Robert Jordan, Brandon Sanderson - Bastiony mroku (Koło Czasu. Tom 13).pdf

(4053 KB) Pobierz
Robert Jordan & Brandon Sanderson
Bastiony mroku
Cykl: Koło czasu Tom 13
Przełożył Jan Karłowski
Tytuł oryginału The Towers of Midnight
Wydanie oryginalne 2010
Wydanie polskie 2014
Wkrótce stało się jasne, nawet dla tych, którzy żyli w stedding, że Wzór
rósł niezwykle słabo. Niebo pociemniało. Pojawiali się nasi zmarli i
gromadzili kręgami tuż za granicą stedding, spoglądając do środka.
A co najgorsze - drzewa chorowały i żadna pieśń nie była w stanie ich
uzdrowić.
W owym nieszczęsnym czasie wystąpiłem u Wielkiego Pniaka. Z
początku odmówiono mi zdecydowanie, lecz matka moja, Covril, podjęła
starania na rzecz tego, aby dano mi szansę. Ostatecznie nigdy nie
dowiedziałem się, co wpłynęło na zmianę jej nastawienia, ponieważ
wcześniej stała zdecydowanie po stronie oponentów. W końcu wyszło na
jaw, co się stało. Pamiętam, jak drżały mi ręce. Miałem być ostatnim z
mówców, a skutkiem wcześniejszych przemówień większość słuchaczy
zapewne podjęła już decyzję, aby przychylić się do propozycji otwarcia
Księgi Tłumaczeń. Moje wystąpienie miało w ich oczach charakter
wyłącznie suplementarny.
A ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przemówię do
ich serc, ludzkość zostanie zdana na samotną walkę z Cieniem.
Uświadomiwszy to sobie, uspokoiłem się. Odnalazłem w sobie równowagę
i chłodne zdecydowanie. Otworzyłem usta i zacząłem mówić.
ze Smoka Odrodzonego
pióra Loiala syna Arenta syna Halana,
ze stedding Shangtai
Prolog. Różnice.
Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi - Lan Mandragoran jechał
na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była
kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje
skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru - pokrywające wszystko ciemne porosty.
Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż
jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść
swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą
naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za
Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej
nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole.
Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu
Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie
rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego
trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą
burzowych chmur.
„Och, ta kobieta" - pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się
mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia,
jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała... sprawiała ból. Wielki ból.
Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były
na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że
Trollokom niełatwo byłoby poprowadzić poprzez nie zorganizowany atak; w związku z
czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton.
Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej
ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na
pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas
wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich
poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce.
Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na
terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych
dróg. Później zaś...
Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki.
Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł
ten odgłos?
„Z prawej" - odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś
szedł po jego przeciwległym zboczu. Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan
zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby
zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z
jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem,
przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica.
Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten
zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nakazał mu to sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go
dłoń.
Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone
spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia
groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy.
- Lord Mandragoran! - zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. -
Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera!
Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba.
- Znam cię?
- Przywiozłem prowiant, mój panie! - Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę
pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel
Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi
palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. - Doszedłem do wniosku,
że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę
też mam. Pasza dla koni. I...
- Kim jesteś? - ostro rzucił Lan. - I skąd mnie znasz?
Tamten przystanął gwałtownie.
- Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru. Z Kandoru...
We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas
łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo do tamtego w twarzy przed sobą.
- Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu!
- Wiem, lordzie Mandragoran. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu
wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem
dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i...
- Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar?
- Tak, mój panie. El'Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś
przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że
będziesz potrzebował zapasów.
„Żeby sczezła ta kobieta" - pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie
odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też
może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek
był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin