In t Court Of The karmazynowego króla.pdf

(5266 KB) Pobierz
WSTĘP
Każdemu zapewne człowiekowi zdarzyło się chociaż raz w życiu pomyśleć
o tym, czym jest człowiek we wszystkich przejawach swojego istnienia. Kiedy
zastanawiam się nad tym, zawsze nieodparcie nasuwa mi się określenie
Antoine'a de Saint-Exupery'ego, który powiedział, że człowiek jest niczym
"twierdza", która kruszy swe mury, żeby zapewnić sobie wolność, ale gdy to
już uczyni, staje się zburzoną i wydaną na pastwę gwiazd fortecą. Wtedy rodzi
się w nim lęk przed bezsensem własnego istnienia. Zaczyna gwałtownie
poszukiwać sposobu w jaki mógłby wyrazić własne ja. Chce się samo-
zrealizować, czyniąc to według własnej recepty. Najwspanialszym z przejawów
jego działalności jest sztuka. Są tacy wśród nas, którym wystarcza po prostu
odczuwanie jej, ale są i tacy, którzy muszą ją tworzyć. To oni — plastycy,
literaci, architekci, aktorzy, muzycy — dzięki szczególnym predyspozycjom
danym im przez naturę są w stanie wykrzyczeć to, czego my nie możemy
wyrazić nawet szeptem. Wielkie dzieła sztuki od lat budzą tęsknotę tych,
którzy je oglądają, obrastając legendą, której nie jest w stanie unicestwić
nawet wszechwładny i bezwzględny czas. Ich przykłady można mnożyć.
"Zbrodnia i kara" (F. Dostojewski), "Ukrzyżowanie" (Salwador Dali), "Czas
Apokalipsy" (F. Coppola) czy "In The Court Of The Crimson King" (King
Crimson). Zapewne umieszczenie tej nazwy wśród wyżej wymienionych
nazwisk może budzić zdziwienie. Choćby dlatego, że muzyce rockowej rzadko
nadaje się rangę dzieła sztuki, nie zauważa się wszystkich niezaprzeczalnych
wartości, które ze sobą niesie, podkreślając za to związane z nią zjawiska
ujemne. Sądzę jednak, że obok kiczu i muzycznej tandety powstają w jej
ramach utwory o wartościach ponadczasowych. Dlatego też nie pozostaje mi
nic innego jak tylko mieć nadzieję, iż ludzie którzy za kilkaset lat wsłuchiwać
się będą w brzmienie elektronicznej perkusji i syntezatorów n-tej generacji
przypomną sobie, że istniał kiedyś w muzyce nurt zwany rockiem, a jednym
z jego najwybitniejszych przedstawicieli był zespół
King Crimson.
King Crimson to nazwa, która zdążyła obrosnąć już legendą. Czy ktoś, kto
choć trochę interesuje się muzyką nie zna tytułu ich pierwszej płyty, takich
nazwisk jak Fripp, Wetton czy Bruford? King Crimson to tajemnica, zagadka
i wielka niespodzianka dla tych, którzy wciąż poszukują w muzyce nowych
wartości. King Crimson to synonim awangardyzmu, w fenomenalny sposób
połączonego z klasyką i subtelnym, artystycznym pięknem. King Crimson to
także jeden z niewielu zespołów, którego członkowie od samego początku
dokładnie wiedzieli czego chcą. Wybrali się bowiem w wielką podróż do krainy
improwizacji pragnąc, aby razem z nimi poszedł rock. Poprzez zastosowanie
instrumentów, których istnienie było wcześniej niezauważane przez rockmanów,
nadali swojej muzyce niepowtarzalną barwę. Dokonali syntezy form i stylów
muzycznych, które przez długie lata uchodziły za hermetycznie zamknięte,
rządzące się własnymi prawami. King Crimson dążyli do obalenia stereotypo­
wych poglądów na temat estetyki rocka. Dlatego to w ich kompozycjach można
dopatrzyć się wpływu tak wielu gatunków. Znajdziemy tam i wagnerowską
monumentalizację, i jazzowy feeling, i eksplodujące energią elektroniczne
pasaże. Ich twórczość może wydawać się chaotycznym zbiorem różnorodnych
środków stylistycznych, ale to tylko złudzenie. Na bazie dosyć łatwo wpadają­
cych w ucho linii melodycznych pokazali, że ciąg przypadkowych fraz
muzycznych może posiadać swoją logikę. Zresztą sama melodia nie była dla
nich najważniejsza. Za sprawę pierwszoplanową uważali umiejętne budowanie
nastroju. Oddziaływanie na emocje było dla nich o wiele bardziej zajmujące, niż
odwoływanie się do gustów i estetyki słuchaczy.
Od samego początku swojej działalności byli zespołem pełnym zagadek.
Wyrośli z rodzącego się na przełomie lat 60. i 70. klasycyzującego nurtu rocka,
znacznie jednak od niego odstawali. Udało im się uniknąć dominującego
w tym stylu patosu, pozostali natomiast wierni istocie rock and rolla. Mimo
to, że wielu ludzi traktowało ich jako grupę awangardową, bardziej precyzyjne
określenie ich tożsamości było rzeczą prawie niemożliwą. I tak np. w USA
klasyfikowano ich jako grupę hard-rockową, w Europie — art-rockową,
a dosyć często przed koncertami zapowiadano ich jako zespół funky,
folk-rockowy czy też wręcz grający do tańca! King Crimson nie wywoływali
skandali, stronili od blichtru związanego z show-businessem, ale ich nieco­
dzienna muzyka i teksty wystarczyły, aby zakwalifikować ich do grona
zespołów kontrowersyjnych. Przysporzyło im to zarówno zagorzałych zwolen­
ników, jak i przeciwników. Jednak i jedni, i drudzy zgodnie twierdzą, że
w crimsonowskich koszmarach jest coś niesamowitego.
Beata Zawieja
GILES, GILES AND FRIPP
Początków grupy King Crimson należy szukać już w 1967 r., kiedy
zawiązała się formacja o nazwie
Giles, Giles And Fripp.
Powstała ona
w nadmorskim ośrodku wypoczynkowym Bournemouth leżącym na południu
Anglii.
W jej skład wchodzili: Robert Fripp (ur. 16.05.1946 r. w Wimborne,
w hrabstwie Dorset) grający na gitarze oraz dwaj bracia Giles, Mike — grający
na perkusji i śpiewający oraz basista Pete.
Fripp:
Powiedziano mi, że bracia
Giles odeszli ze swojego zespołu Trendsetters Ltd. i szukają śpiewającego
organisty. Ponieważ byłem gitarzystą, który nie śpiewa zgłosiłem się do tej
pracy. Po próbach trwających miesiąc i nagraniu taśmy w Beacon Hotel
w Bournemouth spytałem Mike'a, czy daje mi tę robotę? A on wyjął papierosa,
spojrzał na niego, włożył do ust, zapalił, zaciągnął się i powiedział— ,,Nie ma co
się z tym tak śpieszyć". We wrześniu 1967 r. przenieśliśmy się do Londynu.
Wiedziałem, że jako profesjonalny muzyk muszę tam pojechać — to było jedyne
w swoim rodzaju miejsce.
Dosyć szybko, bo już 1.06.1968 r. ukazała się w prasie notatka, która
zapowiadała ukazanie się na rynku ich pierwszej, małej płytki. Brzmiała ona
w sposób następujący:
Będzie to jeszcze jeden singel, jednej z tych niezliczonych
grup, które przyjechały do Londynu z próżnymi nadziejami zrobienia kariery.
W tym roku zostanie na próbę wydany także longplay z ich kompozycjami, który
zapewne znajdzie swoje miejsce w grubym katalogu obok setek innych płyt
obecnie wydawanych.
Nie było to specjalnie zachęcające. Giles, Giles And Fripp postanowili
jednak zagrać parę koncertów. Początkowo występowali w restauracji przy
Jermyn Street, towarzysząc pewnemu włoskiemu piosenkarzowi, którego
1968
ochrzcili przezwiskiem „Hot Lips" Moreno. Trwało to jednak zaledwie
tydzień.
7.06.1968 r. trio powiększyło się do kwintetu.
(Na szczęście nie wydłużono
w związku z tym nazwy zespołu). Jego szeregi zasilili:
łan McDonald (ur.
25.06.1946 r.)
— były członek orkiestry wojskowej Q — i jego dziewczyna
Judy Dybie
(pierwsza wokalistka Fairport Convention). Już w piątkę dokonali
w warunkach domowych kilku próbnych nagrań. Znalazły się między nimi
takie utwory jak:
„I Talk To The Wind"
i
„Under The Sky". W
tym samym
miesiącu Giles, Giles And Fripp wydali singla:
„One In
A
Milion"/„Newly-
-Weds",
który określony został jako nudny i niczym nie różniący się od
produkcji wielu innych zespołów grających a'la Jan Sebastian Bach. Po
miesiącu bytności w grupie, w lipcu 1968 r., odeszła Judy Dybie, a na jej
miejsce łan McDonald wprowadził swojego przyjaciela
Pete'a Sinfielda.
Judy:
Wraz z łanem McDonaldem przyłączyliśmy się do Giles, Giles And Fripp.
Potem odeszłam, a oni utworzyli King Crimson. Dlaczego odeszłam? Cóż, to
sprawa osobista. Kręciłam z łanem i kiedy to się rozleciało, sytuacja stała się
krępująca. Niezbyt dobrze układały się również stosunki z Bobem Frippem.
Wielu ludziom się to przytrafiało. Geniusze są zawsze trudni we współżyciu.
Praca z nimi bywa czasami nieznośna.
12 września Giles, Giles And Fripp wystąpili w trio jako zespół akom­
paniujący Alowi Stewartowi w programie Radia BBC — „My Kind Of Folk".
Następnego dnia —
13.09.1968 r.
— na rynku ukazał się ich pierwszy album
nagrany w ciągu czterech dni marca i kwietnia dla wytwórni Deram. Nosił
tytuł
„The Cheerful Insanity Of Giles, Giles And Fripp",
a jego producentem
był Wayne Bickerton. Wydanie tej płyty zostało z dumą odnotowane przez
prasę rodzinnego miasteczka braci Giles. Nagłówek Bournemouth Echo
z 19.09 1968 r. głosił:
nasi chłopcy radzą sobie nieźle.
Był to chyba jednak
przedwczesny optymizm. Płyta nie odniosła prawie żadnego sukcesu. Rozeszła
się w ilości 600 egzemplarzy, w tym 40 sprzedano w Kanadzie, a jeden (!)
w Szwecji. Wraz z jej wydaniem ukazał się także singel
„Thursday Mor-
ning"/„Elephant Song".
Utwory te pochodziły z płyty długogrającej, przy
czym wersja singlowa „Thursday Morning" została uzupełniona o partię
klarnetu i wokal lana McDonalda. Mimo tego, że pierwsze dzieło Frippa
i jego kolegów nie spotkało się ze zbytnim zainteresowaniem angielskich
słuchaczy, ludzie „robiący" w muzycznym businessie wyrażali się o niej w dość
przychylny sposób.
Sun:
Wdzięczne piosenki przetykane dziwnym monologiem-,
Record Mirror:
To mile, stonowane i całkiem melodyjne brzmienie. To
rzeczywiście wspaniały album. Czuje się w nim osobowość wykonawców,
Decca:
Giles, Giles And Fripp to trzech młodzieńców posiadających dość talentu
by obdzielić nim całą grupę innych młodych ludzi. Ostatnio wydali album, który
idzie jak woda
(czyżby? — przyp. aut.).
Ich nowy singel pochodzi właśnie
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin