Graham Brown - Czarny deszcz.pdf

(1771 KB) Pobierz
GRAHAM BROWN
CZARNY DESZCZ
Tytuł oryginalny: Black Rain
Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
„Czarny deszcz skrzy się od napięcia i zwrotów akcji, które
stanowiąc doskonałą rozrywkę, intrygują. Akcja wciąga czytelnika
do przemyślnie skonstruowanego świata, pełnego dziwnych i
zdumiewających zjawisk.
Graham Brown to nowy ekscytujący talent, autor, o którym
jeszcze nieraz usłyszymy w nadchodzących latach. Ja już nie mogę
się doczekać“.
Steve Berry
„Czarny deszcz" to przygodówka, którą nie tylko świetnie się
czyta, ale która jest przy okazji sprytna, niegłupia i zdolna
wstrząsnąć całym światkiem zapatrzonym w thrillery. Każdy
egzemplarz powinien być sprzedawany z wiadrem popcornu i
płytką Johna Williamsa. Mnie podobała się ogromnie“.
Linwood Barcley, autor Bez śladu
PODZIĘKOWANIA
Tylko autor wie, ile osób ma wpływ na ostateczny kształt
utworu jemu przypisywanego. W moim wypadku te nieliczne
interwencje były z pewnością o wiele ważniejsze niż całe miesiące
tłuczenia w klawiaturę.
Przede wszystkim muszę podziękować mojej żonie Tracey - po
pierwsze za to, że zmusiłaś mnie do tej roboty, a po drugie za
wszystko, czego mnie potem nauczyłaś. Gdyby nie ty,
Czarny
deszcz
nadal byłby marnie napisanym konspektem powieści
zalegającym na dnie czyjejś szuflady. Podziękowania należą się
także reszcie rodziny i przyjaciołom, którzy czytali wstępne
wersje książki, szczególnie Larryemu i Shelly Foxom (Gracias,
los Zorros), Christopherowi Gangiemu, który jest mi jak brat, oraz
prawdziwym braciom i rodzicom, którzy nigdy nie próbowali mnie
od niczego odwieść, nawet jeśli moje pomysły wydawały się
niebezpieczne, a nawet lekko szalone.
Pisarz nie czuje się prawdziwym literatem, dopóki jego książki
nie zostaną wydane. Jeśli chodzi o mnie, nie byłoby to możliwe,
gdyby nie moja agentka, fantastyczna i niesamowita Barbara
Poelle - ja sam chyba do końca nie rozumiem, jak wielkie
szczęście mnie spotkało, gdy zasiadłem przed twoim biurkiem. To
samo dotyczy Irene Goodman, Danny'ego Barora i reszty ekipy z
Bantam Dell, począwszy od mojej redaktorki, Danielle Perez,
której sugestie i przemyślenia były tak celne, że czasami
zastanawiałem się, kto lepiej zna bohaterów tej książki. Dziękuję
również Marisie Vigilante za okazaną mi pomoc, Carlosowi
Beltranowi za fantastyczną okładkę oraz wszystkim ludziom,
którzy przyczynili się do powstania Czarnego deszczu.
I nadszedł ten zwany Niszczycielem, który wyłupił im oczy,
oraz ten zwany Jaguarem, który pożarł ich ciała. Próbowali
uciekać na drzewa i kryć się po jaskiniach, lecz gałęzie nie były
w stanie ich utrzymać, a wejścia do grot zostały zamknięte.
Wtedy też rozpoczęła się ulewa, z nieba lunęły strumienie
czarnego deszczu. Padało cały dzień i całą noc, aż ziemia
całkiem poczerniała.
Opis zagłady drewnianych ludzi zaczerpnięty z
Popol Vuh,
świętej księgi Majów
PROLOG:
LAS DESZCZOWY
Pod kopułą lasu równikowego panowały głębokie ciemności.
Kolejne warstwy wiecznie zielonych liści pięły się ku górze,
przypominając nakładające się na siebie sklepienia cyrkowych
namiotów wsparte na masywnych pniach gigantycznych drzew.
Spijające deszcz rośliny tworzyły nieprzebyty gąszcz, dom tysięcy
gatunków zwierząt, z których większość nigdy nie opuszczała
granic wyznaczonych wyniosłymi koronami. Zycie rozwijało się
tutaj, na szczytach drzew, w dole panował wieczny cień i panoszyło
się robactwo pożerające każdą martwą istotę, która tutaj spadła.
Jack Dixon opuścił wzrok z bujnej roślinności wysoko nad jego
głową i spojrzał na ziemię pod stopami. Przyklęknął, aby
przypatrzyć się uważniej tropom. Odciski ciężkich butów były
łatwe do wyśledzenia, niemniej różniły się nieco od tych, które
odkrył wcześniej. Zagłębiały się mocniej w błocie na czubkach i
dzieliła je większa odległość.
Zatem nasze cele poruszają się teraz biegiem. Ciekawe
dlaczego ?
Zlustrował otoczenie zaniepokojony, czy aby się nie pospieszył
i przez to nie ujawnił. Nie wydało mu się to zbyt prawdopodobne.
Splątana roślinność blokowała pole widzenia we wszystkich
kierunkach, a tam, gdzie można było spojrzeć na większą
odległość, wszystko szarzało, znikając w ścianie rzadkiej mgły.
Zdawać się mogło, że prócz tego miejsca nie ma już nic, żadnego
świata poza ciągnącymi się w nieskończoność drzewami,
wilgotnymi mchami i lianami kołyszącymi się leniwie niczym
sznury na pustych szubienicach.
Tak na marginesie, gdyby mnie zauważyli, już bym nie żył.
Dixon skinął ręką na idącego za nim człowieka.
- Musieli się czegoś wystraszyć - powiedział, wskazując na
tropy.
Jego towarzysz, mężczyzna noszący nazwisko McCrea, spojrzał
przelotnie na odciski butów.
- Ale nie nas.
Dixon pokręcił głową.
- Nie. Na pewno nie nas.
Gdy w oddali rozbrzmiało brzęczenie cykad, po twarzy
drugiego z mężczyzn przemknął nerwowy tik. McCrea nie odezwał
się jednak i obaj ruszyli dalej, idąc znacznie ostrożniej niż jeszcze
przed chwilą i trzymając przygotowane do strzału karabiny
automatyczne.
Kilka minut później dotarli do miejsca, w którym doszło -
zgodnie z przewidywaniami Dixona - do kolejnego zabójstwa.
Ofiara była świeża, jeszcze nie cuchnęła, niemniej ptaki zdążyły ją
już znaleźć. Gdy dwaj mężczyźni minęli kolejną kępę zarośli,
stadko zaniepokojonych padlinożerców wzbiło się w kierunku
bezpiecznego baldachimu konarów.
Ich paniczna ucieczka ujawniła obecność zmasakrowanego ciała
odzianego w strój identyczny z ubiorem Dixona i McCrei. Trup
leżał twarzą do ziemi w kałuży szkarłatnego błota z wystającą
spomiędzy łopatek indiańską włócznią. Na obu nogach i prawej
ręce widać było ślady ugryzień. Jednego ramienia całkiem
brakowało, ale nie zostało ono odcięte, tylko rozszarpane.
Pasemka skóry i włókna mięśni wciąż zwisały z krawędzi
głębokiej rany, wewnątrz której widać było sterczące,
zakrwawione kości.
- Co, u licha? - mruknął McCrea, rozglądając się wokół.
Dixon przyglądał się zwłokom poruszony, ale i zaciekawiony.
- Tak kończą ci, którzy próbują mnie zostawić na pastwę losu -
rzucił w stronę martwego człowieka.
Stojący obok McCrea starał się wziąć w garść.
- Sukinsyny dopadły go całą bandą.
W tym wypadku „sukinsynami” byli tubylcy zwani
Chollokwanami - członkowie tego plemienia niepokoili wyprawę
od momentu wkroczenia na zachodni brzeg rzeki. Kilka tygodni
temu Dixon i jego ludzie zastrzelili sporo atakujących ich
dzikusów, ale, jak widać, jedna lekcja im nie wystarczyła.
- Oszczędzili nam kłopotów - mruknął. - Przeszukaj go.
McCrea przyklęknął obok zwłok i obmacał wszystkie
kieszenie. Niczego nie znalazł, wyjął więc niewielkie urządzenie i
włączył je. Wydawało ciche kliknięcia przechodzące w szybki
Zgłoś jeśli naruszono regulamin