Włamywacze - Zbigniew Safjan.pdf

(2713 KB) Pobierz
I
Stanął na progu i natychmiast go zobaczył. Nie przypuszczał,
że ten człowiek czeka jeszcze na korytarzu. Siedział na niskim
krzesełku pod drzwiami jego gabinetu, skulony, z nogami
wyciągniętymi przed siebie jak nocą w przedziale kolejowym. O
tej porze korytarz przypominał zresztą wagon opuszczony
przez pasażerów; puste ławki, niedopałki, wywrócony kosz na
śmiecie. W głębi, przy wejściu na klatkę schodową, oparty o
ścianę stał milicjant.
Kortela trzasnął drzwiami i czekający mężczyzna zerwał się z
krzesła. Był wysoki i chudy. Długie ręce opuścił wzdłuż ciała,
chwiał się lekko na nogach i pochylał ku Korteli, jakby tracąc
równowagę.
— Przecież podpisałem wam przepustkę — warknął
kapitan i potem, przypomniawszy sobie wszystko, dodał
łagodniej: — O co jeszcze chodzi?
Mężczyzna podniósł głowę, twarz miał płaską i pobrużdżoną,
oczy niemal białe, bezrzęse.
— Chodzi jeszcze o to — powiedział — że chcę zeznawać.
— Zeznawaliście już.
Tamten milczał nie patrząc na Kortelę, tylko na
zamknięte drzwi gabinetu, na których oczywiście nie było
kartki z nazwiskiem, jedynie wymalowany czarną farbą numer.
— Chcecie zmienić zeznania?
Pokręcił przecząco głową.
— Dodać — oświadczył wreszcie.
— To poczekajcie, niedługo was poproszę.
Mężczyzna usiadł natychmiast na krzesełku i wyciągnął nogi
przed siebie. Zastygł w tej pozycji, zanim Kortela zdążył wrócić
do gabinetu. Na biurku leżały nie uporządkowane papiery:
protokół, zeznania świadków.
Kortela wcisnął je do tekturowej teczki i otworzył okno.
Powietrze było wilgotne i ciepłe, nad Warszawą leżała mgła,
samochody jadące ulicą Nowotki włączały światła mijania.
Znowu mgła — pomyślał i spojrzał na aparat telefoniczny,
jakby to właśnie jego, inspektora Kortelę, mieli zawiadomić,
jeśli się powtórzy tej nocy... Znał już to natrętne pragnienie:
przeczytać nowy meldunek, jeszcze raz porównać fakty,
odnaleźć coś, co pozwoli stworzyć choćby wstępną hipotezę...
Dlaczego właśnie skraj lasu? Trzy razy skraj lasu... Pędzący
ekspres mija skrzyżowanie... Chwileczkę: czy sprawdzano, jakie
to były skrzyżowania?
Nie powinien o tym myśleć. Nie jego rzecz. Od paru godzin
miał właśnie nową sprawę, do której powinien zabrać się z całą
energią. ,,Z całą energią” — podkreślił naczelnik. Sprawa!
Zwykły banał. Rutyna. Włamanie z morderstwem. Przeklęty
pech. Wszyscy w komendzie wiedzą, że inspektor Kortela nie
miewa nigdy spokojnego dyżuru... Sięgnął po akta... Trzeba raz
jeszcze przeczytać zeznanie tego faceta. Co on zamierza dodać?
Z doświadczenia wiedział, że będzie to jakiś nieistotny szczegół,
drobiazg, o którym tamten myślał przez wiele godzin, ukrywał
w sobie, jak wstydliwy grzeszek, który jednak zataja się podczas
spowiedzi. „Do takich rzeczy, Kortela, trzeba podchodzić z
ogromną wnikliwością — mawiał naczelnik. — I delikatnie...”
Niech będzie delikatnie.
Kortela rozłożył protokół pod lampą. Spojrzał raz jeszcze na
plan willi, niechętnie, bez zainteresowania i nagle poczuł
jednak ten znajomy niepokój, który ogarniał go zawsze, ilekroć
odnajdywał coś niejasnego we wstępnych ustaleniach śledztwa.
Mam obrzydliwy zwyczaj komplikowania najprostszych
spraw — pomyślał — ale jak to się mogło stać, że ona nie
spotkała ich na korytarzu albo na schodach? Zaciągnęli ją do
gabinetu? Widocznie tak było...
Sięgnął po ołówek i zanotował najważniejsze fakty.
O godzinie 21.30 zadzwoniła do pogotowia niejaka Jadwiga
Skielczyńska, znana już Komendzie Dzielnicowej Milicji ze
szczególnej, a często kłopotliwej czujności, okazywanej
wszystkiemu, co działo się u sąsiadów. Pani Jadwiga doniosła,
że z willi należącej do inżyniera Edwarda Ładynia wybiegło
trzech podejrzanych, tak powiedziała: „podejrzanych”,
osobników. Jeden z nich niósł na plecach worek. Skielczyńska
siedziała właśnie na werandzie, oczywiście nie oświetlonej, i
zobaczyła ich, gdy otwierali furtkę, a potem przystanęli na
chwilę pod latarnią. Jeden poszedł w kierunku parku Hibnera,
dwaj pozostali zniknęli w zaułku prowadzącym na plac
Inwalidów. Zanim odbierający telefon dyżurny zdołał dojść do
głosu, Siedział już, że inżynier Ładyń z żoną wyjechali na urlop
nad Balaton, że willa jest pusta, że z całą pewnością ci trzej to
byli włamywacze i że jeśli milicja się pospieszy, zdąży ich
jeszcze schwytać... Najbliższy radiowóz ruszył z placu Komuny
Paryskiej na Kaniowską, a dyżurny pogotowia otrzymał
następny telefon. Jakiś mężczyzna łamiącym się głosem
donosił, że w willi inżyniera Ładynia popełniono
morderstwo... Po chwili potwierdził to meldunek ekipy
radiowozu. Ofiarą była dziewczyna. Przy jej zwłokach
zastano mężczyznę o nazwisku Puszczak Antoni. — P... jak
piekarz — literował radiowóz. Mężczyzna jest załamany i
niezdolny do składania zeznań. Wszystko to zanotowano,
a po kilkunastu minutach na Kaniowską wyjechała ekipa
śledcza. I właśnie pech chciał, że dyżur miał inspektor
Kortela.
Willa Ładynia była dość typowa — seryjny domek
jednorodzinny okolony niewielkim ogródkiem. Z ulicy
zjeżdżało się przez bramę stromo w dół do garażu, a od furtki
betonowy chodnik prowadził do drzwi wejściowych. Zdeptany
klombik pod oknem zwrócił natychmiast uwagę ekipy.
Włamywacz lub włamywacze wycięli diamentem szybę w
lufciku, podważyli haczyk i dostali się przez okno do wnętrza.
To było przynajmniej proste. Rozpoczęło się żmudne badanie,
spisywanie szczegółów, ostrożna, by czegoś nie zaniedbać, nie
zniszczyć jakichś śladów, penetracja willi. Na parterze
znajdował się obszerny hall, spełniający zapewne funkcje
salonu i stołowego; dwa duże okna wychodziły na ogród, a
zasłonięte kotarą drzwi prowadziły do korytarzyka i kuchni. W
Zgłoś jeśli naruszono regulamin