Borchardt, Karol Olgierd - Krążownik spod Somosierry.pdf

(867 KB) Pobierz
KAROL OLGIERD BORCHARDT
KRĄŻOWNIK
SPOD
SOMOSIERRY
EGZAMIN
Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w
Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzanych na morzu na
statku szkolnym "Lwów", które mijały jak sen - niespostrzeżenie szybko.
Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skromniej mówiąc w klasach
dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej pierwszego
dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach
ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8
grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w
Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o symbolicznej dla nas nazwie
"Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wielkiej
Gustawa Kanskiego, stała się "Kolebką Nawigatorów". Z ostatniego masztu "Nest" zdjęto
reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów".
Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stella Polaris"
ukazał się 15 grudnia 1920 roku.
O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie podawanym w
olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni
i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia
za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmiennie przy drugim
deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie
były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni.
Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po
jego przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć
okna, a samym przenieść się na "kurs". Uczeń służbowy zamykał sypialnię po dokładnym
sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą.
Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni-zaly się żmudne, wykuwane
w codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się".
Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą godzinę, zanim wygasły nie
cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem.
Prawie każdy miał swoje osobiste zamiłowania, nie wszystkie można było podciągnąć pod
angielskie hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia
wyłącznie o nauce.
Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W
rogu sali przy oknie znajdowało się podwyższenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej
strony, pod samą ścianą - trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne,
przeznaczone dla dzieci, tak że z trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i
pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez
jakąś fechtującą się parę. Szermierki w szkole nie można było uważać za hobby*. To był
nałóg.
Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać rolę
Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia.
PSgieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas
obiadów w sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach grał pod jego
batutą najnowsze przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka
dziewczyna z Barcelony i Brawo bis.
Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej - dłużej
jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było
zawsze wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to
nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości walczących.
Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch nastęnych szermierzy, którym się
wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym,
nieprzyjacielski okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym
spokojnie zabrać się do nauki.
Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował "Dyzio" wiecznie zatopiony w ornitologii lub
dziełach Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój przydomek
Żeromskiemu, władał rękawicami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w
uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to,
że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie". Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny
piłki nożnej w szkole i najlepszym znawcą literatury rosyjskiej.
Obok Dyzia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń "Zakochany". Do
osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu
dwudziestu pięciu zło-
tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mir ożenić się i być szczęśliwym. W
sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał
odłożoną na ten cel kwotę, którą wyrażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona
od dwóch pozostałych przecinkiem.
W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w niewiadomy sposób nauczył się
podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem
angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał
Dy-ziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że nosi na głowie
szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak sztywno i ostrożnie.
Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący się "na
siłę", a nie "na rozum", tak zwany "Semafor". Z powodu braku podręczników polskich
musieliśmy się posługiwać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych
nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na nazwy dawniej
przyswojone. Roczniki astronomiczne, z grecka zwane EFE-MERYDAMI, nazwał - równie
grecką nazwą - HEMOROIDAMI. Funkcji trygonometrycznej o łacińskiej nazwie
SEMIYERSUS nie nazywał inaczej jak, imponującą mu od dzieciństwa, grecką nazwą
SEMAFOR.
Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły, który ze
złotymi medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską. Skoncentrowana w
jednej osobie na takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napawała
Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi.
Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w
wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i
uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy
innych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką
chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był - jak i wszyscy - wymagający, a ponadto
drobiazgowo dokładny. Pewnego razu Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w
jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania
nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliśmy się, że należy ładować na statek
świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał,
potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do
siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą.
W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "Żbik" i "Wit-kosio" - żywy dowód
prawa, że bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio
w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dyzia do bicia w bębenki w uszach i kopania
piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał
w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko
uczyli się angielskiego.
Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter nazwisk -
"Becejotka". Stowarzyszenie to dwa razy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim
zebraniu obowiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało
się zawsze "inauguracyjne". Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego
półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią
wytrwałych słuchaczy. Stowarzyszenie posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki:
"ce", która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w drużynie piłki nożnej, i "ka", która
dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza oraz ideału
wiedzy nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia,
cierpiąc z powodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie usiłując je
porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspektora: obaj zamęczali wszystkich
zmuszając do systematyczności i dokładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie
zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem.
Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i
swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krześle - była niekiedy przedmiotem sporów.
Ci, którzy prowadzili rozległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując
z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem innych zająć to wspaniałe
miejsce. Najczęściej przy katedrze można było zobaczyć za stosem listów, skoroszytami
oprawnymi w skórę, kolekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego
pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecnie naszego kolegę
"Sforze".
Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał
na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie,
utrzymania łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w
SFRAGISTYCE (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po prostu o
znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej.
Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę^ du otrzymywały od niego listy pieczętowane
białym lakiem. Z przyćmiewaniem barwy laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej
dostojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem
poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji.
Mówił o finezji swego arsenału łąkowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie
herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z
treśdi listu nie można było tego wywnioskować.
W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni
i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz-
siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i zaczął
korespondować ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem
cieszyły się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych
mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób korespondencję, nie były tak
znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii
Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną
własność, Sforza natychmiast nawiązał korespondencję z kancelarią jego królewskiej mości
i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do
szkoły przychodziły listy, w których "król" tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale
ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich zawartych
można było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczał nad
Zgłoś jeśli naruszono regulamin