Meissner Janusz - PRZYGODA ŚRÓDZIEMNOMORSKA.rtf

(1437 KB) Pobierz

Meissner Janusz

PRZYGODA ŚRÓDZIEMNOMORSKA

 

 

 

Serdecznie dziękuję P. Jerzemu Pert-kowi, dr. Lesławowi Seredyńskiemu oraz kpt. Ż. W. Tadeuszowi Meissnero­wi za pomoc przy zebraniu dokumen­tacji dla napisania tej książki.

JANUSZ MEISSNER

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

G dy robotnicy z magazynu portowego nr 12 skończyli wyładowywać skrzynie i worki z dużego, piętrowego ber- lieta, zaczęło się już zmierzchać. Padał drobny uporczywy deszcz, a zimne podmuchy północnego wiatru marszczyły brudną wodę w kałużach.

Paweł Rubis zatrzasnął i zaryglował tylną klapę pus­tego wozu, po czym wszedł do dyżurki w ogromnej hall, gdzie otrzymał pokwitowanie. Stary, zasuszony magazy­nier nagryzmolił na formularzu datę: 15 marca 1941 — i podpis.

              Wraca pan do Montpellier bez ładunku? — zapytał bez szczególnego zainteresowania.

              Gdzie tam! — odrzekł kierowca. — Jadę na „trójkę” po przesyłki do Nantes. W mieście też mam coś zabrać. Jeszcze przepustka — powiedział kładąc na stole różową kartkę.

Magazynier ostemplował ją, wpisał godzinę.

              Musi się pan pośpieszyć — mruknął. — Bon voya­ge1.

              A bientôt/*

Rubis wyszedł, po drodze skinął głową robotnikom, wsiadł do szoferki i uruchomił silnik. Wóz toczył się po nabrzeżu, rozpryskując błoto, wykręcił, przejechał przez przejazd kolejowy, minął dwie przecznice i zatrzymał się przed magazynem odbiorczym nr 3.

Magazynier 2 „trójki" robił jakieś zestawienie. Był to pulchny blondyn o rybich oczach, znacznie młodszy od swego kolegi z „dwunastki". Pracował tu od niedawna. Zobaczywszy Pawła skrzywił się niechętnie.

              Przyjeżdżacie ma pół godziny przed zamknięciem... Chciałbym raz wreszcie zjeść obiad o właściwej porze.

              I ja — odrzekł Paweł. — Od rana nie miałem w us­tach nic prócz papierosa. C’est la guerre!1 — westchnął kładąc na stole kartki spięte szpilką.

Młody człowiek spojrzał na niego podejrzliwie, wzru­szył ramionami i rzuciwszy okiem na lettre d'avis wyszu­kał w teczce właściwy list przewozowy.

              Dwadzieścia sześć skrzyń — powiedział na pół do siebie. — Nieźle!

              Zdaje się, że nie są bardzo ciężkie — zauważył Pa­weł. — Jeżeli mi pan da sześciu ludzi, uwiniemy się z tym w trzy kwadranse.

              Zależy, gdzie one są — mruknął tamten.

Skrzynie leżały w głębi magazynu pod tylną ścianą, ale dostęp do nich był łatwy. Robotnicy rozsunęli wrota na rolkach, a Paweł wymanewrował wóz i wjechał tyłem pod dach.

Istotnie w niespełna godzinę załadowano mu prawie cztery tony przesyłek i resory foerlieta osiadły o kilkanaś­cie centymetrów, ale na lorze pozostało jeszcze dość wol­nego miejsca.

              Jadę w stronę Arenc — powiedział Paweł. — Kogo podwieźć?

Kilku robotników wdrapało się na platformę, magazy­nier zamknął ogromną kłódkę, zaplombował wrota i usiadł obok Pawła.

              Sami jeździcie? — spytał, gdy samochód ruszył. — Bez pomocnika?

              Nie ma zbyt wiele ludzi — odrzekł Paweł. — Pan wie, że nie wszyscy rezerwiści wrócili do domu. I może

1 To li

;franc.).

nieprędko wrócą — dodał. — Niemiecki przemysł bar­dzo ich potrzebuje...

Magazynier spojrzał na niego zezem i umilkł. Rubis za­trzymał wóz u bramy wjazdowej, okazał przepustkę. Stra­żnik portowy zajrzał do wozu, zaświecił latarką i spraw­dziwszy przepustki robotników, zawołał coś do niemiec­kiego schutzmana, który stał w progu wartowni z niedo­pałkiem cygara w ustach. Niemiec niedbale skinął głową, łańcuch na przejeździe opadł i Paweł wyjechał na szeroką, rzadko zabudowaną ulicą, kierując się w stronę miasta.

Deszcz siąpił, nadal błoto bryzgało na chodniki i parka­ny oblepione starymi afiszami i reklamami. W żółtym świetle nielicznych okien i latarń ukazywały się mętne aureole blasku odbitego w rozpylonych kropelkach wil­goci.

Robotnicy wysiedli po drodze; został tylko magazynier. Milczał zezując na Pawła raz po raz nieufnie. Dopiero gdy berliet wtoczył się na jedną z bardziej ruchliwych ulic, powiedział, że chciałby wysiąść przy następnej prze­cznicy.

              Dobrze — odrzekł Paweł. — Ja też muszę się tu zatrzymać.

              Zabieracie coś na własny rachunek? — uśmiechnął się tamten domyślnie.

Paweł spojrzał ńa niego spode łba.

              Rozumie się — mruknął. — Trzeba z czegoś żyć.

Stanął przed rogiem, naprzeciw długiego budynku o po­czerniałych, nie tynkowanych ścianach z cegły. Gdy ma­gazynier wysiadł, zatrzasnął za nim drzwiczki, wysko­czył na jezdnię, przeszedł na drugą stronę ulicy i minąw­szy ciemną czeluść bramy, znalazł się przed wejściem do równie ciemnej klatki schodowej. Drzwi na parterze były lekko uchylone; przez szparę sączyło się światło. Wszedł i zobaczył kilku młodych mężczyzn siedzących na długiej ławce pod ścianą.

              Do kogo? — spytał jeden z nich po francusku.

              Do Apostoła — odrzekł Paweł po polsku.

Młody człowiek wskazał mu drzwi na prawo.

              Możecie wejść. Zdaje ślę, że na was czeka.

Paweł wszedł do małego pokoju pełnego dymu z pa­pierosów. Niski, szczupły mężczyzna o przenikliwym spoj­rzeniu małych, piwnych oczu podniósł się z głębokiego fotela, w którym zdawał się drzemać przed chwilą. Miał kościstą twarz, wysokie, ¡»marszczone czoło i grzywę żółtych włosów o złotomiedzianym odcieniu.

              No, jesteście! — powiedział ściskając rękę Pawła.

              Miałem duży ładunek — odrzekł Paweł. — Musiałem wstąpić do Salon i w dodatku złapałem po drodze dwa gwoździe.

              Pech! — mruknął współczująco Apostoł. — Ale mo­żecie zabrać dziś te uibrania do Arles?

              Naturalnie. Dużo tego jest?

              Sześćdziesiąt kompletów. Zmieszczą się?

Paweł skinął głową..

              Będziemy zaraz ładować?

              Tak. Chciałbym jeszcze potem pogadać z panem, po­ruczniku. O jednej ważnej sprawie...

Paweł z lekkim zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.

              Jak pan major sobie życzy — powiedział podkreśla­jąc stopień wojskowy Apostoła.

Drażniło go, kiedy mu przypominano, że jest oficerem, brzmiało to jak upomnienie czy też jak wyrzut, a poza tym w aktualnej sytuacji nie miało sensu. Dla Pawła Ru- bisa stopnie wojskowe przestały odgrywać jakąkolwiek rolą od chwili, gdy polskie dowództwo w „Reginie” zre­zygnowało z jego osoby, nie wiedząc, co zrobić z pod­porucznikiem rezerwy Marynarki Wojennej, który zgłosił się z prośbą o przydział niemal w przededniu ewakuacji Paryża. Zaaferowani sztabowcy spławiali go z wydziału do wydziału i od biurka do biurka, a wreszcie powiedzieli mu, aby na własną rękę postarał się przedostać do An­glii — może się tam przyda.

Nie skorzystał z tej zbawiennej rady, ponieważ ledwie trzymał się na nogach. Był wprawdzie tylko lekko ran­ny, ale przejścia pod Calais zrobiły swoje. Musiał wpierw nabrać sił, aby samemu coś przedsięwziąć.

Pod Calais — to było 21 maja — pełnił obowiązki II oficera na s/s „Alsace". Wybuch wojny zastał go na tym starym parowcu należącym do- Chargeurs Reunis, nie wie­dział więc nawet, czy został zmobilizowany, a polski kon­sulat, do którego się zwrócił, zalecił mu dalszą służbę we francuskiej marynarce handlowej, obiecując, że zbada sprawę u władz wojskowych w Warszawie. Tymczasem w Polsce rozegrała się kampania wrześniowa, Niemcy ude­rzyli na Norwegię, Holandię i Belgię odnosząc błyska­wiczne zwycięstwa, w kanale La Manche i na Morzu Pół­nocnym tonęły okręty i statki zatopione bombami i tor­pedami, a s/s „Alsace” z prędkością dziewięciu węzłów włóczyła się po afrykańskich i dalekowschodnich szlakach morskich od Dakaru do Sajgonu, jakby los i admiralicja zapomniały o jej istnieniu.

Dopiero wiosną roku 1940 stary tramp otrzymał ładu­nek do Europy, a w maju znalazł się w Boulogne, gdzie miał stanąć w doku dla oczyszczenia dna obrosłego musz­lami i wodorostami.

Tu zaczęły padać bomby i Paweł Rubis zobaczył wojnę na własne oczy, niemal z bliska.

O              żadnym dokowaniu nie było już mowy. Ofensywa niemiecka toczyła się przez Flandrię i północną Francję jak żelazny walec przez mrowisko. Angielskie, francuskie i belgijskie mrówki cofały się. w popłochu ku morzu i tło­czyły się w kilku portach, oczekując na ewakuację. Gene­rałowie upadli na duchu, w sztabach panował nieład, w miastach i portach — panika.

W tych warunkach dowódoa s/s „Alsace”. równie ste­rany wiekiem jak jego statek, zupełnie stracił głowę, a pierwszy oficer, który zawsze zdradzał skłonność do kie­liszka, pił na umór w oczekiwaniu rychłej, nieuniknionej śmierci. Statkiem dowodził właściwie Paweł i on to na­kłonił przerażonego kapitana do wyjścia z Boulogne w myśl rozkazu otrzymanego drogą radiową. Admiralicja wzy­wała wszystkie statki zdolne do żeglugi, aby udały się do Calais lub do Dunkierki na ratunek rozbitym i odciętym armiom, które należało przewieźć do Anglii.

Paweł kipiał wówczas energią. Wydawało mu się, że je­go czyny mogą zaważyć na losach wojny. W każdym razie miał w niej wziąć bezpośredni udział; los dawał mu szansę!

Bardzo prędko pozbył się tych złudzeń. S/s „Alsace” przez czterdzieści osiem godzin tkwiła na redzie, zanim mogła wejść do Calais, a potem przyjęła na pokład około trzystu żołnierzy — Anglików i Francuzów, z których za­ledwie kilku można było posądzać o chęć dalszej walki. Zaiste nie wyglądali na bohaterów! Ładowali się bez broni, którą porzucili w popłochu, bądź otępiali i apatyczni, bądź pijani i bezczelni.

Gdy statek wyszedł z portu, w samo południe zaczął się nalot niemieckich bombowców. Nie było miejsca ¡na ma­newrowanie, a zresztą zapewne nie na wiele by się to zda­ło przy maksymalnej prędkości dziewięciu lub dziesięciu węzłów. Jedna z - pierwszych bomb trafiła w pokład na dziobie „Alsace” i rozłupała stary parowiec jak skorupę"“ pustego orzecha. Tylko że ta skorupa bynajmniej nie była pusta...

Kilkudziesięciu ludzi zginęło na miejscu. Reszta rzuciła się do łodzi lub po prostu za burtę, bo statek przechylony na bok zdawał się szybko tonąć.

Paweł nie uległ panice; przeciwnie — aż do końca za­chował zimną krew i przytomność umysłu. Przy pomocy kilku marynarzy udało mu się opuścić na wodę tratwy i wyrzucić kilkadziesiąt pasów ratunkowych, po czym od­nalazł rannego kapitana i umieścił go w jedynej szaluipie, jaka jeszcze została. Sam zdecydował się zejść z pokładu dopiero wówczas, gdy obejrzawszy uszkodzenia doszedł do wniosku, że nie da się uratować „Alsace”, bo transmisje do pomp zostały zniszczone wybuchem, a kadłub rozlazł się wykruszając nity.

Zdążył jeszcze zabrać dokumenty, dziennik okrętowy i kasę podręczną, po czym dał susa wprost do szalupy, w której oczekiwało go z niecierpliwością jedenastu naj­dzielniejszych członków załogi z umierającym kapitanem.

Ten ostatni skonał, zanim jeszcze „Alsace” poszła na dno. Natomiast dokoła w promieniu paruset metrów pływało

W**

llW V* Ś* *%4 jf w >4 9 ¡b* {l%yt

Bi łA®p              9 i ł -

l*y% ijftyW %

4 4«IM ••'¡ffiL1 fel> »*«*»1 t*WliT-łJ' N 0*1 * r, IffliM^M i

r»|ł i« *%$&»' iWJI lii .W »*£ V"*^ t* ł

M ||4 % ^TC "li* # b^- i| lm ^ L * ».1.Ł             

kilkunastu żywych lub na pół żywych żołnierzy i mary­narzy. Zaczęto ich oklejno wyławiać, gdy nadleciała druga fala samolotów.

Wprawdzie tym razem bomby upadły niecelnie, ale Niemcy zawrócili i skierowali ogień z karabinów maszy­nowych przeciw rozbitkom. Huk silników, wycie nurku­jących maszyn, świst pędu i kipiel wody od szyjących skośnie z góry pocisków na chwilą zdemoralizowały zało­gą szalupy. Jedni rzucili sią wiosłować co sił, inni pokła­dli sią na dnie, instynktownie szukając byle jakiej osłony; dwaj znaleźli sią za burtą. Łódź to kręciła sią w miejscu, to znów parła na oślep ku brzegowi, mijając tonących i rozpaczliwie wzywających pomocy, póki Paweł nie zdo­łał przedostać się do steru opuszczonego przez bosmana. Zanim tam dotarł, poczuł silne uderzenie w goleń i przez głowę przeleciała mu myśl, że został ranny, ale prawie natychmiast o tym zapomniał.

Ciąg samolotów skończył się nagle, w powietrzu ucichło, woda przestała wrzeć i tylko od strony portu grzmiały działa i bezładnie terkotały karabiny maszynowe.

              Gówniarze! — powiedział Paweł patrząc na wiośla­rzy z pogardą.

Powiedział to po polsku, ale z taką pasją, że musieli wyczuć obelgę. Dołożył im zresztą parę epitetów po fran­cusku, wśród których merdeux cctpons był chyba najła­godniejszy. Wywołało to pożądany skutek: krótki, lecz bardzo plugawy potok wymysłów orzeźwił ich jak zimny tusz.

              ęa y est, patron1 — mruknął bosman. — Co mamy robić?

              Patron! — W uszach Pawła zabrzmiało to pochlebnie i przyjemnie. Dotychczas mówiono do niego „monsieur Rubis”, wymawiając jego nazwisko z francuska, bez „s” na końcu.

Nie poświęcił jednak tej sprawie nawet dwóch sekund uwagi. Noga zaczynała go boleć i ten ból wzmagał się te-

raz gwałtownie, a w prawym bucie chlupotało coś gorą­cego i lepkiego — niewątpliwie krew... Tymczasem o sto metrów przed dziobem szalupy, nieco w lewo, jakiś czło­wiek uczepiony koła ratunkowego i zalewany raz po raz falami rozpaczliwie wzywał -pomocy.

Paweł skierował szalupę ku niemu, podał mu bosak, przyciągnął go pod rufę i pomógł mu wpełznąć do łodzi. Topielec dyszał ciężko, krztusił się i wymiotował na prze­mian, trzęsąc się przy tym jak galareta i szczękając zę­bami. Miał na sobie mundur oficera artylerii z naszyw­kami porucznika. Spojrzał na Pawła z wyrazem wdzięcz­ności i próbował nawet wyrazić to uczucie słowami, ale ani rusz mu nie szło. Paweł zresztą nie zważał na niego. Czuł, że słabnie, jakby siły wyciekały z niego wraz z upły­wem krwi.

Nie widząc nikogo więcej na powierzchni morza, kazał wiosłować w stronę falochronu w ślad za innymi szalu­pami i tratwami, a sam zajął się swoją nogą.

Musiał ściągnąć spodnie, co w innych okolicznościach wydawałoby mu się niesłychanie upokarzające, lecz teraz nastręczało tylko sporo trudności fizycznych i przyczyniało bólu. Uporał się z tym przy pomocy bosmana, który na­stępnie zrobił mu prowizoryczny opatrunek. Noga puchła, ból rozprzestrzeniał się aż po biodro, ale bosman zapew­niał, że kość nie została uszkodzona, a pocisk przebił na wylot tylko mięśnie, omijając główne naczynia krwio­nośne, bo krwotok ustał prawie zupełnie. Diagnozę tę potwierdził lekarz portowy, któremu Paweł zawdzięczał, że jeszcze tego samego dnia wysłano go ostatnim trans­portem do szpitala w Paryżu.

Kolumna sanitarna wlokła się okrężną drogą po zatło­czonych szosach, którymi ze wschodu na zachód i na po­łudnie spływały pomieszane, rozbite dywizje wojsk, ta­bory, maruderzy i tłumy cywilnych uchodźców. Prywat­ne samochody, taksówki, wozy konne, nawet wózki dzie­cięce i taczki załadowane wszelakim dobytkiem, z góra­mi pierzyn i poduszek, ciągnęły kilku rzędami, rozprys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin