Osterloff Konrad - ZMIERZCH AZTECKICH BOGÓW.rtf

(892 KB) Pobierz

Osterloff Konrad

ZMIERZCH AZTECKICH BOGÓW

 

WSTĘP

Odkrycie Ameryki zawdzięcza historia... Turkom. Twier­dzenie to, choć na ogół nie mieści się w orto­doksyjnych poglądach, jest z pozoru tylko paradoksem. Chodzi o to, że Europa przez kilkanaście stuleci żyła z handlu z Azją. Stamtąd sprowadzano jedwabie, mu­śliny i inne materję*xgę(ly końskie i broń ze wspaniałej ■ damasceńskiej Ęjgm?. Przede wszystkim korzenie, głównie pieprz i hynarfkóiifSiieodzowne, z braku lodó­wek w owych (kasach, do konserwowania mięsiwa, I zasadniczego pokarmu średniowiecza. Parowiekowel więc wyprawy krzyżowe pod płaszczykiem religijnymi

i              otoczką mistycyzmu kryły nader przyziemne i wy­raźnie ekonomiczne cele. Zmierzały mianowicie do za­bezpieczenia dróg handlowych, którymi odwiecznie odbywała się wymiana towarowa z Dalekim Wschodem. Ekspansja zaś imperium Otomanów w XV wieku gro­ziła jeżeli nie całkowitym zaryglowaniem starych szla­ków, to w każdym razie obłożeniem handlu z Azją tak wysokimi cłami i podatkami, że zubożała Europa nie byłaby temu w stanie sprostać. Ta właśnie obawa skło­niła Hiszpanię i Portugalię do gorączkowego poszuki­wania bezpośredniego kontaktu z Dalekim Wschodem poprzez morskie bezkresy, co w końcu doprowadziło do odkrycia Nowego Świata przez Kolumba.

Jednakże jeszcze za życia Wielkiego Admirała stało się jasne, że jego „Indias” nie mają nic wspólnego

I V

2              Indiami, które kiedyś podbijał Aleksander, ani też z Cipangu, o którego bogactwach takie dziwy prawił Marco Polo. Wcześnie także zrozumiano, że ubogie w kopaliny i zamieszkane przez prymitywną ludność Antyle nie mogą być Wyspami Korzennymi.

Ale zdobywcy nie chcieli pogodzić się z rozbiciem ich marzeń o łatwym bogactwie. Raz po raz tedy z baz wypadowych na Haiti i Kubie wyruszały ekspedycje, by na Tierra Firmę (kontynencie amerykańskim) szu­kać bajecznych krain złota.

Jedna z tych wypraw pod wodzą-Korteza (o losach jej opowiada właśnie niniejsza książka) uwieńczona zo­stała niewiarogodnym wprost sukcesem — podbojem Meksyku, ludnego państwa Indian o zadziwiająco wy­sokim poziomie kultury. FaktM,^e^kj^kuset awanturni­ków targnęło się na naród dysponujący dziesiątkami tysięcy dobrze wyćwiczonych l*przfwykłych do boju wojowników i że po dramatycznych walkach zwycięsko odzierżyło pole, fascynuje wyobraźnię pisarzy, history­ków, socjologów. Wytłumaczenia tej zagadki szukać należy w różnych aspektach psychologii, techniki, oby­czajów i polityki.

Hiszpanie, którzy przybyli do Ameryki w końcu XV

i              w pierwszych dekadach XVI wieku, byli pod wielu względami pokoleniem szczególnego typu. Niedawno dopiero zakończyły się wielowiekowe wojny z Maura­mi. Wprowadziły one kraj w stan fanatyzmu religij­nego o nie znanym dawniej nasileniu i w sposób walny przyczyniły się do rozwoju dumy narodowej, tak cha­rakterystycznej dla Hiszpanów. Ale po euforii zwy­cięstw dla wielu uczestników reconąuisty * wkrótce nastał czas gorzkich rozczarowań. Synom zubożałych

hidalgów * nie w smak było zarabiać na życie na szczupłej ojcowiźnie. Z entuzjazmem -przeto garnęli się na statki z kursem na Ameryką, niosąc z sobą niewy­gasłe ideały średniowiecznego błędnego rycerstwa, a więcej jeszcze raubritterstwa **, skondensowane w dewizie „honor i zysk’’. Towarzyszyła im cała pleja­da pospolitych awanturników, rzezimieszków spod ciemnej gwiazdy i bandytów, którzy po drugiej stronie oceanu szukali nie tylko majątku, lecz także ratunku przed czekającym na nich katowskim mieczem. Obie te grupy cechował dziecięcy wprost optymizm i wiara w jutro, desperackie męstwo, zuchwalstwo bez granic, fanatyzm religijny, nadludzka niemal wytrzymałość na trudy, brutalna bezwzględność i zimne okrucieństwo w myśl zasady, że „cel uświęca środki”.

Do tego dochodziła niepomierna przewaga uzbrojenia i techniki. Stal, żelazne pancerze, broń palna, koniel i zaprawne w polowania na ludzi brytany — temul wszystkiemu Indianie przeciwstawić mogli tylko łuki,\ miecze z obsydianową klingą, drewniane oszczepy, proce. I wypływający z koncepcji religijnych sposób prowad.zenia. wojen, niesłychanie idący na rękę Hiszpa­nom. Oto dla ludów tych celem bitwy było bynajmniej nie fizyczne unicestwienie przeciwnika, lecz tylko obez­władnienie go, wzięcie do niewoli żywcem, by później złożyć na ofiarę krwiożerczym bogom. Zwycięstw nie mierzyła liczba poległych wrogów, lecz wziętych do niewoli wojowników. Okoliczności tej sam Kortez i wielu jego żołnierzy zawdzięczało uniesienie życia z beznadziejnych opresji, które w przypadku europej­skiego przeciwnika skończyć by się musiały niechybnie katastrofą.

Wierzenia religijne tubylców sprzyjały najeźdźcom. W; Meksyku pamiętano dobrze stare proroctwa Quet- zalcoatla. Był to białolicy bóg o długiej brodzie, który ongi panował na ziemi. Rozgniewany na swych wy­znawców i poddanych opuścił kraj i zniknął gdzieś w kierunku wschodnim. Ale przedtem zapowiedział, że po wiekach wróci i z powrotem odbierze rządy. W po­czątkach XVI wieku astrologowie meksykańscy z licz­nych znaków wnioskowali o bliskim już czasie ziszcze­nia się przepowiedni. Quetzalcoatl określił nawet do­kładną datę powrotu, a mianowicie rok Ce acatl, tj. rok 1. trzciny. Kalendarz aztecki obejmował cykl 52 lat z odrębnymi nazwami dla każdego z nich. Po zamknię­ciu cyklu powtarzały się te same nazwy. Trzeba trafu, że rok 1519, w którym wylądował w Meksyku Kortez, przypadł właśnie na aztecki rok 1. trzciny. Na widok białych, brodatych mężów, przybywających z tej właś­nie strony, w której zniknął stary bóg, Indianie nie mieli wątpliwości. To wraca z hujcem duchów Quet- zalcoatl, by się upomnieć o swe dziedzictwo. Zabobon­ne przerażenie i mistyczny lęk sparaliżowały moc indiańskiego oporu, odebrały Aztekom energię działa­nia, ułatwiając dzieło podboju.

Na pewno w pierwszej jazie mit ten pomógł Hiszpa­nom w usadowieniu się w kraju, ale niektórzy history­cy zdaje się zbyt wielką wagę przykładają do tego momentu. Rychło bowiem Indianie przekonali się, że nie z bogami, lecz z okrutnymi śmiertelnikami mają do czynienia, a wydarzenia „smutnej nocy”, podczas której wyparli ich z Tenochtitlanu, zadając białym cięż­ką klęskę, zresztą nie w pełni wykorzystaną, dowiodły, że groźni cudzoziemcy nie są nie do pokonania.

Sedno zagadnienia tkwi raczej w sferze stosunków polityczno-ekonomicznych panujących w Meksyku po­czątków XVI stulecia. Konkwistadorzy i pierwsi kro­

nikarze hiszpańscy przenieśli do społeczeństw amery­kańskich pojęcia zaczerpnięte ze świata feudalnego. Dla nich Motecuhzoma był królem, cesarzem, impera­torem. W istocie rzeczy nosił tytuł — tlatoani — „szefa wojennego” rady plemiennej Azteków. Prawdą jest, że godność ta od początków istnienia Tenochtitla- nu w drodze dziedziczenia znajdowała się w jego rodzie, ale tlatoani władzę swą czerpał z rady, której uchwal był wykonawcą. Funkcje naczelnika z autorytatywną mocą wydawania rozkazów pełnił tylko w czasie wojny, z drugiej wszakże strony — stan wojny był omal per­manentny w Meksyku, przeto pod koniec istnienia państwa azteckiego zarysowały się wyraźnie tendencje do skupienia absolutnej, omal tyrańskiej władzy w rę­kach właśnie tlatoaniego. Stąd też i we współczesnych meksykańskich podręcznikach historii mówi się o nich potocznie jako o królach, chociaż pojęcia te są niepo- krywalne w zakresie swej politycznej treści z królami Europy średniowiecznej i czasów nowożytnych. Podob­nie jest z państwem azteckim. Nazywa się je króle­stwem, cesarstwem czy imperium, przydając mu całą drabinkę feudalną seniorów, wasali i lenników. Tym­czasem ze wszystkich Indian tylko Inkowie z Peru stworzyli rozwinięty organizm państwowy, a tzw. pań­stwo azteckie było luźną konfederacją miast zamiesz­kanych przez pokrewne kulturalnie i językowo plemio­na. Niektóre z nich — w okresie bezpośrednio poprze­dzającym konkwistę — jak właśnie Tenochtitlan, uzys­kiwały okresowo hegemonię i siłą oręża wymuszały na innych hołdy uległości i haracze. W pewnym stopniu Meksyk przedhiszpański przypominał starożytną Grecję okresu klasycznego z jej miastami-państwami. Między indiańskimi kacykatami trwał stan prawie ciągłej woj­ny, stymulowanej względami obrzędowymi, stałym bra­kiem jeńców na ołtarze bogów.

tfc

W państwach meksykańskich słabo rozwinęło się po­czucie przynależności obywatelskiej, nawet nie zaw­sze instynkt solidarności plemiennej dostatecznie był wykształcony. Np. sąsiadujące z sobą o miedzą miasta Tcnochtitlan i Tlatelolco, zamieszkane przez tych sa- I mych Tenochków, czyli Azteków, prowadziły z sobą I długie lata zażarte walki, zakończone ostatecznie włą- I czeniem Tlatelolco do zespołu urbanistycznego Tenoch- I titlanu. Zresztą-inkorporacja terytorium nieprzyjaciel- I skiego rzadko tylko stanowiła końcowy efekt zwycię- I skiej wojny. Głównym jej bowiem celem, jak już I mówiłem, było wzięcie jeńca i zmuszenie pokonanego I przeciwnika do składania danin, nie zaś zniszczenie I obcej „państwowości” i wcielenie jej ziem do własnego I państwa. W okresie największego nawet rozkwitu po- | tęgi Azteków w bliskim stosunkowo ich sąsiedztwie I istniały drobne niezależne państewkaj a jeżeli powia- I damy, iż państwo Motecuhzomy obejmowało większość I dzisiejszego Meksyku między obu oceanami, to jednak byłoby grubym nieporozumieniem traktować je jako jedność terytorialno-polityczną. Co najwyżej może być tu tylko mowa o faktycznych lub uzurpowanych sobie strefach wpływów. Z drugiej strony tyrania Motecuh­zomy, jak zresztą i kilku jego poprzedników, wyzysk słabszych, nakładanie wygórowanych kontrybucji bez­litośnie egzekwowanych siłą oręża nie były bynajmniej czynnikiem cementującym jedność narodową, lecz, przeciwnie, działały rozkładającó, budząc powszechną nienawiść do Azteków i pragnienie wzięcia na nich re­wanżu. I dlatego to w obcym, nie znanym sobie zupeł­nie kraju Kortez tak łatwo, niemal nazajutrz po pierw­szym lądowaniu, znalazł sojuszników, najpierw Toto- naków, później bitnych Tlaxcalan, a w końcu w osta­tecznej fazie podboju u jego boku stała stutysięczna armia tubylców, żądna zemsty nad swymi ciemięzcami.

10

Te wszystkie momenty, z przewagą chyba ostatniego| współgrały w „cudzie” zniszczenia państwa azteckiego przez garstkę hiszpańskich konkwistadorów. A fakt, że bohaterski Tenochtitlan w beznadziejnej obronie konał •od ciosów zadawanych pospołu z białymi przez bliskich współpłemieńców, pomnaża tylko tragedię tych Me- ksykanów, którzy, święcąc upadek tyrana z własnej rasy, nie zdawali sobie sprawy, że torują drogę do zniszczenia nie tylko ich państw, lecz także kultury i świata, w jakim od wieków żyli.

I

w

f i

Rozdział pierwszy — KOŚCI SĄ RZUCONE

Poranny brzask przedarł opończę ciemności i straż­nik portowy otworzył oczy. Rozwarł je szeroko, zaraz energicznie przetarł obu kułakami i nagle ryknął co tchu w piersiach:

              Zdrada!

Reda była pusta. Sześć białych żagli powoli sunęło w kierunku pełnego morza.

              Zdrada! — powtórzył swój krzyk, wraz zaniesio­ny do uśpionego miasteczka.

Wnet z tamtej strony rozległ się tętent cwałującego rumaka. Po chwili jeździec osadził gwałtownie konia na miejscu, kopyta zaryły się głęboko w piasek nad­brzeża. Przybysz stanął w strzemionach i wbił wzrok w wodne pustkowie.

Zrobiło się prawie zupełnie jasno, tylko jeszcze gdzie­niegdzie w powietrzu ulatywała zwiewna przędza mgły

ponocnej. Od ostatniego okrętu, z którego zwisała aksa­mitna czarna bandera z czerwonym wielkim krzyżem pośrodku białych i niebieskich pasów, odbiła łódź. Moc­nymi uderzeniami piór wioślarz szybko zbliżał się do wrośniętego w brzeg jeźdźca. Był już na odległość gło­su. Wtedy wyprostował się. Niewysoka, smukła, mu­skularna postać stanęła nieruchomo.

              W taki to sposób odjeżdżasz mnie, waszeć? — ponure słowa padły z wybrzeża. — Zaiste, dworna to modła tak właśnie brać pożegnanie.

              Wybaczcie — odkrzyknął człowiek w łódce — ale czas napiera' i pierwszeństwo czynom przypada. Czy wasza miłość ma jeszcze może jakieś rozkazy?

Ale jego miłość don | Diego Velazquez, wielkorządca Ferdinandy, jak podówczas nazywano Kubę, nie miał żadnych rozkazów. Uderzył piętami konia i zawrócił do miasta.

Człowiek w łódce gestem pożegnania pomachał za nim uprzejmie dłonią, chwycił wiosła i niebawem Her­nando Kortez po włazie wspiął się"zręcznie na pokład statku. Mała flotylla, trzymając się niedaleko brzegów, z pomyślnym wiatrem wzięła kurs na Macaca.

Oparty o burtę Kortez patrzył na niknące z oczu Santiago. Zamknął się jeszcze jeden etap jego życia. Co przyniesie nowy? Przeczucie mówiło mu, że teraz dopiero zacznie się prawdziwie wielka awantura, przy której zblakną wszystkie przeżyte dotychczas burze. I przyszły zdobywca zatonął we wspomnieniach...

...Medellin nad leniwymi falami Gwadiany w Estre- madurze, miasto jego rodzinne. Ojciec, hidalgo Martin Cortés de Monroy, kapitan infanterii i właściciel nie­wielkiej posiadłości ziemskiej, pragnął dla syna karie­ry i zaszczytów. Najpewniejsza do nich droga wiodła

wtedy przez zawód prawnika. Więc Salamanka, słynny wonczas ośrodek uniwersytecki, roześmiany tysiącem świeżych głosów uczącej się młodzieży. Korteza jednak książki nie ciągną. Powaga wszechnicy, nudne skupie­nie auli i oschłość wykładów kłócą się z bujnym, na­miętnym temperamentem. Lubiły go kobiety. Swawol­ny, tryskający humorem dorodny młodzian więcej tedy sukcesów odnosił w alkowach niż w wykładowej sali. A że z tego powodu przyszło mu nieraz skrzyżować szpadę z mniej szczęśliwym konkurentem, tym lepiej, bo w oczach pięknych salamankanek dodawało to Kor- tezowi jeszcze romantycznego uroku. Ale Hernando ma wkrótce tych i tak problematycznych studiów dość, po­ciąga go egzotyczna awantura, daleki blask wielkiej przygody, której na imię Nowy Świat, zdobywany właśnie dla kastylijskiej korony. Siedemnastoletni młodzian wrócił zatem do rodzinnej Estremadury i ry­chło znalazł upragnioną okazję. Zaciągnął się do wo­jennej floty Nicolasa de Ovando, gotującego podbój Antyli. Na kilka dni przed wyjazdem chciał złożyć nocną pożegnalną wizytę ukochanej. Po wysokim mu­rze wspina się do jej okna. Niestety, skruszona ściana zwala się i tej. nocy piękna señorita * nie zazna uścis­ków gorącego kochanka, a Ovando nie zastanie Hernan- da wśród załogi swych statków... Przysypany rumowi­skiem, ciężko poraniony i potłuczony, Kortez zamiast do Kadyksu pomaszerował na długie tygodnie do łóżka w ojcowskim domu. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Wprawdzie raz jeszcze inną wyprawę odciąga szpada krewkiego rywala, który pomścił zdradę dziewczyny głęboką raną w piersiach szczęśliwszego amanta, wresz­cie jednak w 1504 roku Kortez staje na Hispanioli **.

Przyjęty życzliwie przez wielkorządcę Ovanda, otrzy-

mai rozległe obszary ziemi i godność pisarza osady Azua. Spokojne życie plantatora, na którego pracują dziesiątki indiańskich niewolników, nie odpowiadało porywczej naturze młodego hidalga, nie po to przecież opuszczał Europę. Szukał więc przygód, biorąc udział pod rozkazami Velazqueza w wypadach przeciwko roz­paczliwie broniącym swej wolności Indianom z głębi wyspy, upust burzliwemu temperamentowi dawał w rozlicznych awanturach miłosnych, a prowokowane nimi pojedynki niejedną szramę pozostawiły na jego skórze. Nie opuszczało go ciągle marzenie o wielkiej zdobywczej wyprawie. Wreszcie w listopadzie 1509 ro­ku cel wydawał się bliski. Miał wziąć udział w ekspe­dycji Diego de Nicuesy, której zadaniem było opano­wanie terenów tworzących dzisiejszą Panamę, Kostary­kę i Nikaraguę. Ale pech, czy też tym razem raczej prawdziwy uśmiech szczęścia, pokrzyżował znowu jego plany. Nagły atak choroby zwalił z nóg Korteza, co być może zachowało go dla historii, gdyż wyprawa Nicuesy skończyła się kompletnym fiaskiem, a ze z górą siedmiuset członków ekspedycji ledwie czterdziestu wyniosło życie. W dwa lata później otworzyły się przed nim nowe perspektywy — stanął pod barwy Velazque- za szykującego zajęcie Kuby. Energia i strategiczne talenty Hernanda zyskały poklask rozkazodawcy, który już jako wielkorządca wyspy uczynił go swym tajnym pisarzem. Ale kobieta, która tylekroć komplikowała życiowe ścieżki Korteza, spowoduje ostry konflikt mię­dzy Velazquezem i jego faworytem. Na imię miała Catalina Juarez Pacheco. Była jedną z czterech słyną­cych z urody i wdzięków sióstr. Zakochał się w niej bez pamięci namiętny młodzian, omamił obietnicą ożenku, oczarował rycerskim obejściem i żarliwą elo­kwencją. Kiedy jednak minęła pierwsza burza krwi, Kortez zaczął wymigiwać się i wykręcać. Nie w smak

mu myśl spętania się małżeństwem, gdy — czuł to wyraźnie — wielka przygoda jest ciągle jeszcze przed nim. Dziewczyna nalega na spełnienie obietnicy, rodzi­na jej naciska, wreszcie interweniuje sam Velazquez,

0              którym szeptano, że nie odmawiała mu łask jedna z sióstr Cataliny. Między wielkorządcą a Hernandem nastąpiła ostra wymiana słów. W rezultacie porywczy Kor tez przystał do którejś z wrogich Velazquezowi klik. Spisek jednak doszedł do uszu gubernatora i ten niewiele się namyślając kazał uwięzić gorącego Estre- madurczyka.'

Teraz cień miecza katowskiego zawisł nad szyją u- wodziciela, do Hiszpanii bowiem — siedziby zwierzch­nich urzędów — szmat drogi, a władza wielkorządcy jest niemal absolutna. Zdawał sobie z tego dobrze spra- w.ę Hernando. Nocą tedy rozluźnił więzy, wybił kraty okna i z drugiego piętra po murze — przydało mu się doświadczenie nabyte we wspinaczkach na balkony hiszpańskich piękności — ześliznął się niepostrzeżenie na ziemię. Stąd niedaleko do zbawczego kościoła, gdzie znalazł azyl. Velazquez wściekły na wiadomość o tej śmiałej ucieczce nie ważył się wprawdzie pogwałcić świętości miejsca, ale kazał czujną strażą otoczyć świą­tynię. W parę dni potem Kortez, niebacznie wyszedłszy poza jej obręb, został pojmany, znowu skuty i rzucony I na pokład statku, który nazajutrz odpłynąć miał do Hispanioli. Ale i tym razem udało mu się wyzwolić i pod osłoną nocy wpław dostać na ląd. Tu ukrywał się | u przyjaciół i niebawem przez nich oznajmił, że namy- I ślił się i gotów jest poślubić Catalinę. Rodzina dziew- I czyny wstawiła się za nim u wielkorządcy, który po-

1              jednał się z Kortezem i w rok później został jego ku- I mem. Na znak puszczenia w niepamięć uraz guberna- I tor obdarzył go licznymi nadziałami ziemi i parę lat I Hernando pracował spokojnie na roli, kopał złoto i han­

dlował niewolnikami. Czyni to z takim skutkiem, że I niebawem dorobi się pokaźnej kwoty około trzech ty- I sięcy castellanos *.

I oto teraz nastąpiło wydarzenie, które nie tylko ze-1 lektryzowało całą kolonię, ale i nadziejom Korteza na- I dało wreszcie realny kształt. Przed pół rokiem miano- I wicie wysłany śladami nieszczęsnej ekspedycji Nicuesy I siostrzeniec wielkorządcy, Grijalva, uważany już za I przepadlego, niespodziewanie powrócił z wiadomością I

0              nowo odkrytych lądach i o bogatym państwie in- I diańskim na zachodzie. Przywiózł z sobą sporo zgro­madzonego w pokojowej wymianie z tubylcami złota I

1              więcej jeszcze gorzkich rozczarowań dla Velázqueza. I Kuzyn bowiem don Diega zgubił część swej drużyny I na nieznanych ziemiach, gdzie ponadto mieli się znaj­dować jacyś biali, trzymani przez Indian w niewoli — prawdopodobnie niedobitki z oddziału owego Nicuesy. I Velázquez więc bezzwłocznie przystąpił do gotowania nowej ekspedycji. Celem jej miało być przede wszyst­kim odszukanie zaginionych żołnierzy Grijalvy, wy­zwolenie hiszpańskich jeńców, szeroka wymiana han­dlowa z tuziemcami, ostrożna pokojowa penetracja kraju i zdobycie bliższych informacji o tajemniczym cesarstwie indiańskim, gwoli przygotowania później­szego podboju, oraz, oczywiście, próba nawrócenia po­gan na świętą wiarę. W planach bowiem ekspansji hisz­pańskiej rabunek i misjonarzowanie na jednej stawiano zazwyczaj szali. Velázquez rozglądał się obecnie za człowiekiem, któremu z pełnym zaufaniem mógłby po­wierzyć dowództwo. Kandydatów i pretendentów było wielu. Za wielu nawet, a między nimi i kuzyni wielko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin