Skutki uboczne - Beynar Janusz.pdf

(1021 KB) Pobierz
Janusz Beynar
Skutki uboczne
Mojej Božce
dzięki za setki godzin cierpliwych rozmów, za wsparcie moralne, uczuciowe, ortograficzne
i kulinarne... i za ostatnie dwadzieścia osiem lat razem.
Zadzwonił telefon.
– Cześć Vicky, nie uwierzysz, właśnie miałem do ciebie dzwonić.
– Cześć! Dzwonię, żeby zamienić się na weekendy. Mam w sobotę szkolenie i pomyślałam,
że może mógłbyś spędzić ten czas z Tomkiem.
– To naprawdę niesamowite – odpowiedziałem autentycznie zaskoczony. – Właśnie
oglądam w TV prognozę pogody na następne dwa tygodnie i miałem do ciebie dzwonić w tej samej
sprawie. Oczywiście, że tak, bardzo mi pasuje. Przyszły tydzień ma być piękny. Mam zamiar
wyjechać w ten poniedziałek i zostać aż do przyszłej niedzieli.
– Gdzie cię znowu niesie? – starym, znajomym tonem zapytała Vicky. – Niech zgadnę...
hmm... jedziesz gdzieś do lasu?
– Zgadła pani za pierwszym razem i przechodzi pani do następnej tury – zaśmiałem się, jak
niegdyś. – Tak, jadę na tydzień do Killarney. Wiesz, to tam, gdzie nigdy nie chciałaś ze mną
pojechać.
– Ile razy już tam byłeś? Pięć, sześć?
– To nieistotne. Ważne, że znowu tam będę. To najpiękniejsze miejsce w Ontario.
– Tak, tak. OK. To jesteśmy umówieni. Kiedy podrzucić ci Tomka? W piątek po szkole czy
w sobotę rano przed ósmą?
– W piątek. Będziemy dłużej razem.
– To pa.
– Na razie.
***
Nie jesteśmy rozwiedzeni. Właściwie to nigdy nie byliśmy małżeństwem. Mamy
siedmioletniego syna – Tomka, którego oboje bardzo kochamy. Byliśmy razem przez ponad osiem
lat.
Z nieznanej mi przyczyny nie mogę zrobić kolejnego kroku. Vicky od lat czeka na ślub
kościelny, potwierdzenie naszej miłości i rodziny. Jest religijna i modli się za nas codziennie. Ja też
się modlę, ale chyba nie tak, jak ona. Mieszkamy oddzielnie od czterech miesięcy – ona
z Tomkiem, a ja sam. Mieszkamy osobno, ale bez nowych partnerów, czekając na
coś.
Moja praca
też nie pomaga naszemu związkowi. Nie mogę zbyt dużo o niej opowiadać, często muszę
wyjeżdżać na kilka dni, bez wcześniejszych planów, co dla nas obojga jest denerwujące.
Vicky jest piękną kobietą, więc pewnie niedługo przestanie się za nas modlić i nie będzie
mieszkać sama. Jest chyba ciągle jeszcze moja, a ja dalej czekam na
coś.
Jak z jakimś wrodzonym
defektem, który nie pozwala mi poślubić pięknej, kochanej kobiety. Czekam na
coś
i coraz częściej
myślę, że jestem idiotą.
***
Wyjechałem z Polski pół życia temu, w wieku dziewiętnastu lat i dziewiętnaście lat temu.
W Kanadzie mieszkam już osiemnaście lat – osiemnaście lat mojego własnego, egoistycznego
życia.
Podpisałem sam ze sobą ugodę na zwykłe, egoistyczne życie – bez fajerwerków, cudownych
osiągnięć zawodowych i bogactwa, ale za to z samolubną wygodą. Pracuję, zarabiam więcej, niż
wydaję. Stać mnie na wyjazdy do najciekawszych miejsc świata, a każdą wolną chwilę spędzam
zazwyczaj w kanadyjskich górach i lasach, nad rzekami i jeziorami, których jest tu – wydawałoby
się – nieskończenie wiele. Znalazłem to, co egoistycznie kocham i nie chcę się z tym rozstawać.
Kiedy zupełnie sam – przepraszam, niezupełnie sam, bo z Uchym, moim psem – jestem dziesięć dni
w lesie, moje życie spełnia się.
Życie wtedy
jest.
***
We wczesnych latach osiemdziesiątych z Polski wyjechała olbrzymia masa młodych – jak
i ja wtedy – ludzi.
Różnie można by ich klasyfikować i dzielić według kryteriów społeczno-statystycznych. Ja
rozróżniam trzy, a właściwie cztery grupy emigrantów. Pierwsza i najliczniejsza to grupa tych,
którzy spakowali manatki, bo po prostu mieli serdecznie dość szarej, komunistycznej
rzeczywistości. Patrząc w ekran przyszłości, widzieli tylko usterki i niekończący się las znaków
zapytania. Wyjechali, bo chcieli normalnie pracować, mieszkać bez dwudziestu lat czekania na
własny kąt, mieć auto, wakacje i... święty spokój.
Druga grupa to ludzie politycznie i emocjonalnie zaangażowani w
Solidarność
i inne
antyczerwone organizacje. Tych z kolei wizja przyszłości załamała się po okresie euforii
zakończonej stanem wojennym, a i oni też na horyzoncie widzieli już falujące łany świętego
spokoju. Spakowali się, bo ten, który straszył czołgami, miał już na swoim koncie kilka milionów
morderstw.
W drugiej połowie i pod koniec lat osiemdziesiątych ruszyła w świat trzecia, cicha,
nieafiszująca się grupa. Po latach ssania wielkiej, tłustej, czerwonej maciory w szeregach partii, SB,
milicji czy wojska pojawiła się realna możliwość, że ktoś może dobrać się im do dupy i rozdzielić
kilka klapsów. Ta grupa, pakując się, nie zapomniała o dodatkowym worku pieniędzy, które to – kto
wie – mogą się zawsze przydać.
Wreszcie ostatnia grupa to ci zaangażowani głęboko w działalność antykomunistyczną –
ideowcy gotowi do poświęceń, których jedyna, najukochańsza osoba na świecie, bez której nie
wyobrażali sobie przyszłości, okazała się agentem SB i wsypała całą paczkę przyjaciół wraz ze
swoim jedynym, ukochanym narzeczonym.
Jak liczna jest ta ostatnia grupa, tego nie wiem. Wiem natomiast, że jest w niej co najmniej
jeden, dwadzieścia lat temu bardzo smutny i rozczarowany człowiek, który też w końcu wyjechał,
żeby gdzieś daleko znaleźć święty spokój i zapomnieć słowa takie jak: zdrada, kłamstwo, nóż
w plecy... Ten człowiek na dodatek nigdy do starego kraju nie wrócił, nawet z krótką wizytą.
***
Nie jestem nałogowym palaczem, ale czasem lubię sobie pociągnąć droższe cygarko. Vicky
zawsze stanowczo wskazywała drzwi, kiedy sięgałem po paczkę cygar. Od czterech miesięcy
mieszkam sam, ale widać tresura nie poszła w las, bo ciągle wychodzę zapalić cygarko na ganek.
Właśnie kończyłem moje piątkowe, popracowe cygaro, kiedy przy podjeździe zatrzymała
się czerwona honda accord. Po chwili szamotania się z pasami tylnymi drzwiami wystrzelił Tomek.
– Tata! – Przypędził i skoczył prosto w moje objęcia, ściskając mnie z całych swoich
siedmioletnich sił. – A gdzie Uchy?
– Naciśnij ten guzik, a wielki Uchy obliże cię – śmiejąc się, podałem Tomkowi breloczek
z pilotem do garażu. Gdy tylko drzwi uniosły się na dwa cale od ziemi, w otworze pojawił się
wielki, czarny nos, potem oczy, uszy no i reszta sześćdziesięciu kilogramów ogromnego, czarnego
labradora skrzyżowanego z nowofundlandem. Zawsze zadziwia mnie, jak taka wielka, niezdarna
psia masa może być tak delikatna i czuła podczas powitań tej dwójki. Wychowywali się razem
praktycznie od urodzenia, obydwaj mają po siedem, prawie osiem lat.
Tomek został dokładnie oblizany i leżał, śmiejąc się na trawie przed domem, a Uchy
popędził przywitać się z Vicky. Oni wszyscy bardzo za sobą tęsknią.
– Kiedy się z powrotem przeprowadzimy? – zapytał smutno Tomek.
– Bądź cierpliwy – bez przekonania wycelowałem w malca palcem.
– Idę do mojego pokoju, chodź Uchy, chodź – zniknęli obaj, tupiąc po schodach.
– Cześć Vicky – oficjalnie podaliśmy sobie dłonie. – Ile razy mały zadaje mi to pytanie,
czuję się jak idiota. Czy naprawdę nie możecie tu wrócić, żeby było tak, jak kiedyś? To przecież nie
ma żadnego sensu... ten mały apartament, szkoła i te wizyty co jakiś czas...
– Nie może być tak, jak kiedyś, bo to
kiedyś
stało w miejscu i to w dodatku w złym miejscu.
Pomyśl nad tym mocniej, kiedy będziesz sam w swoim głębokim lesie... Sorry, Janek, ale nie mam
teraz czasu na głębokie analizy naszej sytuacji... tu, przy krawężniku. Pogadamy, jak coś nowego
wymyślisz – zrobiła niecierpliwy gest ręką. Była piękną kobietą.
Zawsze była piękna: kiedy się złościła, niecierpliwiła czy spała. Gdy się śmiała, jej uśmiech
Zgłoś jeśli naruszono regulamin