Wiktor Pielewin - Mały palec Buddy.pdf

(1319 KB) Pobierz
Wiktor Pielewin
Mały Palec Buddy
Przełożyła Henryka Broniatowska
Wydanie I
Warszawa 2003
„Patrząc na zrodzony moją wolą bezkresny żywy potok końskich pysków i ludzkich
twarzy, mknący donikąd po szkarłatnym o zachodzie stepie, często pytam siebie, gdzie
jestem Ja w tym potoku?”
*Czyngis - chan
Nazwisko autora tego rękopisu, który powstał w pierwszej połowie lat dwudziestych
w jednym z klasztorów Mongolii Wewnętrznej, z wielu względów nie może być
ujawnione, wydrukowano go więc pod nazwiskiem redaktora, przygotowującego tę
publikację. Usunięto z oryginału opisy wielu magicznych praktyk, a także znacznej
objętości wspomnienia narratora o jego życiu w przedrewolucyjnym Petersburgu (tak
zwany okres petersburski). Pominięto autorskie określenie literackiego gatunku tekstu -
„niezwykły wzlot swobodnej myśli" - co wypada potraktować raczej jako żart.
Historia opowiedziana przez autora wzbudza zainteresowanie jako dziennik
psychologiczny, posiadający wiele niewątpliwych walorów artystycznych, ale w żadnej
mierze do niczego więcej nie pretenduje, choć miejscami autor podejmuje próby
rozważania problemów, które naszym zdaniem żadnych rozważań nie wymagają. Pewna
gorączkowość narracji bierze się stąd, że nie chodziło wcale o stworzenie „dzieła
literackiego", lecz o utrwalenie w zapisie mechanicznych cyklów świadomości dla
definitywnego uleczenia ich z tak zwanego życia wewnętrznego. Prócz tego w dwóch czy
trzech miejscach autor bardziej próbuje odwołać się wprost do inteligencji czytelnika niż
zmuszać go do oglądania kolejnego, ulepionego ze słów fantazmatu; niestety to zbyt
proste zadanie, by takie próby mogły być uwieńczone sukcesem. Specjaliści od literatury
dostrzegą zapewne w naszej opowieści kolejny produkt modnego w ostatnich latach
krytycznego solipsyzmu, prawdziwą jednak wartość tego dokumentu stanowi co innego -
jest on pierwszą w kulturze światowej próbą przedstawienia artystycznymi środkami
wyrazu prastarego mongolskiego mitu Wiecznego Niepowrotu.
Teraz kolej na kilka słów o najważniejszej postaci książki. Redaktor tekstu zacytował
mi kiedyś tankę poety Puszkina:
„I chmurny rok ów, co kosztował tyle Ofiar szlachetnych, nadobnych i śmiałych,
Zaledwie pamięć po sobie zostawił W jakiej bądź prostej, pastuszej piosence, Smętnej a
wdzięcznej.”
* Puszkin, Uczta podczas dżumy.
W przekładzie na mongolski zestawienie słów „śmiała ofiara" brzmi dziwnie. Ale nie
miejsce tu na roztrząsanie tego tematu; chcieliśmy tylko podkreślić, że trzy ostatnie
wersy mogą się w pełni odnosić do historii Wasilija Czapajewa.
Co wiadomo dziś o tym człowieku? Według naszej oceny, w ludowej pamięci jego
wizerunek nabrał cech czysto mitologicznych. W folklorze rosyjskim Czapajew stał się
kimś w rodzaju słynnego Hodży Nasreddina. Jest bohaterem niezliczonych anegdot,
opartych na znanym filmie z lat trzydziestych. W tym filmie Czapajew jest czerwonym
kawaleryjskim dowódcą, który walczy z białymi, prowadzi długie przyjacielskie
rozmowy ze swoim adiutantem Piętką i cekaemistką Anką, a na koniec tonie, próbując
podczas ataku białych przepłynąć rzekę Ural. Nie ma to jednak nic wspólnego z losem
rzeczywistego Czapajewa, a jeśli nawet ma, to prawdziwe fakty są nie do poznania
zniekształcone domysłami i niedomówieniami.
Cała ta gmatwanina wiąże się z książką Czapajew, opublikowaną po raz pierwszy w
1923 roku przez jedno z paryskich wydawnictw po francusku i z dziwnym pośpiechem
wydaną następnie w Rosji. Nie warto tracić czasu na udowadnianie jej nieautentyczności.
Każdy, kto zechce, bez trudu znajdzie w niej mnóstwo niekonsekwencji i sprzeczności,
sam jej duch zresztą świadczy wyraźnie o tym, że autor (czy autorzy) nie miał nic
wspólnego z wydarzeniami, które usiłuje opisać. Zauważmy przy okazji, że chociaż pan
Furmanów spotkał się z historycznym Czapajewem co najmniej dwukrotnie, w żaden
sposób nie mógł być twórcą tej książki z powodów, jakie ujawni nasza opowieść. Wprost
nie do wiary, że przypisywany mu tekst jest przez wielu do tej pory traktowany niemal
jak dokument.
Za tym istniejącym już ponad pół wieku falsyfikatem nietrudno dojrzeć działalność
szczodrze finansowanych i niezwykle aktywnych sił, zainteresowanych tym, by prawdę o
Czapajewie jak najdłużej ukryć przed narodami Eurazji. Lecz sam fakt odnalezienia
prawdziwego rękopisu wystarczająco jasno, jak sądzimy, świadczy o nowej równowadze
sił na kontynencie.
I na koniec. Zmieniliśmy tytuł oryginalnego tekstu (Wasilij Czapajew) właśnie po to,
by uniknąć pomylenia go z wiadomym falsyfikatem. Tytuł Mały palec Buddy wybrany
został jako najprostszy i mało sugestywny, chociaż redaktor proponował warianty: Ogród
o rozwidlających się Piętkach i Czarny bajgiel.
Stworzone przez ten tekst wartości dedykujemy dobru wszystkich żywych istot.
Gategate paragate parasamgate bodhi svaha.
Urgan Dżambon Tulku VII,
Przewodniczący Buddyjskiego Frontu Kompletnego i Bezapelacyjnego Wyzwolenia
(KBW[BJ)
1
Bulwar Twerski nie zmienił się prawie od czasu, gdy widziałem go ostatni raz przed
dwoma laty - znów był luty, zaspy, mgła osobliwie przenikająca nawet dzienne światło.
Na ławkach siedziały nieruchomo te same staruszki, w górze, nad czarną siatką gałęzi,
szarzało to samo niebo, zwisające tuż nad ziemią niczym stary piernat wybrzuszony pod
ciężarem śpiącego Boga.
Była jednak różnica. Tej zimy po alejach szalała jakaś prawdziwie stepowa zamieć i
nie zdziwiłbym się wcale, gdybym zobaczył tu raptem parę wilków. Spiżowy Puszkin
zdawał się jakby smutniejszy niż zwykle - pewnie przez tę opasującą mu pierś czerwoną
płachtę z napisem „Nieh rzyje piersza rocznica Rewolucyi". Nie miałem wcale ochoty
ironizować z tego powodu, że żyć miała rocznica, a rewolucja była napisana z błędem -
w ostatnim okresie miałem dość okazji, by przyjrzeć się twarzy demona, kryjącej się za
tymi wszystkimi krótkimi bzdetami, krzyczącymi z czerwieni.
Zapadał mrok. W śnieżnej mgle ledwo majaczył klasztor Strastny. Na placu przed nim
stały dwie ciężarówki o wysokich skrzyniach, obciągniętych jaskrawoczerwonym
materiałem, wokół nich falował tłum i dobiegał stamtąd głos mówcy - słów prawie nie
rozróżniałem, ale intonacja i strzelające serie „r- r" w słowach „proletariat" i „terror" nie
pozostawiały żadnych wątpliwości. Obok mnie pojawiło się dwóch pijanych żołnierzy, na
ich ramionach kołysały się karabiny z zatkniętymi bagnetami. Spieszyli na plac. Jeden z
nich wlepił we mnie natarczywy wzrok, zwolnił kroku i już otworzył usta, jakby chciał
coś powiedzieć; na szczęście - jego i moje - drugi pociągnął go za rękaw i poszli sobie.
Zawróciłem i pośpiesznie ruszyłem bulwarem w dół. Zachodziłem w głowę, dlaczego
mój wygląd niezmiennie wzbudza podejrzliwość tego bydła. Prawda, że ubrany byłem
fatalnie, w złym guście: brudny trenchcoat z szeroką patką, futrzana wojskowa czapa,
oczywiście bez bączka, podobna do tej, jaką nosił Aleksander II, i oficerki. Lecz nie
chodziło zapewne tylko o ubranie. Dokoła sporo ludzi wyglądało o wiele dziwaczniej.
Widziałem na przykład na Twerskiej jakiegoś całkiem szalonego osobnika w okularach w
złotej oprawie z ikoną w rękach - niósł ją w stronę mrocznego, opustoszałego Kremla,
nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. A mnie wszędzie ścigały krzywe spojrzenia,
przypominając nieustannie, że nie mam pieniędzy ani dokumentów. Wczoraj w
dworcowym klozecie przypiąłem sobie na piersi czerwoną kokardę, ale zdjąłem ją czym
prędzej, widząc swoje odbicie w pękniętym lustrze: z kokardą wyglądałem nie tylko
głupio, ale o wiele bardziej podejrzanie.
Być może w istocie nikt mi się nie przyglądał dłużej niż innym, a zawiniły tu tylko
moje napięte nerwy i strach przed aresztowaniem. Nie bałem się śmierci. Kto wie, czy
już nie nastąpiła - myślałem - i ten oblodzony bulwar, którym idę, to właśnie przedsionek
świata cieni. Od dawna zresztą przychodziło mi do głowy, że dusze rosyjskie skazane są
na przeprawę przez Styks dopiero, gdy zamarznie, a monetę, zamiast przewoźnika, ma
odbierać Ktoś Szary, wypożyczający łyżwy (rzecz jasna, jego duchowa istota pozostałaby
taka sama).
Nagle, jakże wyraźnie, ujrzałem tę scenę! Hrabia Tołstoj w czarnym trykocie, szeroko
wymachując rękami, sunie po lodzie w stronę odległego horyzontu; ruchy ma powolne i
majestatyczne, porusza się jednak tak szybko, że biegnący za nim trzygłowy, szczekający
bezgłośnie pies nie może go dogonić. Obrazu dopełnia ponury czerwono- żółty płomień
pozaziemskiego zachodu. Zaśmiałem się cicho i w tej samej chwili czyjaś dłoń spadła na
moje ramię.
Uskoczyłem w bok i odwracając się błyskawicznie, wyłuskałem z kieszeni kolbę
nagana. Ku swemu zdumieniu ujrzałem przed sobą Grigorija von Erdena - człowieka,
którego znałem od dzieciństwa. Ale, mój Boże, jak on wyglądał! Od stóp do głowy w
czarnej skórze, kabura z mauzerem u pasa, a w ręku jakaś idiotyczna akuszerska torba.
- Cieszę się, że potrafisz się jeszcze śmiać - powiedział.
- Witaj, Grisza - odparłem. - Jakież to dziwne, że cię widzę!
- Czemu dziwne?
- Bo dziwne.
- Skąd i dokąd? - spytał dziarsko.
- Z Pitra - odpowiedziałem. - A dokąd, sam chciałbym wiedzieć.
- Wobec tego chodźmy do mnie - powiedział von Erden - to tuż obok, cały lokal mam
tylko dla siebie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin