mily i dobry - iris murdoch.pdf

(1267 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy
Kierownikowi departamentu Białego Domu, pracującemu spokojnie w letnie popołudnie w swym
gabinecie, nie co dzień zdarza się przerywać pracę na odgłos wystrzału z rewolweru.
Oktawian Gray, leniwy, otyły mężczyzna, „idealna kula", jak go nazywała kochająca żona, powoli pisał
na kremowym firmowym papierze jakieś niezwykle mądre zdanie, jednocześnie wdychając z lubością
przyjemny, senny zapach wypitego podczas lunchu doskonałego burgunda. Wtedy usłyszał strzał.
Oktawian wyprostował się i wstał. Strzał rozległ się gdzieś blisko, w tym samym budynku. Nie było
żadnych wątpliwości co do jego pochodzenia. Oktawian doskonale znał ten dźwięk, choć minęło wiele
lat odkąd, jako żołnierz, słyszał go po raz ostatni. Jego ciało rozpoznało go, gdy tak stał, nagle
sparaliżowany powracającymi wspomnieniami i uczuciem - teraz tak mu obcym - konfrontacji z czymś
strasznym i całkowicie nieznanym.
Podszedł do drzwi. W parnym, dusznym korytarzu, pośród zgiełku londyńskiej ulicy, panowała idealna
cisza. Chciał krzyknąć:
„Co to!? Co się stało!?", ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wrócił do pokoju i instynktownie
skierował się do telefonu - swego naturalnego łącznika ze światem. W tej chwili usłyszał tupot nóg.
- Proszę pana, proszę pana, stało się coś strasznego!
Goniec, McGrath, rudowłosy mężczyzna o jasnoniebieskich oczach, bladej twarzy i różowych wargach,
stanął roztrzęsiony w drzwiach.
7
- Wynoś się. - Richard Biranne, jeden z podsekretarzy Oktawiana, przecisnął się koło McGratha,
wypchnął go z pokoju i zamknął
drzwi.
- Co się, do diabła, dzieje? - spytał Oktawian.
Biranne oparł się o drzwi. Przez chwilę oddychał głęboko, a potem powiedział swym wysokim głosem,
starannie wymawiając każde słowo:
- Słuchaj, wiem, że trudno w to uwierzyć, ale Radeechy właśnie się zastrzelił.
- Radeechy? Dobry Boże! Nie żyje?
- T a k .
Oktawian usiadł. Wygładził na podkładce kartkę kremowego papieru. Przeczytał niedokończone zdanie,
po czym znowu wstał.
- Chyba tam pójdę zobaczyć. - Podszedł do drzwi, które otworzył
przed nim Biranne. - Zdaje się, że powinniśmy wezwać Scotland Yard.
- Już pozwoliłem to sobie uczynić - powiedział Biranne.
Pokój Radeechy'ego był piętro niżej. Pod zamkniętymi drzwiami stał tłumek gapiów, którzy z
rozdziawionymi ustami słuchali McGratha.
- Rozejdźcie się - powiedział Oktawian. - Wróćcie do swoich pokojów. - Powoli zaczęli się rozchodzić.
- Ty też - zwrócił się do McGratha. Biranne otworzył drzwi.
Oktawian zobaczył Radeechy'ego, leżącego górną częścią ciała na biurku, z głową przekręconą na bok.
Obaj mężczyźni weszli do środka; Biranne zamknął drzwi na klucz i po chwili namysłu znowu je
otworzył.
Czerwonawobrązowa skóra na karku Radeechy'ego wydymała się nad sztywnym, białym kołnierzykiem.
Oktawianowi przyszło do głowy, by sprawdzić, czy Radeechy ma otwarte oczy, lecz by dojrzeć jego
tonącą w cieniu twarz, musiałby się nisko nad nim pochylić.
Lewa ręka Radeechy'ego zwisała bezwładnie, prawa leżała na biurku.
W dłoni, tuż koło głowy, tkwił pistolet - stary rewolwer. Oktawian starał się zapanować nad sobą,
usiłował oddychać powoli, zebrać myśli i przypomnieć sobie, kim jest. Nie pierwszy raz widział trupa,
ale nigdy przedtem nie oglądał człowieka zmarłego tak nagle w letnie popołudnie w Białym Domu.
8
Szybko przypomniał sobie, że jest kierownikiem departamentu i jako taki powinien zachować spokój i
wziąć sprawę w swoje ręce.
- Kto go znalazł? - spytał Biranne'a.
- Ja. Przechodziłem obok jego pokoju, kiedy usłyszałem strzał.
- Przypuszczam, że nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że nie żyje? - Jego słowa zabrzmiały
dziwnie. Oktawian poczuł się niemal zażenowany.
- Na pewno nie żyje. Spójrz na ranę. - Biranne wskazał palcem na głowę Radeechy'ego.
Oktawian podszedł do biurka, okrążył je, stanął za Radeechym i, pochyliwszy się nad nim, zobaczył
okrągłą dziurkę w jego głowie, na prawo od niewielkiego wgłębienia u podstawy czaszki. Otwór był
spory, ciemny i miał oczernione brzegi. Trochę krwi, niezbyt dużo, spłynęło pod kołnierzyk.
- Pewnie włożył rewolwer do ust - powiedział Biranne. - Kula przeszła na wylot.
Oktawian zauważył, jak schludnie przycięte są siwe włosy na ciepłym, bezbronnym karku Radeechy'ego.
Odruchowo chciał ich dotknąć, chciał dotknąć materiału marynarki, pogładzić go lekko, ze zdumieniem.
Oto leżą przed nim szczątki istoty ludzkiej, jej ubranie, doczesne przedmioty osobistego użytku.
Tajemnica śmierci Radeechy'ego przypomniała mu o ulotności życia, o konieczności rozkładu każdej
żyjącej istoty na części, kawałki, materię. Radeechy, który partaczył większość zadań, nie spartaczył tego.
Oktawian nigdy specjalnie nie przepadał za Radeechym. Nie znał go zbyt dobrze. Radeechy był jednym z
tych dziwaków, których można znaleźć w każdym departamencie administracji państwowej i którzy, choć
niezwykle inteligentni, nie posiadają podstawowej umiejętności wyrażania własnego zdania i nigdy nie
awansują wyżej niż na kierownika. Mówiono o nim, że ma, delikatnie to ujmując, nie po kolei w głowie.
Mimo wszystko wyglądał na zadowolonego.
Miał rozległe zainteresowania. Ciągle prosił o urlop; ostatnim razem, przypomniał sobie Oktawian,
powodem był poltergeist.
- Zostawił jakiś list?
- Niczego takiego nie zauważyłem - odpowiedział Biranne.
- To do niego niepodobne! - wykrzyknął Oktawian. Radeechy przy każdej okazji robił jakieś notatki. -
Pewnie do końca dnia 9
będziemy mieli policję na głowie. I to właśnie teraz, kiedy już miałem urwać się na weekend. - Po
własnym głosie rozpoznał, że najgorsze miał już za sobą. Teraz mógł być opanowany, praktyczny i nawet
nieco żartobliwy.
- Zajmę się nimi, jeśli chcesz - powiedział Biranne. - Pewnie będą chcieli zrobić zdjęcia, i tak dalej.
Muszę pamiętać, żeby im powiedzieć, że dotykałem rewolweru. Przesunąłem go trochę, żeby zobaczyć
twarz Radeechy'ego. Mogą znaleźć moje odciski palców!
- Dzięki, ale lepiej sam zostanę. Biedaczysko... Ciekawe, dlaczego to zrobił.
- Nie wiem.
- Był jakiś dziwny. Wszystkie te zabawy z duchami...
- Nie wiem - powtórzył Biranne.
- A może..., no tak, ta okropna sprawa z jego żoną. Ktoś mi powiedział, że po jej śmierci już nigdy nie
doszedł do siebie. Sam zauważyłem, że był strasznie przygnębiony.
- Tak - odpowiedział Biranne. Zaśmiał się piskliwie, co zabrzmiało jak zwierzęcy skowyt. - To cholernie
w jego stylu, tak wziąć i się zabić w biurze!
- Kate, kochanie - Oktawian zadzwonił do swojej żony w Dorset.
- Cześć, kochanie. Jak się masz?
- Dobrze - odpowiedział - ale coś się stało w biurze. Wrócę dopiero jutro rano.
- Ojej! A więc nie przywitasz się dziś z Barbie! - Barbara była ich jedynym dzieckiem, miała czternaście
lat.
- Tak, to fatalnie i strasznie mi przykro, ale po prostu muszę zostać. Mamy tu policję i jest straszne
zamieszanie.
- Policję? Co się stało? Chyba nic strasznego?
- No, i tak, i nie - odparł. - Ktoś popełnił samobójstwo.
- O Boże! Znamy go?
- Nie, nie, spokojnie. To nikt z naszych znajomych.
- Dzięki Bogu! Tak mi przykro, moje ty biedactwo. Bardzo bym chciała, żebyś mógł dziś przyjechać.
Barbie będzie taka zawiedziona.
- Tak, wiem. Ale zobaczymy się jutro. Wszystko u was w porządku? Jak tam mój harem?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin