Laye Camara - CZARNY CHŁOPAK - SERIA NAOKOŁO ŚWIATA.rtf

(670 KB) Pobierz

 

Laye Camara

CZARNY CHŁOPAK

 

 

PRZED PORĄ WTAJEMNICZEŃ (Wprowadzenie)

Niebawem (bo o ileś stron dalej!) noc na polanie w gwinejskim buszu pojaśnieje od płomieni ogniska.

I              tak samo niebawem zacznie się pora wtajemniczeń. Zanim to jednak nastąpi (zanim gromadce murzyńskich chłopców przyjdzie mocować się ze swoją śmiertelną trwogą w obliczu ryku lwów, który trwoży każdego, kto nie wtajemniczony), nie od rzeczy będzie wnieść tu trochę światła skądinąd:

Książka, którą młody, dwudziestopięcioletni Murzyn z Gwinei nazwiskiem Camara Laye napisał w latach swych studiów we Francji, zdobyła sobie uznanie fran­cuskiej krytyki literackiej. Chwalono jej pełen uroku autentyzm, jej wartości poznawcze („Wraz z Camarą Laye obcujemy z cywilizacją malinkę, z jej tradycja­mi, z jej zwyczajami”) i chwalono urodę jej języka („Nie sposób pisać po francusku z większą prostotą, trudno o większą czystość wyrazu i uczucia”). Co wię­cej, książka została nagrodzona jedną z francuskich na­gród literackich, „Prix Charles Veil'lon”.

Chwalono, ale nie tylko. Autor dostał także porządne cięgi. I to ze strony najbardziej — jakby się mogło wydać na pierwszy rzut oka — nieoczekiwanej. Afry­kańscy pobratymcy Camary Laye nie poszczędzili mu ostrej krytyki:

„Czy ten Gwinejczyk, mój ziomek, który pozwala się domyślać, że był bystrym chîopaczkiem, nigdy nie wi­dział innej Afryki jak tylko pogodną, piękną, macie­rzyńską? — pytano z gorzką ironią w najbardziej re­prezentatywnym dla ówczesnych spraw Czarnej Afryki czasopiśmie Présence Africaine. — Czy to możliwe, żeby Laye nie był ani razu świadkiem choćby już tyl­ko drobnych niegodziwości kolonialnej administracji?” Albo i tak:

„Czarny chłopak chciał nam wmówić, że Afryka to sielanka, lecz to tylko Afryka niewiarygodna, skoro najzupełniej nie widać w niej białych”.

Zarzut?... Na pewno — tylko że dziś już niezbyt czy­telny. Ale łatwo i bezbłędnie da się go odczytać na tle dat:

Z 1957 rokiem otworzyła się przed Czarną Afryką nowa epoka: to w owym roku uzyskała niepodległość Ghana, w następnym Gwinea — pierwsze niepodległo­ści w niepowstrzymanym procesie wyłaniania się afry­kańskich państw na rozległych obszarach, które do owej pory oznaczano na politycznej mapie świata ko­lorami Anglii i Francji. Tak więc dążenia i marzenia, by wyzwolić Afrykę, zaczęły się wtedy przeradzać w rzeczywistość.

Lecz zanim do tego doszło — zanim 1957 rok stał się tak historyczną datą — pisanie o Afryce było dla Afry­kanów (i nie tylko dla nich) niemal jednoznaczne z po­winnością ciągłego demaskowania i piętnowania kolo­nializmu. Otóż „Czarny chłopak” Camary Laye był książką opublikowaną w 1953 roku — i ani jedno jej słowo nie napomykało o kolonializmie. Autor niczego nie demaskował, niczego nie piętnował. Więc chyba już jasne, dlaczego mu się dostało na łamach pisma zaan­gażowanego w sprawy Afryki i w kampanię antykolo- nialną.

I

■■■■

Ale wobec tego również pytanie: co Camara Laye, ten student z Gwinei debiutujący we Francji jako pi­sarz, zamyślał swoją książką? Co chciał nią powiedzieć europejskim czytelnikom?...

„Pisząc, miałem najpierw na myśli tylko samego sie­bie — zwierzał się później — lecz w miarę pisania za­czynałem coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę, że kreślę portret mojej ojczystej Gwinei”.

Więc portret własny. — i portret kraju. Kraju rzą­dzonego wówczas przez kolonialną administrację, ale której ani widać w książce.

Motywy krytyki były niewątpliwie słuszne, ale racja koniec końców była po stronie książki. Pozwalając czy­telnikom poznać intymny świat murzyńskiego chłopca, pozwalając im dojrzeć coś znacznie więcej niż prymi- tywność w obyczajach i rytuałach okrzyczanych jako prymitywne, a nade wszystko zdobywając u nich ser­deczny szacunek dla postaw cenionych w tym sąsiedz­twie gwinejskiego buszu — książka zdobywała zarazem sojuszników dla dążeń do wyemancypowania Afryki spod wszelkich kolonialnych kuratel. Oddziaływała środkami przynależnymi sztuce. I wprawdzie „Czarny chłopak” miał swoich pryncypialnych krytyków, ale nawet oni doceniali w nim urok zwany poezją. I nie taili tego mimo niechęci do publikacji, które — jak skłonni byli- uważać — umożliwiają jedynie wścibskie zaglądanie przez dziurkę do wnętrza chat „dzikich tu­bylców”, by ochać i achać, że takie to wszystko egzo­tyczne.

Camara Laye pewną ręką wprowadza nas w egzoty­kę swojego życia, w niezwykłość wtajemniczeń, które jednak nieoczekiwanie pozwalają odkryć również i to, że pod egzotyczną maską są zjawiska, o których w in­nym sztafażu mówiłoby się jako o efektach świadomej swoich celów pedagogiki. Oczywiście Czarnemu Chło­

pakowi ani w głowie wygłaszać tego rodzaju komen­tarz: on po prostu dzieli się swoimi przeżyciami, dzieli się całym swoim niewielkim światem, który ogarniał wzrokiem berbecia, dziecka, wyrostka. Toteż Gwinea, z którą pozwala czytelnikom się zżyć, nie. jest Gwineą w ogóle, lecz Gwineą z zasięgu jego wzroku i bez­pośrednich doświadczeń.

Nie jest to więc książka, która chciałaby ukazywać, jak wyglądają pewne zjawiska szerzej, o ile na przy­kład uroczystości towarzyszące rytuałowi obrzezania u gwinejskich Malinkę różnią się w szczegółach od po­dobnych uroczystości u gwinejskich Soso, Fulbejów czy u innych tamtejszych ludów i plemion. I nie ona, nie jej Czarny Chłopak będą zakłócać atmosferę zwie­rzenia informacjami, że chodzi o rytuał stosowany nie­mal w całej Afryce, którego istnienia nie wyjaśniają zresztą same wpływy islamu. I oczywiście nie tu nale­ży szukać wiadomości, że w owym czasie ludność Gwi­nei składała się w trzech czwartych z wyznawców Pro­roka, a w jednej czwartej z fetyszystów czczących, zwłaszcza w Gwinei leśnej, święte drzewa jako symbole dobrych i złych duchów.

Jako muzułmanin (jeden z trzydziestu milionów mu­zułmanów w Czarnej Afryce) młodziutki chłopak z gwi- nejskiej Kurussy uczy się od berbecia wypełniać wska­zania Koranu, ale przecież nie wie jeszcze, do jakiego stopnia islam wyznawany w jego stronach nasiąkł tą afrykańskością, za której sprawą na przykład krokodyl jest totemem jego matki, mały czarny wąż duchem opiekuńczym rodu ojca, a pobożni i świętobliwi mara­buci nie różnią się w gruncie rzeczy od czarowników.

Nie, informacje ogólne na pewno nie są domeną Czarnego Chłopaka. Nawet gdy pokazuje okoliczności najpierwszego ze swoich wtajemniczeń, bardzo jeszcze dzieciuchowatego, czy też drugiego z kolei wtajemni­

czenia, które sprawia, że nagle chłopak przechodzi z dzieciństwa w wiek męski, to jednak nie zapuszcza się w uczone wywody o tradycyjnym dla murzyńskich społeczności podziale na „klasy wieku” określające do­kładnie miejsce oraz obowiązki i uprawnienia jednostki w tej ludzkiej gromadzie, jaką jest wieś. Gdy mówi o swoim ojcu kowalu, gdy ukazuje jego znaczenie, na­wet i w tych okolicznościach nie daje się skusić możli­wości szerszego potraktowania bardzo złożonej, ale zaw­sze wyjątkowej, bo pozostającej w ścisłym związku z magią, pozycji kowala u różnych ludów Czarnej Afryki.

Jest niewątpliwą zaletą tej książki, że autor umie zbliżyć czytelnikowi Afrykę — zbliżyć przez wprowa­dzenie go do własnej rodziny, przez wprowadzenie go do jej zajęć, w których tak czy inaczej bierze udział, przez wprowadzenie go w powszednie sprawy bytowa­nia, które okazuje się nagle (jakby na podobieństwo walizki o podwójnym dnie) pełne niezwykłości.

Tak, dla europejskiego czytelnika niezwykłość jest tu obecna niemal na każdym kroku. Lecz Camara Laye nie chce nią epatować. Nie chce nawet nią zadziwiać. Zwyczajnie, z ujmująco szczerą i bardzo chłopięcą pro­stotą wprowadza w jej kulisy — i tak, odsłaniając to, co tajemnicze, wtajemnicza w Afrykę. Pozwala nasłu­chać się tradycyjnych wierzeń, napatrzyć tradycyjnych rytuałów (przynajmniej tych, które sam zdążył po­znać), ale równocześnie dba skutecznie, aby w trakcie takich ujawnień nie wywietrzał! z tradycyjnej afry- kańskości to, co jest jej solą — poezja, która także wy­wodzi się z magii.

I              właśnie jej atmosferę czujemy słuchając z pewnym pomieszaniem, jak Camara Laye snuje wspomnienie

o              totemicznym powinowactwie swojej matki i kroko­dyli (które ze względu na tę totemiczną więź nie czy­

nią najmniejszej krzywdy matce czerpiącej wodę z rze­ki). Nie mamy przy tym wątpliwości, że wprawdzie student francuskiej uczelni Camara Laye umie patrzeć krytycznie, ale pisarz Camara Laye nadal potrafi pa­trzeć oczami ufnego dziecka z gwinejskiej Kurussy.

I              jest niemal coś wzruszającego w usiłowaniu autora, aby jakoś pogodzić z sobą te dwa różne widzenia. Lecz mocniejsza od tej próby jest jego świadomość, że na­leży dyskretnie, jak najdyskretniej pożegnać się z dzie­ciństwem, dla którego konsekwencje totemicznej więzi były równie oczywiste jak chociażby wiara w czaro­dziejską moc matczynego wzroku:

              mówię jedynie o tym, co widziałem na własne

oczy. Dziś rozpamiętuję owe cuda — bo zaiste były to cuda — jak bajeczne wydarzenia z odległej przeszłości. Niemniej ta przeszłość nie jest odległa: jest przeszłoś­cią z wczorajszego dnia. Tylko że świat nie stoi w miej­scu, wciąż się zmienia, a mój świat zmienia się chyba szybciej niż jakikolwiek inny, zmienia się tak bardzo, iż wydaje mi się, że już nie jesteśmy tacy, jakimi by­liśmy. I rzeczywiście: jesteśmy inni; nawet w tamtej chwili, kiedy owe cuda działy się na naszych oczach, nie byliśmy bez reszty sobą. Tak, świat nie stoi w miej­scu, wciąż się zmienia i zmienia się w sposób bardzo widoczny, skoro mój własny totem — bo ja też mam swój totem — jest mi juiż nie znany”...

Od czasu gdy pisał te słowa, zmieniło się chyba

o              wiele więcej, niż mógł przypuszczać. Na pewno. Właśnie w Afryce. Właśnie w jego ojczystej Gwinei, której portret skreślił nie tyle przed laty — jakby

o              tym gotów świadczyć kalendarz — ile w innej epo­ce. Czy więc jeszcze może być to portret, którego daw- ność odnajduje się w gwinejskiej Kurussie i jej okolicy z dnia dzisiejszego?... W całej Gwinei doszło do rewo­lucyjnych przeobrażeń. Świat nie stoi w miejscu — nic

oczywistszego nad tę podstawową prawdę. Ale „Czarny chłopak” nie jest książką, której aktualność miałaby być wyłącznie wypadkową upływu czasu i wpisanego w ten czas naporu wydarzeń. Mimo wszystko „portret ojczystej Gwinei” nadal tchnie życiem — dzięki tym swoim cechom, które mocno osadzają go w nurcie tra­dycji, w obyczajowej schedzie. Póki pod niebem Afry­ki będzie choćby jedna kuźnia podobna do tej, w któ­rej cieniu bawił się i wychowywał mały Camara, i póki będzie choćby jeden kowal, który tak uczy syna być człowiekiem wśród ludzi — póty mamy do czynienia z książką ciągle na czasie.

Swoim „Czarnym chłopakiem” Camara Laye zapo­czątkował pojawienie się w literaturze afrykańskiej ca­łego szeregu utworów autobiograficznych. W kręgu tej literatury to już dzisiaj pozycja klasyczna. W ślad za wydawnictwem francuskim należy ją uważać za po­wieść. Tylko że przypisanie jej temu gatunkowi lite­rackiemu nie może jej wyjść na zdrowie. Jest jakby równoznaczne z propozycją, aby za najwartościowsze uznać w niej to, co w istocie niewiele jednak waży. Mianowicie elementy wątku fabularnego. Lecz nie tym wątkom {a bodaj one ponoszą winę za pewne, kokietu­jące europejskopodobnością, przesłodzenia tekstu) za­wdzięcza „Czarny chłopak” swoją wysoką rangę.

Wraz z urodą języka, która jest jednakże wartością służebną, najważniejsza wartość książki Camary Laye zawiera się w tym, co nazwał on celnie portretem. Otrzymaliśmy portrety ludzi, wśród których się wy­chowywał — portrety, można by powiedzieć, życia ro­dzinnego, obyczaju, afrykańskości, tego wszystkiego, co sprawia, że książka o egzotycznych stronach pozostawia w pamięci przede wszystkim przeświadczenie, że nig­dzie nie ma ludzi na tyle egzotycznych, byśmy nie mogli się w nich rozpoznać...

Przekazując swoje wspomnienia z ojcowskiej kuźni, gdzie ojciec od czasu do czasu wyrabiał ozdoby ze zło­ta, Camara Laye daje taki obraz:

„Jedynie dyszenie miechów i ciche skwierczenie zło­ta w garnku naruszało ciszę. Lecz chociaż ojciec nie wypowiadał żadnych głów, to dobrze wiem, że formo­wał je w sobie: widziałem to po jego poruszających się wargach, gdy pochylał się nad garnkiem mieszając w nim złoto i węgiel kawałkiem drewienka, które zresztą zaraz zajmowało się ogniem i często trzeba je było wymieniać na inne. Jakie słowa ojciec tak w so­bie formował? Nie wiem — nie wiem dokładnie: żad­nego mi nie przekazał. Ale czymże innym mogłyby one być, jeżeli nie zaklęciami?”

Jednak i syn widać poznał skuteczne zaklęcia, dzięki którym można formować pożądany kształt ze szlachet­nego kruszcu. Jego książkowy debiut świadczy o tym wyraźnie.;

Zbigniew Stolarek

Czarna kobieto, afrykańska kobieto, o, matko, myślę o tobie...

O, Daman, matko moja, która mnie nosiłaś na plecach, która wykarmilaś mnie mlekiem, która czuwałaś nad moimi pierwszymi krokami, która mi pierwsza otworzyłaś oczy na cuda ziemi, myślę o tobie...

Kobieto pól, kobieto rzek, kobieto wielkiej rzeki, o, matko, myślę o tobie...

*

O, Daman, matko moja, która ocierałaś ml łzy, zapewniałaś radość serca, która cierpliwie zno­siłaś moje kaprysy, jakże bym chciał być zno­wu przy tobie — być przy tobie dzieckiem I Prosta kobieto, kobieto wyrzeczeń, o, matko, myślę o tobie...

O, Daman, Daman z wielkiego rodu kowali, jestem wciąż myślami przy tobie, a twoje myśli towarzyszą mi na każdym kroku, o, Da­man, matko, jakże bym chciał nadal czuć two­je ciepło, być dzieckiem przy tobie...

Czarna kobieto, afrykańska kobieto, o, moja matko, dziękuję za wszystko, coś dla mnie uczyniła, dziękuje cl twój syn, który Jest tak daleko od ciebie — i tak blisko ciebieI

Ile lat miałem wtedy? Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie musiałem mieć ich niewiele: pięć, może sześć. Byłem jeszcze dzieckiem; akurat bawiłem się przy ojcowskiej chacie, podczas gdy mama była u ta­ty w kuźni; ich spokojne, dobiegające mnie stamtąd głosy, z którymi mieszały się głosy klientów i dźwięki młota na kowadle, dawały mi poczucie bezpieczeństwa.

Nagle przerwałem zabawę: moją uwagę pochłonął sunący wokół chaty wąż, który wybrał się jakby na przechadzkę; po chwili byłem przy nim. Podniosłem z ziemi tsrzcinowy patyk, jakich pełno w naszym obejś­ciu otoczonym płotem z trzciny, i wetknąłem koniec pa­tyka w pysk gada. Ani myślał uciekać: podobała mu się ta zabawa. Powoli połykał trzcinkę jak każdą inną zdo­bycz, połykał ją z lubością — przynajmniej tak mi się wydawało — oczy mu lśniły zadowoleniem, a głowa coraz bardziej zbliżała się do mojej ręki. Nastał wresz­cie moment, że jego pysk znalazł się strasznie blisko moich palców.

Śmiałem- się; ani mi było w głowie bać się czegokol­wiek. I chyba lada chwila wbiłby mi zęby w palce, gdy­by nie jeden z terminatorów, który akurat wyszedł | kuźni. Poczułem nagle, że coś podrywa mnie w górę: byłem w opiekuńczych ramionach.

Nieopisany rwetes powstał wokół mojej małej osoby, a już najgłośniej krzyczała mama. Dostałem od niej kil­ka klapsów. Rozpłakałem się, bardziej zresztą przejęty tą nagłą wrzawą niż klapsami. Nieco później, kiedy już przestałem płakać i ustały krzyki, mama przykazała mi surowo, żebym nigdy więcej tak się nie bawił, co przy­rzekłem jej solennie, chociaż nie bardzo pojmowałem, na czym miałoby polegać niebezpieczeństwo takiej za­bawy.

Chata ojca, gdzie często bawiłem się pod werandą, stała tuż przy kuźni. Wzniesiona z niewypalanych ce­gieł, okrągła jak wszystkie chaty u nas i pyszniąca się piękną strzechą, służyła wyłącznie ojcu. Wchodziło się do niej przez prostokątne drzwi. Skąpe światło przeni­kało do wnętrza małym okienkiem. Po prawej znajdo­wało się gliniane łoże — lepione z gliny nie inaczej, niż lepi się cegły na ściany chat; było nakryte rogożą, a oprócz rogoży leżał na nim jeszcze zagłówek wypeł­niony puchem kapoku. W głębi, pod samym okienkiem, gdzie najwidniej, stały skrzynki z narzędziami. Po le­wej było miejsce na przyodziewek, a więc na bubu, oraz na skóry do modlitw. Wreszcie, w głowach owego łoża, ponad zagłówkiem, strzegąc tam snu ojca, znajdował się rząd garnków wypełnionych wywarami z roślin i z ko­ry. Wszystkie te garnki, z których każdy miał metalową przykrywkę, były pookręcane różańcami z korisów. Tak, to właśnie w tych garnkach trzymał gri-gri: ta­jemnicze płyny, które nie dają przystępu złym duchom i sprawiają, że ciało nimi natarte staje się odporne na uroki, na wszelkie możliwe uroki. Ojciec przed snem zawsze się nimi nacierał, czerpiąc to z jednego, to z dru­giego garnka, gdyż każde gri-gri ma jakąś szczególną właściwość, ale jaką, tego dokładnie nie wiem, bo w zbyt młodym wieku opuściłem rodzinny dom.

Spod werandy, gdzie się bawiłem, miałem widok

wprost na kuźnię — a z niej i mnie miano na oku. Kuź­nia była głównym budynkiem w obejściu. Ojciec prze­bywał w niej niemalże cały okrągły dzień, kierując pra­cą terminatorów, własnoręcznie wykuwając wszystko, na czym mu najbardziej zależało, i naprawiając delikat­ne mechanizmy. Tam też przyjmował i przyjaciół, i klienitów, tak że od samego świtu dobiegał z kuźni ha­łas, który ustawał dopiero z nastaniem nocy. Co więcej, każdy, kto wchodził w nasze obejście lub je opuszczał, musiał przejść przez kuźnię; trwał więc w niej ciągły ruch w jedną i w drugą stronę jak w ulu — z tym tyl­ko, że tutaj bodaj nikomu nie śpieszyło się zbytnio: każdy miał coś do powiedzenia i chętnie przystawał, aby popatrzeć na robotę. Skuszony odblaskiem ognia nie­kiedy i ja zbliżałem się do kuźni, ale wchodziłem do niej rzadko, bo za bardzo mnie onieśmielali ci wszyscy za­trzymujący się tam ludzie; zresztą uciekałem od razu. jak tylko ktoś zwracał na mnie uwagę. Kuźnia nie była jeszcze wtedy moim światem; dopiero później nabra­łem zwyczaju zachodzić do niej i, przycupnąwszy, wpa­trywać się w migotliwy blask ognia.

Najpierw moim światem była weranda wokół chaty ojca i chata matki, i także pomarańczowe drzewo, które rosło pośrodku obejścia. Rzucało się ono w oczy każde­mu, kto po wejściu do kuźni otwierał jej tylne drzwi. To pomarańczowe drzewo nie było wielkie w porównaniu z olbrzymami naszych puszcz, ale korona jego połysk­liwych liści dawała gęsty, chroniący przed upałem cień. W porze kwitnienia całe obejście było pełne przenikli­wego zapachu. Kiedy z kolei pojawiały się owoce, mo­gliśmy się im co najwyżej przyglądać — musieliśmy czekać cierpliwie, aż dobrze dojrzeją. Dopiero wtedy ojciec — zarządzający wszystkim jako głowa rodu, i to jakże licznego rodu — nakazywał zbiór owocu. Męż­czyźni zajmujący się owocobraniem znosili mu koszyki

z zerwanymi pomarańczami, a on je rozdzielał między mieszkańców obejścia, sąsiadów, klientów; wreszcie i my mogliśmy brać z koszyków, ile kto zechciał!

Ojciec miał hojną rękę, a nawet był rozrzutny. Kto­kolwiek zjawiał się u nas, uczestniczył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin