Dan Simmons - Fabryka kanciarzy.pdf

(5345 KB) Pobierz
DAN SIMMONS
FABRYKA KANCIARZY
THE CROOK FACTORY
Przekład
Wojciech Szypuła
Ernest błyskawicznie zgromadził ośmioosobową załogę, wybraną z grona najbardziej
zaufanych towarzyszy. Całej operacji nadano kodową nazwę „Bezprzyjazna”, od imienia
ulubionej kotki pisarza. Pierwszym oficerem Hemingway mianował Winstona Guesta,
sportowca i milionera, przemieszkującego ostatnio w
finca.
Pułkownik Thomason za
pośrednictwem ambasady amerykańskiej zwerbował do tego zadania sierżanta piechoty
morskiej, który z zawiązanymi oczami potrafił w kilkanaście sekund rozłożyć i złożyć z
powrotem karabin maszynowy. Nazywał się Don Saxon i był jedynym Amerykaninem w
grupie. Towarzyszyli mu: Juan Dunabeitia, wysoki, szczupły, wesoły Bask, który na morzu
był w swoim żywiole, więc przezywano go Sindbadem Żeglarzem - w skrócie Sinski; Patchi,
jeden z grających w
jai-alai
braci Ibarlucia, od lat bywający w
finca
i często wygrywający z
Hemingwayem w tenisa; Gregorio Fuentes z Wysp Kanaryjskich, dawny mat i kucharz
pokładowy „Pilar”; Fernando Mesa, wygnaniec z Katalonii, były barceloński pisarz; Roberto
Herrera mocno zbudowany, bladolicy Kubańczyk, którego starszy brat Louis był chirurgiem u
hiszpańskich lojalistów, oraz pewien milczący człowiek, wymieniany jako Lucas, o którego
pochodzeniu niewiele wiemy.
Carlos Baker
Ernest Hemingway. Historia życia
1.
Zrobił to w końcu w niedzielę drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
pierwszego roku w Idaho, w swoim nowym domu. Przypuszczam, że dom niewiele dla niego
znaczył, ale roztaczał się stąd widok na zamykające dolinę szczyty gór, wijącą się rzekę i
leżący na jej drugim brzegu cmentarz, gdzie pochowano jego przyjaciół.
Byłem wtedy na Kubie. Zakrawało to na ironię losu, ponieważ wcześniej, przez
dziewiętnaście lat od rozstania z Hemingwayem, nigdy tam nie jeździłem. Jeszcze bardziej na
ironię zakrawał fakt, że drugiego lipca przypadały moje czterdzieste dziewiąte urodziny.
Spędziłem je, śledząc małego paskudnego człowieczka, włóczącego się po małych, równie
jak on paskudnych knajpach, a potem w nocy pojechałem za nim samochodem trzysta
pięćdziesiąt kilometrów na odludzie za Santa Clara, gdzie pociąg pancerny strzeże drogi na
Remedios. Sprawa małego paskudnego człowieczka zatrzymała mnie wśród pól trzciny
cukrowej i lasów palmowych przez cały dzień i następną noc, radio zaś usłyszałem pierwszy
raz w hotelu „Perla” w Santa Clara, gdzie wpadłem na drinka. Z odbiornika dobiegały smutne
dźwięki niemal pogrzebowej muzyki, ale nie zastanawiałem się nad tym i z nikim nie
rozmawiałem. Dopiero wieczorem w Hawanie, wymeldowując się z hotelu nieopodal dawnej
ambasady Stanów Zjednoczonych, z której ledwie kilka miesięcy wcześniej, w styczniu,
Castro wykopał Amerykanów, dowiedziałem się o śmierci Hemingwaya.
- Słyszał pan,
señor?
- spytał siedemdziesięcioletni portier, wynosząc moje walizki.
- Co? - odpowiedziałem pytaniem. Dla portiera byłem zwykłym biznesmenem z
Kolumbii: jeżeli miał dla mnie jakieś prywatne informacje, był to bardzo zły znak.
- Pisarz nie żyje - odparł staruszek, a jego zapadnięte, pokryte ciemnym zarostem
policzki zadrżały.
- Jaki pisarz? - Zerknąłem na zegarek. Musiałem zdążyć na samolot o ósmej wieczorem.
-
Señor Papa -
odparł portier.
Zamarłem w bezruchu z uniesioną ręką. Przez chwilę nie mogłem skupić wzroku na
tarczy zegarka.
- Hemingway?
- Tak - potwierdził staruszek i kiwał potakująco głową jeszcze długo po tym, jak dźwięk
krótkiego słowa przebrzmiał.
- Jak umarł? - spytałem.
- Palnął sobie w łeb.
Oczywiście, pomyślałem.
- Kiedy?
- Dwa dni temu - odparł portier z ciężkim westchnieniem. Poczułem zapach rumu. - W
Stanach Zjednoczonych - dodał takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
-
Sic transit hijo de puta
- mruknąłem pod nosem. Moją uwagę można by grzecznie
przełożyć jako: „Tak oto odchodzi sukinsyn”.
Portier szarpnął głową, jakby go spoliczkowano. W jego zaropiałych oczkach, zwykle
wyrażających tylko służalczość, błysnął gniew graniczący z nienawiścią. Postawił moje
bagaże na podłodze holu, jakby chciał mieć wolne ręce do bójki. Zdałem sobie sprawę, że
mógł nawet osobiście znać Hemingwaya.
Podniosłem rękę w powstrzymującym geście.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem go. - To jego słowa. Tak powiedział, kiedy
podczas rewolucji przegnali Batistę.
Portier skinął głową, ale nie przestał spoglądać na mnie spode łba. Dałem mu dwa peso
i wyszedłem z hotelu, zostawiwszy walizki przy drzwiach.
Z początku zamierzałem odszukać samochód, którym jeździłem - porzuciłem go w
zaułku na skraju Starego Miasta - i pojechać do
finca,
doszedłem jednak do wniosku, że to zły
pomysł. Musiałem jak najszybciej wydostać się z kraju, a nie włóczyć po okolicy jak jakiś
cholerny turysta. Poza tym przecież rząd rewolucyjny skonfiskował rezydencję. Dziś
pilnowali jej żołnierze.
Czego by mieli pilnować? - zapytałem sam siebie. Tysięcy książek, których nie udało
mu się wywieźć za granicę? Dziesiątków kotów? A może sztucerów, strzelb i trofeów
myśliwskich? Albo jachtu? Co się stało z „Pilar”? Dalej cumuje w Cojimar czy może przejęło
ją państwo?
Jedno nie ulegało wątpliwości: Finca Vigía była od roku zamknięta, a w ogrodzie
batalion byłych sierot i żebraków przechodził szkolenie wojskowe. W Hawanie mówiło się,
że obszarpanych milicjantów nie wpuszcza się do rezydencji - mieli spać w namiotach w
pobliżu kortów tenisowych - ale ich
commandante
sypia w domku dla gości, zapewne w tym
samym łóżku, które zajmowałem, kiedy mieściła się tam kwatera główna Fabryki Kanciarzy.
W podwójnym dnie walizki miałem ukryty film, który dowodził, że na patio sąsiadującego z
rezydencją Hemingwaya domu Steinhartów Fidel rozkazał zainstalować stanowisko obrony
przeciwlotniczej - szesnaście radzieckich działek AA kaliber sto milimetrów miało strzec
Hawany przed atakiem z powietrza. Obsługę stanowiło osiemdziesięciu siedmiu kubańskich
artylerzystów i sześciu sowieckich doradców.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin