czas tarantul - iwona menzel.pdf

(1332 KB) Pobierz
IWONA
MENZEL
Czas tarantul
P r z e l o t n y deszczyk obmył z kurzu drzewa przy Kurfurstendamm i odświeżył kolory kwiatów.
Spomiędzy liści wyjrzały plamy błękitu, ptaki przeczyściły sobie gardła i z n o w u wybuchnęły śpiewem.
Na ulicy zaroiło się od nianiek z w ó z k a m i , gazeciarzy, sprzedawców fiołków, dziewcząt w letnich
sukienkach i urzędników bankowych.
Przechodnie spoglądali ku niebu, strzepywali krople z mankietów i zamykali z trzaskiem parasole.
Kelnerzy rozstawiali przed kawiarniami krzesła i zarzucali zamaszyście obrusy na stoliki.
Vera przytrzymała ręką kapelusz i lekko przeskoczyła kałużę, w której odbijały się chmury, pędzące po
niebie jak spłoszone owce.
Kapelusz był nowy, ostatni krzyk mody, miał długie, opadające na ucho skrzydło z jednej strony, a z
drugiej podpięty był kokardą -
tres chic!
Zieleń w odcieniu morskich alg podkreślała kolor jej oczu i doskonale harmonizowała z
paskiem i torebką w kształcie koperty. Vera uważała, że jest zabójczy. Od przybycia do Berlina słowo
„zabójczy" należało do jej ulubionych, określała nim sklepy, kina, teatry i jedwabną bieliznę, która
pieszczotliwe muskała jej ciało przy każdym ruchu. Była to pierwsza jedwabna bielizna w życiu Very i
jej opalizująca wytworność napawała ją niesłabnącym zachwytem. Czuła się bardzo elegancka i bardzo
zepsuta. Osiemnaście lat, nowy kapelusz i sama w wielkim mieście - co by na to powiedziała m a m a ?
Zapewne zgorszyłaby się okropnie, ale mama była daleko, Klein Kruckow było daleko, a tu był Berlin,
najbardziej podniecające miejsce na ziemi.
Na bulwarze Kurfurstendamm, gdzie wszystko było jeszcze większe, droższe i bardziej skandaliczne niż
w starej części miasta, biło jego serce. Tu sklepy były wykwintniejsze, kina nowocześniejsze, rewie
śmielsze, hotele bardziej luksusowe, kobiety piękniejsze, mężczyźni bogatsi. Po szerokich chodnikach
pędził we wszystkich kierunkach różnobarwny tłum: bankierzy, radcy ministerialni, aktorzy,
hochsztaplerzy, kokoty i damy. Ich rozmowy i śmiechy mieszały się 4
IWONA MENZEL
z rykiem klaksonów, dzwonkami rowerów, gwizdkami policjantów, nawoływaniami gazeciarzy. W uszach
Very wszystkie te dźwięki łączyły się w porywającą uwerturę, zapowiadającą wciąż nowe niespodzianki.
W ciągu jednego tylko tygodnia przeżyła w Berlinie więcej, niż przez przez osiemnaście lat w rodzinnym
Klein Kruckow i była pewna, że już nie mogłaby oddychać innym powietrzem. O całe mile oddaliła się
od nudnych popołudniowych herbatek
maman,
dziadkowych tyrad o B o g u , honorze i ojczyźnie,
obowiązkowych mszy niedzielnych, kopcących lamp naftowych i zimnych jak katafalki łóżek.
Dobry Boże, w tym domu nie było nawet bieżącej wody, cóż dopiero mówić o elektryczności! W Klein
Kruckow czas zatrzymał się na epoce wilhelmińskiej i w ogóle nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Vera
nie mogła uwierzyć, że spędziła tam tyle lat, nie ponosząc szkody na umyśle. Udało jej się to chyba tylko
dlatego, że nawet nie wiedziała, jak pasjonujące może być życie kobiety - w Berlinie, oczywiście. Tu
kobiety pracowały jako lekarki, aktorki albo dziennikarki, prowadziły samochody, grały w tenisa,
pilotowały samoloty i publicznie paliły papierosy. Coś takiego było w Klein Kruckow w ogóle nie do
pomy
ślenia. W rodzinie von Rathenberg wciąż jeszcze panowało przekonanie, że miejsce niewiasty jest w d o
m u , przy dzieciach i garach, wszystko inne uważane było za objaw dekadencji. Kobiety miały być
bogobojne, cnotliwe i trzymać buzię na kłódkę. Pewnie dlatego prababki Very spoglądały tak ponuro z
portretów, a ich wargi były szczelnie zaciśnięte jak muszle ostryg. Jeżeli nawet nosiły w sobie perłę
talentu, to nie dane jej było wydobyć się na światło dzienne.
Przeżyły życie jako kapłanki d o m o w e g o ogniska i do takiej też roli miała Verę przygotować pensja
dla szlachetnie urodzonych panien w Weimarze. Pobierała tam - dość powierzchownie - nauki
teoretyczne, ale przede wszystkim kształcono ją w sztuce cerowania na grzybku, przyszywania guzików
na nóżce i pielęgnacji niemowląt.
W kuchni szkolnej poznawała tajniki marynowania, kiszenia, peklowania i przyrządzania sosów, w
warzywniku studiowała przerywanie sadzonek i kopcowanie ziemniaków. Nie zakładano, co prawda, że
w przyszłości sama będzie musiała czyścić srebra albo szorować posadzki, ale uważano za konieczne
posiadanie przez nią tych umie-CZAS TARANTUL
5
jętności. Panienka wykształcona w Instytucie Anny Amalii miała sobie radzić śpiewająco z
prowadzeniem d o m u i odznaczać się nienagannymi manierami. Innymi słowy, miała dobrze wyjść za
mąż.
By nabyć niezbędny w tym celu wdzięk, dziewczęta pilnie uczęszczały na lekcje tańca i śpiewu, których
udzielał przystojny Jewgenij Aleksandrowicz Orłów. Kochały się w nim wszystkie, chociażby dlatego, że
był jedynym wykładowcą płci męskiej poniżej siedemdziesiątki. Orłów uciekł z Rosji po wybuchu
rewolucji, co czyniło go w oczach panienek postacią niezwykle romantyczną i pozwalało na snucie
najciekawszych spekulacji: prawdopodobnie był nieślubnym potomkiem jakiegoś Romanowa,
utrzymywał przed rewolucją pół baletu, rozbijał się po M o s k w i e trojką i przegrywał całe wsie w M
o n t e Carlo.
Wyłącznie na lekcjach Orłowa Vera przestawała czytać pod ławką Karola Maya i ani na chwilę nie
spuszczała oczu z ust nauczyciela.
Pięknie wykrojonych ust. Kochała muzykę, śpiewała od dziecka.
M u z y k a , rozrywka, której w rodzinie von Rathenberg nie uważano za frywolną, była jedyną
dopuszczalną formą ucieczki. Vera już jako dziecko kojarzyła ją z wolnością: zamykała oczy i pozwalała
jej się unieść. Wszyscy von Rathenbergowie byli muzykalni. Każdy grał na jakimś instrumencie, na
urodziny i śluby komponowało się kantaty, kuplety i chorały. Śpiewanie przychodziło Verze równie łatwo
jak oddychanie, matka twierdziła, że nawet jej niemowlęce gaworzenie było melodyjne. Od dziesiątego
roku życia wykonywała partie solowe w kościelnym chórze i śpiewała na przyjęciach. Nie poczuła się
więc ani trochę skrępowana, kiedy na pierwszej lekcji O r ł ó w zaproponował, żeby każda uczennica
wyszła na środek klasy i coś zanuciła. Inne dziewczęta krygowały się, czerwieniły jak piwonie, oblewały
potem i umierały z zażenowania - Vera stanęła pod tablicą i z absolutną swobodą zaśpiewała „Ave
Maria" Schuberta.
W klasie zapadła cisza jak makiem zasiał, nikt nie szeleścił papierkami, nie kasłał, nie szurał nogami.
Nawet kiedy zamilkła i zwycięskim ruchem odrzuciła warkocz na plecy, koleżanki wpatrywały się w nią
oniemiałe z wrażenia, aż Henrietta zaczęła klaskać, a do niej dołączyła się reszta.
I W O N A MENZEL
- Brawo, panno von Rathenberg! - zawołał zachwycony Orłów. -
Wspaniały głos, ogromna skala, jest pani olśniewająca! Chylę przed panią czoła. Któregoś dnia
usłyszymy panią w Berlinie, a może nawet w Metropolitan Opera.
Na to się jednak nie zanosiło. Vera maturę jakoś tam zdała, ale była to tak zwana „matura budyniowa".
Wystarczała w zupełno
ści do zarządzania spiżarnią i kuchnią, nie upoważniała jednak do podjęcia wyższych studiów. Droga do
konserwatorium była dla niej zamknięta. O r ł ó w postanowił ją otworzyć. Napisał list do swojej starej
przyjaciółki, profesor Marii Filipownej Worońskiej, która prowadziła w berlińskim Stern'sches
Konservatorium mistrzowską klasę śpiewu, z prośbą o przyjęcie Very. Odpowiedź nadeszła natychmiast:
w imię dawnej przyjaźni profesor Worońska była skłonna zająć się utalentowaną uczennicą Jewgenija
Aleksandrowicza.
Wiadomość ta rozpętała w domu Very straszliwą burzę. Pospiesznie zwołana rada rodzinna nie posiadała
się z oburzenia: jeszcze żadna kobieta z rodu von Rathenberg nie śpiewała w tingel-tanglu!
W dodatku w Berlinie, gdzie pieniła się amoralność, prostytucja, pederastia i komunizm. Vera stała na
środku pokoju, tupała nogami i hardo podnosiła podbródek - gest odziedziczony po pokoleniach v o n
Rathenbergów. Jeżeli nie pozwolą jej pójść do konserwatorium - utopi się! Zachowywała się
skandalicznie i zupełnie słusznie oberwała parę siarczystych policzków od ojca. Pan von Rathenberg, jak
większość rodzicieli w tamtych czasach, głęboko wierzył w wychowawczą rolę kar cielesnych. Kierował
się sentencją, że rózeczką dziateczki Duch Święty bić każe i lał je, ile wlazło: syna pasem na gołe
siedzenie, córkę linijką po łapach. Jako dziecko Vera spędziła całe godziny, klęcząc na grochu w rogu
pokoju, gdyż nieposłuszeństwo uważane było za jedną z najpaskudniejszych wad u kobiety.
Dlatego jej rodzice nie szczędzili wysiłków, żeby uczynić charakter córki łagodniejszym.
Co do tego, że Vera do Berlina nie pojedzie, rada rodzinna nie miała żadnych wątliwości, istniały jednak
duże rozbieżności na jaki rodzaj kary zasłużyła sobie tą samowolą. W momencie, kiedy gre-C Z A S
TARANTUL
7
mium było do reszty skłócone, weszła pokojówka i zameldowała panią Antonię von Klinck.
Vera odetchnęła z ulgą. Toni, najmłodsza siostra matki, była jej matką chrzestną i najukochańszą ciotką.
Starsza od Very o zaledwie czternaście lat, potrafiła ją zrozumieć i w konfliktach z reguły brała jej stronę.
W rodzinie cieszyła się dużym autorytetem, bo zrobiła doskonałą partię, wychodząc za mąż za pana von
Klinck, dziedzica świetnego nazwiska i jeszcze świetniejszej fortuny. W dodatku okazało się, że pan von
Klinck miał fenomenalną głowę do interesów, przypadek w lepszych sferach raczej rzadki, i umiejętnie
pomnażał
swój majątek. Ciotka Toni mieszkała w pięknej willi, w której nie brakowało żadnych technicznych
udogodnień, z kranów leciała ciepła woda, żyrandole były na prąd, a gorące potrawy wjeżdżały z kuchni
Zgłoś jeśli naruszono regulamin