
makabrycznych zdarzeń. Gdzieś w cieniu tych mrocznych
wydarzeń, rodzi się uczucie między samotnym, bezdomnym
mężczyzną, a miłą dziewczyną, pracującą w sklepie. Quincy
nie wie, że pozornie bezwartościowy prezent, który kupuje
dla ukochanej na bazarze, wplącze ich oboje w niebezpieczne
wydarzenia, a na niego samego rzuci podejrzenia, jakoby był
mordercą. Czy uczucie, które zaczyna łączyć go z nowo
poznaną dziewczyną wytrzyma tak ciężką próbę? Czy
ukochana mu zaufa? Czy uwierzy w jego niewinność, gdy
wszystkie fakty dotyczące zbrodni zdają się świadczyć
przeciwko niemu?
Książkę dedykuję Joannie, bez której całe przedsięwzięcie
jej napisania, nie miałoby szans powodzenia. Serdecznie
dziękuję Ci za wszystkie rodzaje wsparcia, których
udzieliłaś: bez słów Twojej konstruktywnej krytyki,
celnych uwag, słów pokrzepienia w gorszych chwilach
oraz nieustannego motywowania i niezachwianej wiary w
sukces projektu, nie poradził bym sobie z tak trudnym
zadaniem. Twoje wsparcie było tak silne, jak to tylko było
możliwe. Myślę, że bez najmniejszych wątpliwości możesz
czuć się i nazywać współautorką tej książki.
ROZDZIAŁ I
„QUINCY”
Quincy również i dzisiejszego popołudnia usiadł na
przylegającej do parku ławeczce, po drugiej stronie ulicy,
naprzeciwko budynku przy St. John’s Street 17. Gdy
sięgnąć okiem przed siebie, widziało się maleńki sklep z
zabawkami, który od lat sygnowany był tym samym
szyldem: “Zabawki u Morgana”. Na zegarach widniała już
godzina piąta po południu i to z dużym okładem, toteż o
tej porze roku, na trzy dni przed Wigilią Bożego
Narodzenia, było niezwykle mroźno. Ulice rozświetlały
latarnie, promieniujące ciepłym światłem i
bożonarodzeniowe ozdoby. Quincy nerwowo rozcierał
ręce, ubrane w rękawiczki bez palców. Mróz nie
przeszkadzał mu aż tak bardzo. Zresztą, zdążył już się do
tego przyzwyczaić. Nie była to jego pierwsza zima
spędzona na ulicach miasta. Był bezdomny od dobrych
kilku lat. Wszystko to było nieważne. Przychodził tutaj
tylko po to, żeby na nią popatrzeć. ‘Jane’ – powtarzał sobie
w myślach jej imię. Zawsze się wtedy uśmiechał. Nigdy
nie odważyłby się spytać jej o imię. Wypatrzył je na
plakietce przyczepionej do służbowego stroju. ‘Jane’.
Pracowała tu od prawie dwóch lat. A on przychodził tu
niemal codziennie. Wystarczyło, że na nią patrzał. Na bok
odchodziły czarne myśli o tym, że nie ma się gdzie
podziać, że jest mróz, że śniadanie jest rzeczą bardziej niż
niepewną. Siadał przed sklepem, jak przed kominkiem.
Z jasno oświetlonej sklepowej wystawy biła ciepła
łuna, cały budynek otoczony był niezwykłą poświatą.
Wyciągał wtedy ręce przed siebie, jak gdyby faktycznie
chciał się ogrzać. Może i naprawdę tak było, skoro
wytrzymywał siarczysty, zapierający mroźnym
powietrzem dech w piersiach, chłód.
Któryś z przechodniów potrącił jego wyciągnięte
ręce, kiedy tak siedział zaklęty, niczym w transie.
– Uważaj, włóczęgo! – rozłożysty w barkach
mężczyzna, nie przestając przeć na oślep przed siebie,
obrzucił go potępiającym spojrzeniem.
– Hej! Mam na imię Quincy! – krzyknął za
przechodniem, po czym uśmiechnął się serdecznie.
– Świr – skwitował przechodzień, po czym zniknął w
tłumie.
Quincy siedział dalej uśmiechnięty, jak gdyby nigdy
nic. Zbliżała się osiemnasta, zatem sklepowe elektryczne
rolety “Zabawek u Morgana” zaczęły powoli osuwać się
w dół, niczym kurtyna kończąca spektakl jednej aktorki i
jednoosobowej publiczności.
– Do zobaczenia jutro, Jane – powiedział szeptem
Quincy, uśmiechnął się, jak najserdeczniej potrafił,
zamknął na chwilę oczy, po czym wstał i zaczął iść w
kierunku napierającego tłumu, pod prąd. Na jego widok
ludzie rozsuwali się, obchodząc go łukiem. Przyzwyczaił
się do tego. Przywykł nawet do obelg rzucanych w jego
stronę.
– Tak to jest, kiedy jesteś włóczęgą – tłumaczył
sobie.
Z kieszeni poszarpanego, starego szarego płaszcza,
wyjął czekoladowy cukierek z nadzieniem z alkoholu.
Zabrał go z recepcji jakiegoś bardzo ekskluzywnego
hotelu, którego obcojęzycznej nazwy nawet nie próbował
zapamiętać. Łakocie przygotowane tam były jako
darmowy poczęstunek, dla klientów. Zabrał i wyszedł w
tym samym momencie, kiedy ochrona obiektu
zainteresowała się jego osobą. Nigdy nie szukał kłopotów.
– Po co dobrowolnie pakować się w kłopoty, prędzej,
czy później same cię znajdą, prawda Q?
Teraz wyjął cukierek, odpakował niecierpliwie, tak
jak robią to małe dzieci i szybko pogryzł. Chwilę później
poczuł, jak alkoholowy wkład rozgrzewa gardło, a później
rozchodzi się przyjemnie po całej klatce piersiowej.
W swoim planie dnia, oprócz podziwiania sklepowej
witryny, miał jeszcze jeden stały punkt. Codziennie, o
godzinie siódmej wieczorem, udawał się do przytułku dla
biednych i bezdomnych, gdzie rada miejska Caladonu
ufundowała dla potrzebujących ciepłe posiłki i nocleg.
Zapisał się tam trzy lata temu, za namową starego
przyjaciela z ulicy – Billa, z którym dzielił tam niewielki
pokój.
Spojrzał na zegar, znajdujący się na fasadzie jakiegoś
urzędu. Miał jeszcze 45 minut. Z St. John’s Street do
przytułku położonego przy Dragons Square można było
pójść dwiema drogami. Wybrał dłuższą, przez park, żeby
wypełnić czas spacerem. Quincy zawsze starał się być
punktualnie, o ile tylko obowiązywały go jakieś
wyznaczone czy umówione terminy.
– Może i jestem włóczęgą, ale włóczęgą
dżentelmenem, a dżentelmen nigdy się nie spóźnia. Tym
razem również był na czas. Barbara, główna kucharka i
dyżurna przytułku przywitała go promiennym uśmiechem.
– Siemasz, Qunicy.
– Nie najgorzej – uśmiechnął się, po czym z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin