03 Wakacyjne noce Kitty.pdf

(1600 KB) Pobierz
Vaughn Carrie
Wakacyjne noce
Kitty
Kitty Norville
3
Rozdział 1
Biegnie dla radości biegania, bo może biec; jej kroki się wydłużają, każdy sus to
pokonane kolejne cztery metry. Pysk ma otwarty, by smakować ostre mroźne powietrze.
Jest przełom miesiąca, rosnący księżyc maluje nocne niebo srebrem, rozświetla plamy
śniegu rozrzucone po lesie. To jeszcze nie całkiem pełnia - rzadka chwila, kiedy może
być wolna przed czasem - jej zwierzęca natura nie ma powodu trzymać jej w
zamknięciu. Jest sama, ale jest wolna, więc biegnie.
Zwietrzywszy trop, gwałtownie skręca ze ścieżki i truchta z nosem przy ziemi.
Świeży ślad zwierzyny.
Mnóstwo jej tutaj, w dziczy. Zapach płonie w zimowym powietrzu. Zaczyna
tropić, chwytając oddech rozdętymi nozdrzami, szukając spojrzeniem najdrobniejszego
ruchu. Głód ściska jej żołądek, gna ją dalej.
Od zapachu ślina napływa jej do pyska.
Przyzwyczaiła się do samotnych polowań. Musi uważać, nie wolno jej ryzykować.
Ledwie dotyka ziemi, gotowa skoczyć naprzód, gotowa pognać w jedną czy drugą
stronę, poruszając się bezszelestnie po leśnym poszyciu. Zapach - piżmo, sierść i
ekskrementy - jest coraz intensywniejszy, przeszywa mózg.
Wszystkie jej zmysły krzyczą. Już blisko, bliżej, podkrada się jak myśliwy...
Królik wyskakuje ze spróchniałego pnia porośniętego krzakami. A ona jest gotowa
- nie widząc go i nie słysząc, wie, że on tam jest, jego obecność wypełnia umysł łowcy
W chwili kiedy królik rzuca się do ucieczki, ona skacze, przygważdża go do ziemi i
zatapia kły w jego karku, zaciskając szczęki, rozrywa go. Królik nie zdążył pisnąć. Ona
pije krew płynącą z rozszarpanej szyi, pożera mięso, zanim krew ostygnie. Jego ciepło i
życie wypełniają jej brzuch, rozświetlają duszę, więc przerywa jatkę, by zawyć z
radości zwycięstwa...
Drgnęłam, jakbym śniła o spadaniu, i nagle się zbudziłam. Gwałtownie
odetchnęłam - jeszcze się nie rozbudziłam, wciąż spadałam we śnie, i musiałam sobie
powiedzieć, że jestem bezpieczna, że nie uderzę za chwilę o ziemię. Zacisnęłam
odruchowo dłonie, ale nie chwyciłam prześcieradła ani poduszki.
Rozkruszyłam palcami garść zeszłorocznych suchych liści.
Usiadłam powoli, podrapałam się po głowie i przygładziłam splątane jasne włosy.
Czułam pod sobą twardą ziemię. Nie byłam w łóżku, nie byłam w domu, w którym
mieszkałam od dwóch miesięcy.
Leżałam w jamie wygrzebanej w ziemi, wyścielonej liśćmi i mchem, osłoniętej
zwisającymi gałęziami sosen. W lesie, w ocienionych miejscach, bielił się zmrożony
śnieg. Powietrze było zimne, ostre. Mój oddech zmieniał się w parę.
Byłam naga, w ustach czułam smak krwi.
Do diabła. Znów to zrobiłam.
Mnóstwo ludzi marzy o tym, by ich zdjęcie pojawiło się na okładkach czasopism.
To jeden z wyznaczników sławy, bogactwa albo przynajmniej pięciu minut chwały. I
wielu ludzi rzeczywiście znajduje swoje zdjęcie na okładkach czasopism. Pytanie tylko:
Czy jesteś na okładce magazynu mody, masz na sobie ciuch od najlepszego projektanta
i wyglądasz bajecznie? Czy jesteś na okładce „Time'a", rozczochrana i osłupiała, z
podpisem: „Czy to jest twarz potwora?" i „Czy ty jesteś w niebezpieczeństwie?"
Zgadnijcie, co mnie się trafiło.
Dom, który wynajmowałam - a właściwie chata, dwu-pokojowy domek
letniskowy, który łączyła ze światem gruntowa droga i telewizja satelitarna - był na tyle
daleko od miasta i głównej szosy, że nawet nie zawracałam sobie głowy ubieraniem się
na drogę powrotną. Zresztą i tak bym nie mogła: zapomniałam przygotować sobie
ubranie. Bo i po co miałabym to robić, skoro nie planowałam, że się przemienię i pójdę
biegać? Nie miałam wyjścia, musiałam wracać na golasa.
Czułam się lepiej, kiedy tak szłam naga; w mroźnym powietrzu dostałam gęsiej
skórki. Czułam się jakby czystsza. Bardziej wolna. Nie przejmowałam się - nie szłam
ścieżką, a tego lasu nie przecinały żadne szlaki turystyczne. Byłam pewna, że nikt mnie
nie zobaczy w tej oddalonej od cywilizacji i ukrytej w górach części Lasu Państwowego
San Isabel w południowym Kolorado.
Właśnie tego chciałam.
Chciałam oderwać się od wszystkiego. Minus był taki, że kiedy się oderwałam,
coraz mniej łączyło mnie ze światem ludzi. Nie miałam zbyt wielu powodów, żeby
pozostawać w ludzkim ciele. Gdybym się martwiła, że ktoś zobaczy mnie nago, pewnie
w ogóle bym się nie przemieniła. Pełnia księżyca nie jest jedyną porą, kiedy likantropy
mogą zmieniać postać; możemy się przemieniać, kiedy nam się podoba.
Słyszałam o wilkołakach, które zmieniały się w wilki, pędziły do lasu i nigdy nie
wracały. Nie chciałam, żeby mnie się coś takiego przydarzyło.
Ale to się stawało przerażająco łatwe: zmienić się w wilka i popędzić do lasu,
niezależnie od fazy księżyca.
Miałam pisać książkę. Po tym wszystkim, co się wydarzyło w moim życiu przez
ostatnie dwa lata – zaczęłam prowadzić własny program radiowy, przyznałam się na
antenie do wilkołactwa i przekonałam ludzi, żeby mi uwierzyli, zeznawałam przed
komisją senacką i wzbudziłam o wiele większe zainteresowanie mediów, niżbym
chciała, choć przecież powinnam była się tego spodziewać - miałam dość materiału na
książkę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wspomnienia czy coś w tym rodzaju. W
każdym razie duże wydawnictwo uznało, że mam dość materiału, i zaproponowało mi
dość pieniędzy, żebym mogła sobie zrobić wolne w radiu i poświęcić się pisaniu.
Byłam celebrytką dnia i wszyscy chcieliśmy spieniężyć moją sławę, dopóki trwała.
Sprzedanie się brzmiało tak kusząco.
Skompilowałam ze dwanaście odcinków audycji
Nocna Godzina - Największe
Hity.
Można je było wyemitować beze mnie, żeby program nie schodził z anteny nawet
pod moją nieobecność. Miał utrzymać zainteresowanie słuchaczy, utrzymać moje
nazwisko na fali, a może nawet przyciągnąć nowych fanów.
Planowałam zrobić coś takiego jak ten gość z książki
Walden
1
- odciąć się od
społeczeństwa, żeby móc skuteczniej myśleć. Uciec od napięć życia, uwolnić się i
spokojnie zastanawiać się nad głębokimi filozoficznymi kwestiami, które bez wątpienia
zajmą mi umysł, kiedy zacznę pisać swoje arcydzieło.
Problem w tym, że można uciec od społeczeństwa i nauczyć się być
samowystarczalnym, jak zalecał Thoreau. Wypiąć się na wyścig szczurów. Ale nie
można uciec od siebie, własnych wątpliwości czy własnego sumienia.
Nie wiedziałam nawet, jak zacząć tę książkę. Miałam całe sterty nabazgrolonych
notatek i ani jednej dokończonej strony. Na papierze wszystko brzmiało tak
1
Henry David Thoreau,
Walden, czyli życie w lesie.
Thoreau opisuje w książce 2 lata, 2 miesiące i 2 dni, jakie
spędził nad stawem Walden w zupełnej dziczy. Książka stała się sztandarowym manifestem krytyków cywilizacji i
postępu (przyp. tłum.)
niewiarygodnie. Ale serio, od czego miałam zacząć? Od „urodziłam się..." i
szczegółowego opisu dwudziestu lut absolutnie nieciekawego życia? Czy zacząć od
ataku, który uczynił mnie wilkołakiem? Tamta noc była strasznie skomplikowana i
wydawała się bardzo drastycznym początkiem czegoś, co ostatecznie miało być
optymistyczną opowieścią. Mam zacząć od przesłuchań w senacie? Ale w takim razie
jak wyjaśnię cały ten pasztet, przez który się tam znalazłam?
Rozbierałam się więc do naga, zmieniałam w wilka i ganiałam po lesie, żeby
uniknąć tego pytania. I choć z całych sił próbowałam się trzymać swojej ludzkiej
natury, tak było łatwiej.
Najbliższym skupiskiem ludzkim, które można by uznać za miasto, był
Walsenburg oddalony od mojej chaty o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, i w zasadzie
trudno byłoby o nim dużo więcej powiedzieć. Miejsce praktycznie przestało się
rozwijać już w latach sześćdziesiątych. Główną ulicą była stanowa szosa biegnąca na
przestrzał i tuż za miastem łącząca się z międzystanówką. Wzdłuż niej stały staromodne
ceglane budynki. Wiele z nich miało jeszcze pierwotne szyldy rodzinnych
przedsiębiorstw, sklepów żelaznych, barów i tym podobnych przybytków. Niektóre
okna i drzwi zabito deskami. Pomnik stojący naprzeciwko budynku sądu okręgowego
składał hołd górnikom, którzy zasiedlili ten region. Od południowego zachodu widać
było Spanish Peaks - bliźniacze szczyty wznoszące się jakieś dwa tysiące metrów nad
równiną. Wokół nich rozciągały się ogromne połacie dzikiego, odludnego lasu.
Następnego popołudnia pojechałam do miasta, żeby spotkać się z moim
prawnikiem, Benem O'Farrellem, w barze przy autostradzie. Nie chciał się zapuszczać
w dzicz Kolorado dalej niż do Walsenburga.
Zauważyłam jego samochód zaparkowany przy drodze i stanęłam za nim. Ben
zajął boks niedaleko drzwi. Jadł już hamburgera i frytki. Ten facet nigdy się nie bawił w
ceremonie.
- Cześć. - Zajęłam miejsce naprzeciw.
Sięgnął po coś, co leżało na siedzeniu obok niego, i rzucił to na laminowany blat
przed moim nosem: stosik poczty adresowanej do mnie, przekazanej na jego ręce.
Starałam się przepuszczać przez niego tyle kontaktów, ile się dało. Podobało mi się, że
służy mi jako filtr. To była część planu „Walden". Było tam kilka czasopism, trochę
nieokreślonych kopert, wnioski o karty kredytowe. Zaczęłam je przeglądać.
- U mnie wszystko dobrze, dzięki. A co u ciebie? -rzuciłam cierpko.
Ben był po trzydziestce i nie przywiązywał wielkiej wagi do wyglądu. Zawsze
sprawiał wrażenie, jakby się golił poprzedniego dnia, a kasztanowate włosy miał
wiecznie rozczochrane. Nosił szarą marynarkę od garnituru, ale kołnierzyk koszuli miał
rozpięty i nigdzie nie było widać śladu krawata.
Widziałam, że zaciska zęby, choć udawał, że się uśmiecha.
- Owszem, jechałem do ciebie taki kawał, ale nie spodziewaj się, że będę miły.
- Nawet nie śmiałam o tym marzyć.
Zamówiłam u kelnerki napój gazowany i hamburgera, a tymczasem Ben położył
na stole aktówkę i wyciągnął z niej pliki dokumentów. Potrzebował mojego podpisu w
milionie różnych miejsc. Ale to miało swoje dobre strony: te wszystkie papiery
oznaczały, że jestem beneficjentką kilku hojnych, pozasądowych ugód, wiążących się z
fiaskiem, jakim okazała się moja wycieczka do Waszyngtonu zeszłej jesieni. Kto by
pomyślał, że bycie porwaną i wystawioną na pośmiewisko w telewizji może się okazać
tak lukratywne?
Musiałam też podpisać zeznania w dwóch sprawach kryminalnych. Przyznaję, że
to było przyjemne.
- Dostajesz dwadzieścia procent - powiedziałam. -Powinieneś skakać z radości.
- Jeszcze ciągle nie zdecydowałem, czy reprezentowanie pierwszej na świecie
celebrytki wilkołaka jest tego warte. Dostajesz bardzo dziwne telefony, wiesz o tym?
- A jak myślisz, dlaczego podaję ludziom twój numer, a nie mój?
Odebrał ode mnie dokumenty, sprawdził je jeszcze raz, złożył razem i schował do
aktówki.
- Masz szczęście, że jestem takim miłym facetem.
- Mój bohater. - Oparłam podbródek na dłoniach i zatrzepotałam rzęsami. Jego
parsknięcie powiedziało mi, jak poważnie mnie traktuje. Uśmiechnęłam się szerzej.
- Jeszcze jedno - odezwał się, wciąż przekładając papiery w teczce i unikając
patrzenia na mnie. - Dzwonił twój wydawca. Chce wiedzieć, jak ci idzie z książką.
Formalnie miałam podpisaną umowę. Formalnie miałam termin. Nie powinnam
musieć się martwić o takie rzeczy, kiedy próbowałam udowodnić samej sobie, że jestem
samowystarczalna, żyjąc prostym życiem na łonie natury.
- Idzie, idzie, poszła - mruknęłam. Złożył dłonie na blacie.
- Jest chociaż połowa? Jedna czwarta?
Wbiłam wzrok w punkt na najdalszej ścianie i zacisnęłam usta.
- Powiedz mi, że chociaż zaczęłaś. Westchnęłam.
- Myślę o tym, naprawdę.
- Wiesz, że w twojej sytuacji rozsądnie byłoby wynająć
ghostwritera.
Albo
przynajmniej znaleźć współautora. Ludzie robią to bez przerwy.
- Nie. Robiłam specjalizację z angielskiego. Powinnam być w stanie sklecić kilka
zdań.
- Kitty...
Zamknęłam oczy i uciszyłam go niecierpliwym gestem. Nie mówił mi niczego,
czego sama bym nie wiedziała.
- Popracuję nad nią. Chcę nad nią pracować. Sklecę coś, co będziesz mógł im
pokazać, żeby byli zadowoleni.
Wyraz jego twarzy nie do końca można było nazwać uśmiechem.
- Okej.
Wyprostowałam się i zaczęłam udawać, że nie rozmawialiśmy o książce, której
nie pisałam.
- Zrobiłeś coś z tą pindą?
Oderwał oczy od jedzenia i posłał mi wściekłe spojrzenie.
- Nie ma podstaw, żeby ją pozwać. Żadnego naruszenia praw autorskich, znaku
firmowego, nic.
- Przecież ona ukradła mi program!
Pinda. Nazywała siebie Ariel, Kapłanka Nocy, i jakieś trzy miesiące temu zaczęła
prowadzić radiową audycję o nadnaturalnych sprawach. Zupełnie jak ja. Kiedyś.
- Ukradła pomysł - powiedział spokojnie Ben. - I nic poza tym. To się zdarza bez
przerwy. Dobrze wiesz, że jeśli jakaś sieć puszcza serial medyczny, który jest hitem, w
następnym sezonie wszystkie sieci puszczają seriale medyczne, bo uważają, że
widzowie tego chcą. Nie da się pozwać za coś takiego. To musiało się stać wcześniej
czy później.
- Ale ona jest okropna. Jej program to stek sensacyjnych bzdur!
- Więc rób to lepiej - odparł. - Wróć na antenę. Pobij ją w notowaniach. To jedyne,
co możesz zrobić.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin