Jacek Dukaj - Minipowieści.pdf

(2343 KB) Pobierz
oraz
redakcja:
Wujo Prem
(2016)
1
1.
Po mieście poszła plotka, że chłopcy ze Związku Walki Zbrojnej znowu szykują jakąś
akcję. Plotka była tak głośna, że Trudny przyjął za pewnik, iż jest to rozmyślnie rozpuszczona
fałszywka. Być może przekombinował, a może Szkopy okazały się po prostu zbyt durne, by
dostrzec oczywistą podpuchę – w każdym razie, zanim ciężarówka dojechała na Piękną, jej
pasażerowie byli zmuszeni poddać się trzem ulicznym kontrolom oraz wspomóc Wehrmacht
dobrowolnymi datkami, które w sumie wystarczyłyby na zakup dwóch skrzynek czystej.
Trudny oklął gniewnie Józka Szczupaka.
– Szef się nie rzuca – jęczał potem Szczupak. – Skąd ja mogłem wiedzieć? Te Niemce
same nie mają pojęcia, co za godzinę strzeli do łba komendantowi!
– Ja ci to odbiję z pensji – zapowiedział Trudny, otwierając drzwiczki.
– Szef nie będzie świnia – błagał Józek, zgasiwszy silnik. – To nie moja wina, jak Boga
kocham! Brylantowy Leutnant zarzekał się, że nie ma niczego w planie na tydzień.
– Że ty i ten twój Major wierzycie gównojadowi, to wasz problem – rzucił Trudny i
zeskoczył z szoferki w śnieg.
Cisza uderzyła go jak obuchem. Cała okolica milczała ciężko – nawet czarnych skrzeków
wron w zasięgu słuchu, nawet echa, skromnego co prawda, miejskiego ruchu ulicznego; ni
jednego dźwięku. Bezludzie. Wciągnął głęboko do płuc zimne powietrze. Cisza była i w jego
smaku. Wbił mocniej dłonie w przepastne kieszenie grubego płaszcza, kopnął śnieg, poruszył
szerokimi barkami.
Józek tymczasem obszedł maskę ciężarówki. Spojrzał na Trudnego spode łba i zaklął
głośno. To przekleństwo było jak ponowne stworzenie świata.
– Który to? – spytał, szukając papierosów po kieszeniach kurtki.
Jan Herman Trudny przesunął wierzchem mięsistej dłoni po wąsach, po czym wskazał
przed siebie:
– Ten.
Ten. Kiedy oglądał go z wnętrza mercedesa Janosa, wydawał się mniejszy – dopiero teraz
Trudny pojął, jak wielki dom kupił. Wciśnięty w szereg zaprojektowanych w podobnej
manierze budynków, trzykondygnacyjny mieszkalny prostopadłościan, bocznymi ścianami
sczepiony z sąsiednimi bliźniaczymi murowańcami; o dwóch rzędach okien, nie licząc
małych, ciemnych wyślepni strychu; o wstrzelonych w sam środek szarej facjaty dużych,
drewnianych drzwiach, do których prowadzą trzy półkoliste schodki, a nad którymi zwiesza
się żelazny koszyk na żarówkę o rozbitych wszystkich ośmiu szybkach; ze spadzistym
dachem przewieszającym się niżej poziomu strychu; z licznymi ponurymi naciekami,
pęknięciami i krzywym ściegiem dziur po kulach na owej szarej elewacji. Cichy, cichy,
martwy. Dom.
– No więc? – mruknął Szczupak, zapaliwszy wreszcie papierosa.
2
Trudny leniwie rozejrzał się po ulicy w obie strony (pustka, pustka), popatrzył na rząd
bezlistnych drzew rosnących przyjezdni, przyjrzał zastygłym w dystyngowanym bezruchu
dziesiątkom podobnych budynków ciągnących się wzdłuż Pięknej na całej jej długości... i
zaśmiał się głośno, w tej ciszy wręcz nieprzyzwoicie.
– Zdaje się, że zrobiłem dobry interes. – Pan zawsze robi dobre interesy.
– Nie pyskuj.
Podeszli do drzwi domu Trudnego. Józek postukał kłykciami lewej dłoni w grube drewno.
– Z zeszłego wieku.
– Akurat się znasz – Trudny wyjął klucze, wybrał jeden, wsunął w zamek, przekręcił.
Szczęknęło raz i drugi, nacisnął ciężką klamkę i pchnął: drzwi otworzyły się, lekko skrzypiąc.
– No, dalej.
– Przenieść szefa przez próg? – skrzywił się Józek, dziwnie rozbawiony.
– Żebym ja cię na kopach nie przeniósł. Weszli.
Ciemno. Oczywiście, że ciemno: brak prądu, okna zasłonięte. Kurz. Oczywiście, że kurz:
od paru miesięcy nie postała tu ludzka noga. Cisza. Oczywiście, że cisza.
– Trzeba było zabrać latarkę.
– Masz w wozie?
– Mam.
– No to co tak stoisz?
Szczupak wyszedł, a Trudny nie zamknął za nim drzwi. W świetle zimowego słońca
obejrzał hol. W głębi, w prostokątnym rozdęciu, majaczyły szerokie spiralne schody
prowadzące na piętro; bliżej, po obu stronach, znajdowały się zamknięte drzwi wewnętrzne.
Ściany przedpokoju zostały brutalnie poobdzierane z boazerii, której szczątki walały się
jeszcze tu i ówdzie. Rozejrzał się za instalacją: kontakt gdzieś ukryty, przewody
poprowadzone prowizorycznie w zbiegach ścian i podłogi, też częściowo pozrywane; hak na
lampę co prawda ostał się w suficie, lecz samej lampy brak. Kopnął w zabłocony parkiet.
Twardo. Trzyma. Może nie trzeba będzie kłaść od nowa. Tu wszystko murowane. Wrócił
Szczupak z latarką.
– Wie pan, jaki to numer?
– A co, trzynasty? Józek się zmieszał.
– Ja się tylko pytam, tam nie ma tabliczki. Pan nie wie?
– Kupiłem to wczoraj na oko. Za gotówkę.
– A co stoi w papierach?
– Nie mam jeszcze papierów. Dawaj tę latarkę. Otworzył drzwi po lewej (jednak nie
zamknięte na klucz) i wszedł, a za nim Szczupak z petem w łapie.
– Co tu było?
– Jadalnia chyba. Zostaw to!
– Chciałem odsłonić, po co baterie marnować...
– Potem, potem. Podusiłbyś nas w tym kurzu. Zresztą ta szmata wygląda jak zetlały
3
dwustuletni kir. Uważaj z ogniem, bo spalisz mi chałupę.
– Co szef taki nerwowy...
– Ty, Józek, lepiej za wiele nie kombinuj, dobra?
– Co, pan ciągle o tego Brylantowego? No, Chryste Panie, ja przecież...
– A pierwszy to raz? – natarł nań Trudny, wymachując przy tym zamaszyście ręką z
latarką, co w zaciemnionym, obszernym a pustym pomieszczeniu dawało niezwykłe efekty
świetlne – Z kim ja prowadzę interesy? No, z kim? Z Niemcami, panie Szczupak, z
Niemcami! Wie pan, panie Szczupak, kto to Niemcy? A widział pan może na ulicy takich
hełmiastych z karabinami? Nie nasze to wojsko, panie Szczupak, nie nasze! Ja, pan, my
wszyscy jesteśmy podbici! Więc jak umawiam milionowy kontrakt z niemieckim żołdakiem –
a pan, panie Szczupak, już wie kto to Niemiec, prawda? – to nie wchodzi mi się do biura
gwiżdżąc „Jeszcze Polska nie zginęła", nie robi głupich min i nie wykopuje krzesła spod tego
Szwaba!
– Jasny Panie na niebiesiech, to było przypadkiem. Ja mówiłem: nie wiedziałem...
– A jakbyś mi teraz dom sfajczył, to też by było przypadkiem, a?
– No przecież nie specjalnie... – jęknął zrozpaczony Józek Szczupak.
Trudny skierował słup światła na jego twarz, utrzymał go tam z pół minuty, ciężko i
ponuro milcząc, po czym odwrócił się i przeszedł do następnego pokoju, w głąb budynku.
Józek precyzyjnie przydeptał peta do parkietu i podążył za Trudnym.
Trudny, oglądając w skupionym świetle ciężkiej latarki naciek grzybiczny na suficie,
rozpamiętywał historię zakupu tego budynku. Historia była równie niejednoznaczna, jak
stosunki łączące Trudnego ze Standartenflihrerem Waffen-SS Hermanem Janosem. Ci dwaj
imiennicy po raz pierwszy spotkali się na balu noworocznym stacjonującego w mieście pułku
SS, na który to bal firma Trudnego dostarczyła większość trunków. Janos, w cywilu
właściciel hurtowni win, na czas wojny przeobrażony w armijnego zaopatrzeniowca, wdał się
z Trudnym w długą i ryzykowną, bo politycznie aluzyjną, dysputę na temat jakości
poszczególnych roczników. W jednej z licznych dygresji poczynionych podczas tej rozmowy
Trudny dał tandartenfuhrerowi do zrozumienia, iż wbrew nazwie, jego firma zajmuje się nie
tylko eksportem i importem, a w istocie akurat tymi dziedzinami najmniej i zasugerował
delikatnie możliwość obustronnego zysku. Uczynił to, ponieważ był nieźle podpity, Janos zaś
właściwie urżnięty na amen. Poza tym Trudnemu po prostu spodobała się owa cokolwiek
naiwna i nieśmiała otwartość intendenta. Okazało się, iż na podstawie fałszywych przesłanek
wyciągnął słuszny wniosek: bo aczkolwiek Herman Janos był zimny skurwysyn, nigdy
naiwny, nigdy nieśmiały – to sam zdawał się darzyć Trudnego jakąś szczątkową formą
sympatii, a już na pewno nie był w stanie pozostać obojętny na wizję znacznego zarobku. W
nieformalnej, a w rzeczy samej nielegalnej spółce, jaką zawiązali obaj Hermanowie, to
Standartenfiihrer konsumował większość jej zysków, czasami nawet cztery piąte. Lecz
Trudny godził się na ten układ, godził się na oszustwa w oszustwach, ponieważ zdawał sobie
sprawę, iż bez pomocy Janosa nie ma szans na utrzymanie obrotów na poziomie chociażby
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin