Heinrich Böll - Kiedy wojna wybuchła.pdf

(166 KB) Pobierz
Siedziałem rozparty na parapecie okna z podwiniętymi rękawami koszuli,
wpatrywałem się poprzez bramę i wartownię w okno centrali telefonicznej sztabu pułku i
czekałem, aż mój przyjaciel Leon da mi umówiony znak: podejdzie do okna, zdejmie
czapkę i z powrotem ją nałoży; siedziałem tak w oknie, kiedy tylko mogłem, i kiedy tylko
mogłem, telefonowałem na koszt wojska do pewnej dziewczyny w Kolonii i do matki.
Gdyby Leon podszedł do okna, zdjął czapkę i z powrotem ją nałożył, zbiegłbym na dzie-
dziniec koszarowy i poczekał w publicznej kabinie telefonicznej na dzwonek.
Inni telefoniści siedzieli bez czapek, w podkoszulkach, i kiedy pochylali się, żeby
wetknąć wtyczkę, wyciągnąć wtyczkę lub podnieść opadającą w centralce klapkę, zza
rozpiętej podkoszulki wysuwał się znak rozpoznawczy, kołysał się na sznurku i opadał z
powrotem, kiedy się prostowali. Tylko Leon był w czapce, po to, by móc mi dać
umówiony znak. Leon miał dużą, ciężką głowę, różową cerę, płowe włosy, pochodził z
Oldenburga, i jego pierwsza twarz, jaką każdy widział, była prostoduszna; druga —
niewiarygodnie prostoduszna, a nikt nie interesował się Leonem tak długo, by móc
dostrzec więcej niż jego dwie pierwsze twarze. Wydawał się nudny jak obrazki na
reklamie sera.
Było upalne popołudnie; trwający od wielu dni stan pogotowia alarmowego utracił
smak świeżości i zamieniał upływający czas w zmarnowane niedzielne godziny; przede
mną leżały głuche, opustoszałe dziedzińce koszarowe i rad byłem, że chociaż głowę mogę
trzymać z dala od koleżeńskiej atmosfery izby. W przeciwległym budynku telefoniści
wkładali i wyciągali wtyczki, podnosili opadające w centralce klapki, ocierali pot z twa-
rzy; Leon siedział pośród nich w czapce na gęstej, płowej czuprynie.
Nagle zauważyłem, że rytm wkładania i wyciągania wtyczek uległ zmianie; ruchy
telefonistów utraciły zmechanizowaną rutynę, zwykłą dokładność, a Leon trzykrotnie
gwałtownym gestem uniósł ręce do góry; znak ten nie był między nami umówiony, ale
zrozumiałem, że stało się coś niezwykłego. Potem ujrzałem, jak jeden z telefonistów
bierze hełm leżący na centralce i wkłada go na głowę; wyglądał bardzo zabawnie, kiedy
tak siedział spocony, w podkoszulce, z kołyszącym się na sznurku znakiem
rozpoznawczym i w hełmie na głowie — ale nie mogłem śmiać się z niego; przyszło mi na
myśl, że włożenie hełmu oznacza coś w rodzaju „pogotowia bojowego" i ogarnął mnie
strach.
Koledzy, którzy za moimi plecami drzemali na łóżkach, wstali, zapalili papierosy i
jak zwykle utworzyli dwie grupy. Trzej młodzi nauczyciele, którzy wciąż jeszcze mieli
nadzieję, że ze względu na „zadania narodowo-wychowawcze" zostaną wyreklamowani,
znów zaczęli rozmowę o Erneście Jüngerze; pozostali dwaj, pielęgniarz i praktykant
sklepowy, zabawiali się rozmową o nagich kobietach; nie opowiadali pieprznych
kawałów, nie śmiali się, rozmawiali tak, jakby dwaj wyjątkowo nudni nauczyciele geo-
grafii mówili o interesującym w pewnym sensie ukształtowaniu topograficznym rejonu
Wanne-Eickel. Oba tematy nie pociągały mnie ani trochę. Dla psychologów, osób in-
teresujących się psychologią i tych, które właśnie ukończyły kurs psychologii na uni-
wersytecie ludowym, mógłby się wydawać ciekawym fakt, że pragnienie odbycia ro-
zmowy telefonicznej z dziewczyną w Kolonii było we mnie silniejsze niż kiedykolwiek w
ciągu ubiegłych tygodni. Podszedłem do szafy, sięgnąłem po czapkę, wsadziłem ją na
głowę i wychyliłem się przez okno: był to umówiony z Leonem znak, że muszę się z nim
zobaczyć w pilnej sprawie. Leon, na dowód, że mnie zrozumiał, pomachał mi ręką.
Wciągnąłem kurtkę, wyszedłem z pokoju, zbiegłem po schodach i przy wejściu do
budynku dowództwa pułku zaczekałem na Leona.
Zrobiło się jeszcze goręcej, jeszcze ciszej niż przedtem, dziedzińce koszarowe były
jeszcze bardziej opustoszałe, a nic tak nie odpowiada moim wyobrażeniom o piekle jak
rozprażone, ciche, opustoszałe dziedzińce koszarowe. Leon zjawił się bardzo prędko; i on
był teraz w hełmie i miał jedną ze swoich pięciu twarzy, jakie znałem: niebezpieczną dla
wszystkiego, czego nie lubił. Z tą twarzą siedział przy centralce telefonicznej, kiedy
wypadła mu służba późnym wieczorem lub w nocy, podsłuchiwał poufne służbowe
rozmowy i powtarzał mi ich treść, nagle wyciągał wtyczki, przerywał poufną rozmowę
służbową, aby umożliwić mi pilną poufną rozmowę z Kolonią, z moją dziewczyną;
później z kolei ja obejmowałem służbę przy centralce, a Leon rozmawiał najpierw ze
swoją dziewczyną w okolicy Oldenburga, a potem z ojcem. W przerwach odkrawał na
palec grube plastry przysłanej mu przez matkę szynki i krajał je w kostki, które
pochłanialiśmy obaj. Kiedy było mniej pracy, Leon wtajemniczał mnie w sztukę
rozpoznawania rangi telefonującego po sposobie, w jaki opada klapka w centralce; z
początku sądziłem, że wystarczy obserwować gwałtowność opadania klapki, by odczytać
stopień służbowy: starszy szeregowy, kapral itd. Leon poznawał nawet, czy połączenia
domaga się starszy szeregowy, przesadny służbista, czy znużony pułkownik; po sposobie
opadania klapek odróżniał zirytowanych kapitanów od rozdrażnionych poruczników
(rzecz niezmiernie trudna do uchwycenia), a w miarę upływu wieczornej służby
ukazywały się jego inne twarze: zawzięta nienawiść; odwieczna przebiegłość; z jedną z
tych twarzy Leon robił się nagle pedantyczny, z przesadną starannością wymawiał swoje:
„Mówi się?" i „Tak jest!", i przekładał wtyczki w tak niepokojącym tempie, że rozmowa
służbowa o butach zmieniała się w rozmowę o butach i o amunicji, a inna, o amunicji, w
rozmowę o amunicji i o butach, albo do prywatnej rozmowy sierżanta z żoną włączał się
nagle jakiś porucznik: „Żądam przykładnego ukarania, domagam się tego!" Leon
błyskawicznie przekładał wtyczki i partnerzy od butów znowu rozmawiali o butach, a
tamci o amunicji, zaś żona sierżanta mogła opowiedzieć mężowi o swoich dolegli-
wościach żołądkowych. Kiedy ostatni kęs szynki został zjedzony, przychodziła zmiana i
wracaliśmy przez cichy dziedziniec koszarowy do naszej izby — pojawiała się ostatnia
twarz Leona: była w niej głupkowatość, coś w rodzaju niewinności, ale całkiem innej niż
niewinność dziecka.
Kiedy indziej na pewno uśmiałbym się z Leona stojącego przede mną w hełmie na
głowie, świadczącym o niezwykłym poczuciu ważności. Leon omijał mnie wzrokiem,
spoglądał poprzez pierwszy i drugi dziedziniec ku stajniom; twarze zmieniały mu się z
trzeciej na piątą, z piątej na czwartą i po ostatniej zmianie powiedział:
— Wojna, wojna, wybuchła wojna, dopięli swego! — Nic nie odpowiedziałem, a on
spytał: — Oczywiście chcesz z nią mówić?
— Tak — odparłem.
— Rozmawiałem już z moją dziewczyną — powiedział. — Nie jest w ciąży, nie
wiem, czy mam się z tego cieszyć. Jak myślisz?
— Bądź zadowolony — rzekłem. — Uważam, że podczas wojny nie powinno się
mieć dzieci.
— Powszechna mobilizacja — mówił Leon. — Pogotowie bojowe, zobaczysz, jak się
tu zakotłuje, i nieprędko będziemy mogli urwać się gdzieś na rowerach. — Kiedy nie
mieliśmy służby, jeździliśmy na rowerach za miasto, na łąki, i w wiejskich zagrodach
pochłanialiśmy jajka sadzone i chleb ze smalcem. — Mamy już pierwszy wojenny kawał
— mówił Leon. — Za szczególną sprawność i zasługi na polu łączności dostałem awans na
kaprala. Idź teraz do publicznej kabiny i jeśli w ciągu trzech minut nie odezwie się
dzwonek, zdegraduję sam siebie za brak sprawności.
W kabinie oparłem łokcie na książce telefonicznej okręgu pocztowego Münster,
zapaliłem papierosa i przez zbrojoną drutem szybę patrzałem na dziedziniec; widziałem
tylko żonę sierżanta, zdaje się w bloku Nr 4; żółtą konewką podlewała geranie w
skrzynce; czekałem spoglądając na zegarek: minuta, dwie, przestraszyłem się, kiedy te-
lefon naprawdę zadzwonił, a jeszcze bardziej, kiedy od razu usłyszałem głos dziewczyny z
Kolonii:
— Dom meblowy, Maybach, Schubert...
— Ach, Mario — przerwałem jej — wojna, wybuchła wojna!
— Nie — powiedziała.
— Tak! — Potem pół minuty milczeliśmy oboje.
— Mam do ciebie przyjechać? — spytała.
Ale zanim zdążyłem spontanicznie, ulegając nastrojowi chwili, zawołać: „Tak, tak,
tak!" — ostry głos zapewne jakiegoś wysokiej rangi oficera wrzasnął:
— Potrzebujemy amunicji, potrzebujemy natychmiast amunicji!
Dziewczyna powiedziała:
— Słyszysz mnie?
Oficer wrzasnął:
— To świństwo!
Zdążyłem tymczasem zastanowić się, co w głosie dziewczyny wydało mi się obce,
prawie niesamowite: dźwięczała w nim chęć wydania się za mąż, a ja nagle uświadomi-
łem sobie, że wcale nie mam ochoty ożenić się z nią. Powiedziałem:
— Prawdopodobnie wyruszymy już dziś w nocy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin